- No, taką masz
ładną córcię, Stefciu. Nie mogę się napatrzeć – trzeci raz z
rzędu powtarza starsza pani odziana w wiskozę i obwieszona chyba
sztucznym bursztynem. - Tak jej ładnie w tej fryzurce. Taka główka
piękna. Niech no ona tu przyjdzie, no. Taką masz śliczną córcię,
Stefciu!
- No mam, mam –
odpowiada lekko już poirytowany starszy pan w obowiązkowych w
tropikalny upał płóciennych białych spodniach i kraciastej
koszuli. - Ale widzisz, mnie chodzi tylko o to, żeby ona była
szczęśliwa – dodaje już łagodniej. Jasne, myślę sobie,
przecież wszystkim ojcom świata zależy tylko na tym. A potem w
oczekiwaniu na M. wypełniam sobie czas wyobrażaniem córci.
Widzę
ją w typie Amandy Seyfried. Zgrabna, opalona, z nienaganną figurą,
nieskazitelną cerą i „fryzurką”, najlepiej w blondzie lekko
opalizującym w promieniach zachodzącego słońca. Moje rozmyślania
przerywa M., który wraca z kawą i specjalnością kuchni Santosa,
legendarnym Deserem Tęczowym. - Kawa, jakiej nie
dają nawet w Rzymie – rzuca swym teatralnym basem. - A tego
jeszcze nie jadłaś. Ambrozja – ogłasza tak, by wszyscy słyszeli
i wymachuje pucharkiem, w który wetknął dwa widelczyki z logo GSS
Społem.
Deser Tęczowy to
budyń z kisielem i owocami udekorowany bitą śmietaną. Nasz
pochodzi z przegotowanej partii, bo różowy kisiel jest mętny i
grudkowaty. Rzeczywiście. Czegoś podobnego nie jadłam. Nawet nie
umiem zdefiniować smaku. Chwilę po M. na arenę wkracza córcia,
trzecia osoba dramatu Deser w Santosie.
- Tatko! Dlaczego
nie założyłeś sandałów w taki upał? - opada na krzesło z
butelką coli i Tęczowym, też z przegotowanej partii. Jest chudą i
bardzo zmęczoną życiem kobietą w średnim wieku i krótko
obciętych włosach. Do mojego wyobrażenia o Amandzie Seyfried
pasuje tylko blond, który zresztą nawet nie opalizuje. Zanim tatko
zdąży jej odpowiedzieć, starsza pani już uderza w dobrze mi znaną
nutę. - No tak pięknie wyglądasz w tej fryzurce! - rozpływa się.
Nie jest jej matką. Pani i tatko poznali się pewnie gdzieś w
klubie seniora albo w przykościelnej oazie. Ona, mimo podeszłego
wieku, tryska entuzjazmem nastolatki cechującym starsze kobiety,
które zbyt długo były same. On, choć widać, że to nie pierwszy
raz, spotkaniem całej trójki jest lekko zakłopotany.
Na drugim końcu
świata Al Pacino jako Manglehorn nakłada sobie na plastikowy talerz
górę dobrze wysmażonego boczku, a Holly Hunter w roli wrażliwej i
zwyczajnej Dawn polewa naleśniki syropem klonowym. Jej danie na
pewno nie jest tak słodkie jak moje. M. stawia przede mną
Naleśnikową Fantazję, porcję kalorii dla robotnika budowlanego na
dobre dwa dni, i wyciąga telefon ze zdjęciami z rzymskich wakacji.
Podróże kształcą. Tam kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i
turbulencje przeżywa się mocniej, nawet upał ze wszystkimi jego
konsekwencjami jest bardziej znośny.
Córcia, tatko i
starsza pani przez chwilę w ciszy wgapiają się w pucharek z
Tęczowym. - Mój mąż uważa, że wyglądam jak debilka – rzuca
córcia w odpowiedzi na komplement. Nie zawraca sobie głowy żadnym
„dziękuję”. - Nie powinien tak mówić. Jest zazdrosny –
starsza pani próbuje załagodzić temat. Nic z tego. Lawina ruszyła.
- To idiota! Wszystko musi krytykować. Szkoda gadać, a dzieciaka to
mi tylko zmarnował – córcia wyrzuca z siebie litanię zażaleń
przerywając kęsami deseru. - No, ale ważne, że sąsiadowi się
fryzurka podoba.
Na drugim końcu
świata Al Pacino randkuje z Holly Hunter w stołówce, gdzie
jedzenie sprzedaje się na wagę, a talerze odnosi do okienka z
napisem „Zwrot naczyń”. On – ślusarz. Ona – pracownica
banku. On – właściciel kota, co połknął klucz i właśnie
przechodzi operację. Ona ma psa. I bardzo lubi spędzać czas z
Manglehornem. Cieszy się już od rana każdego dnia, gdy ten ma
pojawić się w banku. On psuje sielankowe spotkanie tej dwójki
przedstawicieli klasy na wiecznym dorobku opowieścią o swej byłej
miłości.
Córcia, tatko i
starsza pani wstają od stolika. Starsza pani trajkocze w kolejnej
próbie oswojenia agresji, którą córcia coraz mocniej strumieniuje
na nieobecnego męża, ponoć idiotę. Na koniec rzuca coś o
psychologu i że to nie ona powinna do niego chodzić. M. niezrażony
ostatnim aktem dramatu zaczyna żywo gestykulować i... krzyczeć na
osy, które na resztkach naszego deseru urządziły wieczorny popas.
- Nie krzycz – mówię. - Z nimi trzeba spokojnie, po cichu. Nie
znoszą hałasu, a już na pewno nie w tak niskich tonach.
- Nikt was tu nie
zapraszał! – M. pochyla się nad stolikiem wyraźnie zachwycony
swoim małym teatralnym popisem. W ostatniej chwili córcia odwraca
się przez ramię i spogląda na mojego towarzysza, który zapija
aktorski tryumf czarną kawą. Jej twarz rozpromienia się w
uśmiechu, a ja przez sekundę widzę ją śliczną, w typie Amandy
Seyfried.
Na drugim końcu
świata Holly Hunter jako Dawn w barze, w którym
jedzenie sprzedaje się na wagę wstaje od stolika . Nie znosi opowieści o
kobiecie, której nie zna. O kobiecie, której nie poznałby już sam
Manglehorn, pięknej, bez wad, pełnej radości życia,
nieodpowiadającej na listy, nieobecnej. Upokorzona odchodzi. Nie
widzi, jak Al Pacino sięga po niedojedzony przez nią deser. Czy to
właśnie jest osią ludzkich historii? Czy w prawdziwy życiu
zamiast wybiegać za ludźmi z restauracji dojada się porzucony sernik albo ciastko czekoladowe?
Manglehorn w końcu
zrozumie swój błąd. Wyciągniętym z brzucha nieszczęsnej kotki
kluczem otworzy pokój pełen wspomnień po Clarze, swojej byłej
miłości. Wywiezie listy na wysypisko i skruszony wróci do
bankowego okienka. To już wiem. Nie wiem tylko, co będzie z córcią.
- Ludzie mówią tam
śmiesznie – M. orbituje na opowieść o rzymskich wakacjach. I
tłumaczy, jakbym w życiu nie słyszała włoskiego. – Połowę
rozumiesz z gestów, drugą, bo to w końcu włoski i wszystko
kojarzy ci się z każdym innym językiem świata, który znasz.
Mógłbym tam żyć – dorzuca. A pewnie. Każdy mógłby żyć tam,
gdzie kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i turbulencje przeżywa się
mocniej i nawet upał ze wszystkimi jego konsekwencjami jest bardziej
znośny.
Dochodzi dwudziesta
i Santos, trochę ospale, zamyka przeszkolone drzwi z logo GSS Społem. Stare kobiety
w nylonowych fartuchach zbierają puste pucharki po Deserach
Tęczowych, naszym i córci. Potem w powtarzanym od lat odruchu
składają rattanowe krzesła i parasole z czerwonym logo Coca-Coli
na stałe wpisanym w polski krajobraz. Za kilka godzin znów tu
będą. Znów, od szóstej rano w kuchni bez klimatyzacji będą
smażyć, mleć, ucierać, gotować i wydawać. Pierogi, naleśniki,
barszcze ukraińskie, kurczaki w panierce, galaretki, ziemniaki z
koperkiem, kefiry, kalafiorowe i ogórkowe. A potem będą zbierać
puste naczynia, nad którymi kolejne córcie, tatki i starsze panie
wygłosili swoje życiowe przemówienia, być może nawet o tym nie
wiedząc... Santos znaczy tyle co święci.