Moja blogowa pasywność wynika ostatnio w prostej linii z tego, że zaszyłam się w rzeczywistości prowincjonalnego urzędowania. Odbywam sobie w nadgorliwości swojej (akurat!) ot takie praktyczki i prowadzę pilne obserwacje. Mam to szczęście, że tutejszy urząd działa sprawnie, wykorzystuje unijne fundusze jak Bruksela przykazała, buduje drogi, mosty i wypłaca odszkodowania rolnikom. Z mojej obserwacji wynika też, że tutejszy urząd zatrudnia... tutejszych. W rozumieniu arcypozytywnym. Tutejszych, którzy w tym akurat zakątku świata, w tym zaścianku upatrują swojego miejsca na ziemi. Którzy lubią swoje miasto i naprawdę wiedzą jak wygląda życie w nim. Znają temat, czują klimat. Mikroklimat.
I tak w środku trwania w owej prowincjonalnej rzeczywistości odbieram maila od osoby bliskiej sercu memu. W mailu link do fotogalerii ze zdjęciami z wycieczki tejże osoby do Nowego Jorku. Makroklimat-myślę sobie! A tu dopisek, że w tym mieście nie ma w zasadzie nic ciekawego... Moja reakcja była natychmiastowa: stan przedzawałowy, ciśnienie 90/160, gorączka, drżenie rąk i nóg, ślinotok, szczękościsk i co tam jeszcze.
"List of songs about the New York City" na Wikipedii nie ma końca, ale dla siebie od jakiegoś czasu zawsze wyławiam utwór B. Joela będący tytułem tegoż felietonu. Sama nieskończoność owej listy świadczy jednak o tym, że w Nowym Jorku coś jest, coś być musi, bo przecież nie pisze się piosenek o niczym.
Nieważne, od której strony zacznę. Niech będzie, że od Chinatown, nawet jeśli nie każdemu odpowiada specyfika dzielnicy-klonu, której siostry mnożną się na całym świecie, choć w NYC ta największa. Dreszczyk emocji, wystarczy spojrzeć - feeria barw, brutalna rzeczywistość, "bułka z błotem za trzy złote". Centralny w Warszawce tylko taki razy milion. Boże mój! Przygoda, przygoda. Miejska dżungla. Jak komuś za dużo, zawsze może sięgnąć po coś mniejszego, nie wiem, iść na Brooklyn. Żeby wiedzieć, o czym bredzi ten gówniarz na You Tube. Prawo ulicy wszędzie tam gdzie dojeżdżają żółte taksówki. (Taksówkowy przelicznik - jeden nowojorczyk = jedna taksówka). Gangi Nowego Jorku też nie biorą się znikąd. Zresztą, po co ja o tym? Nie wystarczy stwierdzić, że NYC jest najbardziej zatłoczonym, zaludnionym miastem USA? Dziać się musi!
Słyszysz NY i myślisz o tym, czy Wiek Niewinności kiedykolwiek dobiegnie tu końca. Bo nawet jeśli nie jest wiek ów naszym udziałem, to poniekąd wszyscy padamy jego ofiarą.
To tu urodził się Roosevelt, tu swoje pierwsze kroki stawiał Scorsese. Tu zdiagnozowano nowotwór Marleya. Tu w loftach tworzyli Bowie i Zorn. Tu od 1851 do kawy podaje się Times'a. Tu w centrum Manhattanu (tak, Manhattanu!) rozciąga się zielony gigant, który gra we wszystkich komediach romantycznych świata. Tu, do ciężkiej cholery, sam był Kevin, bohater każdego naszego Bożego Narodzenia!
Co drugi luksusowy produkt nosi na sobie ślad Nowego Jorku. Statystycznie co pół metki na modnym ciuchu leżało na stole którejś z nowojorskich pracowni. Projektanci nie rzucają Paryża, Szanghaju i Mediolanu dla niczego. Podobnie jak Madison Square Garden nie stoi sobie ot tak, dla kaprysu. Stoi sobie, żeby gościć papieży, prezesów, ligę hokejową, Hendrixa i Jacksona. I Gunsów. I Eltona. I Tinę Turner też. I oni wszyscy się w te nowojorskie ciuchy przyodziewają z papieżem w butach od Prady na czele!
Mało? To tu się dzieje Śniadanie u Tiffany'ego. I głowę kładę, że nie tylko to filmowo-książkowe. Bo w końcu ile kobiet marzy o pisarzach-milionerach? Ile szuka cienia Donalda Trumpa? Ile osób tam właśnie szuka wciąż miłości? Tak ze cztery na metr kwadratowy? A ilu chłopców z Brooklynu chciałoby pójść w ślady starszego kolegi z dzielni, tego z numerem 23 na koszulce? No ilu, pytam? Przecież każdemu wolno marzyć.
Ktoś napisał, że w Nowym Jorku nie ma Amerykanów. Są nowojorczycy. Rozmarzeni, czegoś pragnący, do czegoś dążący, czegoś szukający. Oglądający się za pięknymi ludźmi i brzydkimi autami NYPD. Przemykający w cieniu drapaczy chmur w stylu art deco. Wciągający kanapki z tuńczykiem. No i co z tego, że tak może być wszędzie? Jest tam właśnie i to się liczy.
Spotkałam kiedyś w okolicach swego nieszczęsnego poznańskiego downtown dwóch gości którzy na widok mojej - och! jakże banalnej - koszulki z hasłem "New York, New York" zakrzyknęli z zachwytem. Usłyszałam "we love NY, we love you". I tak nawiązaliśmy rozmowę. I nieważne, że byli z Nebraski, nieważne, że zanim ja wyląduję w NYC miną lata świetlne. Czułam makroklimat. Oni czuli. Wszyscy czuliśmy. Jest niezlicznona ilość czynników, które sprawiają że tu i teraz jesteśmy w New York State of Mind. I nie wprowadzić się w ten stan umysłu będąc w samym Nowym Jorku jest niewybaczalnym błędem, maleńka.
A co najciekawsze serce Nowego Jorku zostało odkupione od plemienia Shinnecock przez Holendrów za ubrania i nasiona warte jedynie 24 dolary.
OdpowiedzUsuńPo czym dwa wieki później, inne znane miejsce (Ellis Island), stało się dla wielu emigrantów "złotą bramą" do wolności. To właśnie to przejście sprawiło, że 13 mln obywateli USA to potomkowie irlandczyków, a aż 1/3 ma korzenie niemieckie. Przypuszczalibyście?
Mnie przekonałaś. Jedźmy!
OdpowiedzUsuń