Jest słoneczne popołudnie. Jakiś czas temu skończyłam zajęcia i teraz, pod rękę z koleżanką wędruję szerokim chodnikiem, uśmiecham się do wybranych, przystojnych przechodniów i gęba mi się nie zamyka. Przyjemne ciepło wypitej przed chwilą kawy (5 PLN za duży kubek) rozchodzi się po naszych ciałach. Jest pięknie, jest wiosna i w tej całej wiośnie któraś z nas rzuca beztrosko: "Chodźmy do Caritasu na obiad". Jasne. Wyborny chłodnik litewski i placki ziemniaczane (wszystko razem 6 PLN) stanowią doskonałe dopełnienie kawy i zwieńczenie przyjemnego popołudnia.
Staję w kolejce, by złożyć zamówienie. Uśmiecham się do wszystkich i wszystkiego, kiedy nagle przez ścianę mojej beztroski dociera do mnie, co dzieje się w kolejce. Przede mną stoi stara, schorowana kobieta i próbuje się zdecydować na obiad. W artretycznej dłoni kurczowo ściska bilon. Dokonuje wyboru między ryżem z jabłkami i mielonym kotletem. Samym, bo jak zdecyduje się na mielonego, nie starczy jej już na surówkę. "Pani kochana, pani mi wybierze takiego malutkiego, to może na suróweczkę starczy, co?" przekonuje słabym głosem. "Ale wszystkie kosztują tyle samo, nie mogę" odpowiada pani w białym fartuchu. Wszyscy tu wiedzą, że nie ma litości. "W takim razie pani da samego kotleta. Najlepiej niech pani kochana zapakuje, w domu sobie na obiad zjem" podejmuje decyzję staruszka. "Samego? Ale przecież się pani nie naje samym..." oponuje sprzedawczyni. "Najem się, złociutka" uśmiecha się smutno i kiwa głową, chociaż sama nie wierzy w to, co mówi. "Niech pani da z surówką i ziemniakami" rzucam pospiesznie i dokładam wypolerowaną, żółtą dwuzłotówkę do bilonu wysypanego przez staruszkę na ladę. Odwracam głowę i spuszczam wzrok, żeby nie widzieć jej twarzy. Czaszkę przewiercają mi słowa podziękowania "Dziecko kochane, Bóg ci zapłać, aniołeczku, Bóg ci zapłać". Nie odpowiadam. Kiedy składam swoje zamówienie nie podnoszę wzroku na panią w białym fartuchu. Nie mam odwagi, płonę z zażenowania. Nie chcę widzieć starej kobiety, która pewnie przeżyła wojnę, która pewnie po wojnie odbudowywała kraj z tym samym poczuciem obowiązku, z którym idzie na każde wybory. Nie chcę patrzeć na kogoś, kto zawdzięcza mi obiad.
Kiedy staruszka konsumuje mielonego, w Warszawie na Wiejskiej trwa spór o to, czy sprzedawać marihuanę w aptekach jako lekarstwo. "Marihuana nie jest lekiem, jest środkiem, który odurza i ogromnie uzależnia, nie zabija od razu, ale z czasem powoduje, że młody człowiek staje się osobą chorą" grzmią dyskutujący. PiS wyjątkowo zgadza się z PO w tej ważnej sprawie. Ktoś zadaje kolejne pytania w stylu "czy marihuana jest z konopi?", ktoś inny nie sięgnąwszy do statystyk i fachowej literatury orzeka, że "to poroniony pomysł". Nikt nie mówi głośno, że w Polsce za posiadanie siedzą 684 całkiem zdrowe i zdolne do pracy osoby. Średnia europejska cena za gram oscyluje w granicach 6 euro. Utrzymanie więźnia to 76 PLN dziennie. Wyroki za posiadanie sięgają dwóch lat. Kalkulatory w dłoń. Voila! Ileż to obiadów w Caritasie.
To nie jest głos w sprawie legalizacji. To kontrast, który w to wiosenne popołudnie wziął mnie za frak i cisnął o chodnik i to jeszcze w takim miejscu, żeby przejeżdżający obok autobus ochlapał mnie na dokładkę błockiem z kałuży. Ile kosztuje nas pisanie wciąż nowych, coraz bardziej pozbawionych sensu ustaw? Ile płaci się za pisanie nowych raportów w sprawie katastrofy w Smoleńsku? Ile za nowelizację nowelizacji? Jak wysoką cenę płacimy codziennie za ludzką głupotę, butę i niedouczenie?
Dzisiaj na szczycie G20 w Chinach dyskutowano nad wspólną, międzynarodową walutą, bardziej jeszcze transgraniczną niż euro czy dolar. Niech polscy parlamentarzyści spróbują choć przez tydzień przeliczać wszystko na wartość mielonego kotleta, tak jak codziennie robi to staruszka z Caritasu. Może wtedy przestaną zadawać idiotyczne pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz