Siedzę w warszawskiej kawiarni "U wydawców", czekam na spotkanie z przedstawicielem korporacji wydawniczej. Pachnie śniadaniem. We wszystkich lokalach na świecie śniadanie pachnie zawsze tak samo: jajko, ser, bekon, herbata, kawa z mlekiem. Ten zapach koi nerwy, łagodzi obyczaje.
Nie wzięłam komputera, więc piszę w notesie. Tak, wiem, to staroświeckie, niemodne. Kiedyś kupię iPoda. Może.
Niezależnie od tego, jak potoczy się rozmowa kwalifikacyjna, na której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinnam się znaleźć, zamierzam oddać Warszawie, co warszawskie i udać się do Muzeum Powstania. To moje w końcu jest. Dziadkowi opowiem, jak wrócę. Że filmy, zdjęcia, niektóre takie prawdziwe, że aż nie można patrzeć. On mi tyle o igrzyskach opowiedział, jakby się żywił kompendium sportu, a nie babcinymi obiadami. Zaraził mnie. M. zasugerował, żeby dziadek został dziennikarzem sportowym. Może w innym życiu? Może nie on, ale ja, chociaż ja wiem, że mi dziadek dziennikarstwa nie wróżył nigdy, za to zawsze wróży mi dobrze.
W tym muzeum tak mało mam czasu, że jedyne, co robię, to przegląd prasy z Powstania. Czytam wiele wycinków, ale najbardziej zapada mi w pamięć jedno zdanie. "W obliczu warszawskiej tragedii trudno zachować dziennikarski racjonalizm i bezstronność, spróbujmy jednak przyjrzeć się faktom". To jedno zdanie to dla mnie najlepsza szkoła. Potem jeszcze przez chwilę listy Poczty Powstańczej czytam, których tam dziesiątki. Małe karteczki, na wszystkich to samo napisane. "Czy żyjecie? My żyjemy..." Jak smsy, tylko na papierze.
Chodzę po ulicach Warszawy, czuję się jak u siebie prawie i tak mi jakoś przykro, kiedy sobie pomyślę o tym naszym poznańskim gadaniu, że stolica paskudna. Może mnie tu nie być kilka lat, a potem wracam i gęba mi się śmieje, bo widzę nowe budynki, dworce, czyste ulice. Spełnili nawet moje małe marzenie o nowych autobusach i można, swobodnie oddychając, przejechać więcej niż trzy przystanki. Uważam, że to duży postęp.
Spotkany wczoraj przeze mnie A. forsował pogląd, że frajda w stolicy polega na docieraniu do małych zakątków, takich jak te na Woli właśnie, gdzie zwyczajnie pachnie śniadaniem. Dla mnie frajda w stolicy polega na układaniu puzzli z wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności, które sprawiły, że (znów) tu jestem. Z poznańską Wyborczą na mazowieckiej ziemi.
W "Przewodniku po powstańczej Warszawie" znalazłam wczoraj informację o tym, że podporucznik Zbigniew Brym, dowódca jednej z kompanii Zgrupowania "Chrobry II", spierał się z kapitanem kwatermistrzostwa Okręgu Warszawskiego AK o... krowę. Krowa była jedną z nielicznych na terenie całej Warszawy. Dawała mleko, które rozkazano wydawać bezpłatnie kobietom karmiącym i malutkim dzieciom. Kiedy 22 sierpnia przedstawiciel kwatermistrzostwa przyszedł zarekwirować krowę, wynikł konflikt poczytany Brymowi za niesubordynację. Sprawa trafiła do komendanta "Montera". Wiele lat później Zbigniew "Zdunin" Brym na spotkaniu towarzyskim podsłuchał relację jednej z uczestniczek powstania o tym, jak mleko krowy, w sprawie której zabrał głos sam komendant, uratowało ją od śmierci głodowej.
Kiedy dzisiaj o 17:00, w godzinę "W", w całym kraju zawyją syreny, wielu ludzi będzie zastanawiać się, co się stało. Sześćdziesiąt osiem lat temu na ulicach Warszawy zaczęła dziać się Twoja wolność. Kiedy usłyszysz nieprzyjemny, świdrujący czaszkę hałas, zatrzymaj się. Pomyśl, ile wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności złożyło się na czas i miejsce, w którym jesteś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz