My-obywatele globalnej wioski uzurpujemy sobie prawo do wyrokowania w każdej sprawie tylko dlatego, że mamy dostęp do portali społecznościowych i iPodów. Nie zastanawiamy się ani chwilę nad tym, co mówimy i o kim. Żremy obrazki z telewizji niby zestaw nabyty w McDrive, następnie wyrażamy żal z powodu tego, co zobaczyliśmy, na wzór wyrzutów sumienia z powodu spożytych kalorii. I co? I nic. Idziemy dalej. Byle do następnego McDrive'a. Tak funkcjonuje współczesne społeczeństwo.
Doskonałym tego dowodem jest umieszczony przed chwilą w sieci film Kony 2012. Już sama jego nazwa przywodzi na myśl nazwę aparatu fotograficznego, produktu, który można sprzedać, wcisnąć w promocji. Nie cieszy mnie, że sprawa Ugandy obiega cały świat za pomocą You Tube. Nie w ten sposób. Kto z odtwarzających ten bazujący na powierzchownych emocjach film w wysokiej jakości i dobrej rozdzielczości sięgnie do podręcznika współczesnej historii albo chociaż do archiwum Gazety Wyborczej? Kto spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej? Czy zrobi to choćby co setny odtwarzający? Zainteresowanie tematem następuje dopiero po umieszczeniu filmu w sieci, podczas gdy archiwum rodzimej prasy obfituje w rzetelniejsze informacje na ten temat.
Nie wstydzimy się jako ludzkość swojej powierzchownej wiedzy i to jest nasze przekleństwo. Nie AIDS, nie bomba atomowa, nie dwutlenek węgla, ale głęboka niewiedza i brak zainteresowania jakimkolwiek bieżącym tematem w dobie pozornego triumfu informacji są naszymi najsłabszymi punktami.
I, tak, wtrącę akcent polski, bo jestem szczególnie poirytowana i urażona wszechogarniającą, szczególnie polską, ignorancją. My, rodacy Kapuścińskiego (niech mu ziemia lekką będzie i niech się cieszy, że nie musi oglądać arcydziełka o Konym) jesteśmy tak samo beznadziejni w wyznawaniu kultu autora Cesarza, jak w wyznawaniu kultu Jana Pawła II. W poważaniu mamy żywe, narodowe dziedzictwo w postaci rzetelnej i fachowej literatury faktu. Zamiast tego wolimy się podniecać filmem o przeciętnej wartości i błądzić we mgle wyrwanych z kontekstu informacji o człowieku, którego historia jest bardziej dramatyczna, niż próbują to pokazać twórcy filmu i niż się oglądającym ów film wydaje. Ignorujemy to, że polscy dziennikarze poświęcili całe lata na opisywanie problemów Afryki, w tym również Ugandy. Zwyczajnie nie chce nam się sięgnąć po gazetę. Albo po "Nocnych wędrowców" Jagielskiego, który dokłada wszelkich starań, by historię wojny domowej w Ugandzie przedstawić w barwach ludzkich dramatów, a nie obrazków z YT. Niech się dwa razy zastanowi ten, kto po obejrzeniu Kony 2012 wydał wyrok na przywódcę Bożej Armii. Niech odpowie na pytanie, dlaczego ten wyrok wydał. Niech sam przed sobą przyzna, ile wie o złożonej z wielu wątków tragedii, rozgrywającej się w państwie, którego jeszcze wczoraj bez pomocy Wikipedii nie potrafił wskazać na mapie.
Nie łudzę się, że powyższy tekst coś zmieni. Nie uważam się też za fachowca w dziedzinie współczesnej historii Afryki. Prywatnie i zawodowo daję upust swojemu niezadowoleniu wywołanemu społeczną hipokryzją i ludzką głupotą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz