"Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne", napisał Tołstoj na początku historii, która może się przydarzyć ludziom chyba tylko za karę. Miał rację. Szczęśliwi ludzie nie mają nic szczególnego do powiedzenia. Wszystko jest u nich ok, w porządku i w normie. Nie mają na co narzekać, a przecież nie będą wszem i wobec opowiadać o swoim szczęściu, bo to tak trochę nie wypada. Odkrywam, że to zdanie jest też o mnie. Że jestem podobna do tych, co są do siebie podobni.
Przestawiło mi się coś w mózgu, wywaliłam z lodówki majonez i smażone mięso. Stwierdzam, że w mojej szafie niczego nie brakuje, podobnie jak w kosmetyczce i w torebce. Jak pani Dalloway, sama kupuję kwiaty. O burzliwych romansach słucham tylko od znajomych, którzy ogryzają paznokcie do krwi i nie śpią po nocach, a w ich czaszkach tłucze się pytanie "zadzwoni, nie zadzwoni?". Nie potrzebuję tego. Nie zasługuję na to. Chodzę na długie spacery i czytam mądre gazety. I Hemingwaya czytam. Poznań to się zrobił dla mnie taki mały, że właściwie wszędzie chodzę pieszo. Moje próby ogólnie pojętego ogarniania doprowadziły nawet do tego, że założyłam sobie notes, w którym spisuję obejrzane przez siebie filmy. Sens wszystkiego co robię wprost materializuje się przed moimi oczami. Wymyśliłam, że po studiach wyskoczę gdzieś z Polski... na studia. Nadal będę czytać mądre gazety i stare książki.
Realizuję postanowienie: otaczać się tylko bystrymi, zaradnymi i zdecydowanymi mężczyznami w typie Edwarda Dziewońskiego. Reszta - niech ginie. Nie interesuje mnie to, czy zechcą ze mną wziąć ślub, mieć dzieci, zostać do końca życia, czy iść do łóżka. Mają być najlepszego sortu, bo takie ma być wszystko. Mogą sobie mieć żony, dzieci, mogą być gejami, transwestytami albo hodowcami jedwabników. Najważniejsze, żeby nie byli dupowaci. Bo na takich mi szkoda czasu.
I na koniec najnudniejsze: moją ulubioną piosenką jest ostatnio "Englishman in New York". Pięknie jest. Poważnie ci mówię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz