Po trzech dniach mordęgi wracam do miasta P. Pociąg finiszuje kurs z Jeleniej Góry przy niewyremontowanej jeszcze platformie przed trzecią rano. Biegnę do kasy, gdzie dowiaduję się, że na transport do domu muszę poczekać dwie i pół godziny. Nic to, kupuję bilet, Snikersa i Red Bulla. Górskie przyzwyczajenia są złe na nizinach, ale pozwalam sobie jeszcze ten ostatni raz. Należy się komuś, kto przez trzy dni robił rzeczy, których nie sposób oddać na zdjęciach. Można sobie opowiadać, jak ktoś nie przeżył tego osobiście, to i tak nie uwierzy. Trzy dni walki z kalejdoskopową pogodą. Z żywiołem i własnym ciałem.
Na start tęcza, słońce. Potem deszcz, lód, burza śnieżna. Mróz nie do zniesienia, igły lodu ciskane przez bezlitosny wiatr w każdą szczelinę odzieży, w każdy odkryty fragment skóry. Nogi fioletowe z zimna, spodnie zmienione w bawełniano-poliestrowe mrożone filety. Skarpety przemoczone do nitki, mimo taktycznych butów przetrwania. Świst w uszach, oddech przemocą wciskany do płuc. Ostatni odcinek drogi do schroniska oświetlany czołowymi latarkami chłopaków. Dopóki nie rozgrzewamy się cytrynówką, wszyscy jesteśmy mrozem. Śmiejemy się z rzeczy, które śmieszą tylko tam, bo inne ciśnienie i inne zmęczenie.
Drugi dzień witamy grubo po wschodzie słońca. Za grubo. Burzę śnieżną trzeba odespać. Zaplanowaną trasę skracamy o 3/4, bo z wczorajszego śniegu zostały na szlakach tylko rwące strumienie. Pada, wieje z prędkością 120km/h. Wilgotność powietrza nie różni się wiele od wilgotności brei pod naszymi stopami. Widoczność ograniczona do kilkunastu metrów. Schronisko wyłania się z mgły jak w scenerii Spielberga. Ciuchy suszymy od czternastej do ósmej rano następnego dnia. Kiedy wychodzimy na szlak, towarzyszy nam utwór Marleya. Ciuchy nadal wilgotne.
Trzeciego dnia nadrabiamy zaległości. Nagrodą za przetrwanie dwóch poprzednich jest czyste niebo. Wiatr nie zwalnia, ale już nic nie tnie nas w, za przeproszeniem, ryje. Bo po tych kilometrach mamy ryje, giry, łby i kłaki. Mamy plecaki wyładowane po brzegi, bezkarnie żremy węglowodany i tłuszcze. Nic tak nie smakuje jak świnia z puszki, pasztet z recyklingu i obleśne napoje energetyczne, kiedy masz w nogach i w dupie dwadzieścia kilometrów.
Po trzech dniach schodzimy na dół do - jakby trochę martwego w niedzielne popołudnie - miasteczka. Jemy porządny obiad w knajpie sprzed trzech dekad ("Bożena", zestaw obiadowy za dwunastkę, piwo w butelce za piątkę, zaznaczyli to nawet na planach miasta) i wbijamy się do pociągu.
I oto jestem w mieście P., na moim ulubionym dworcu. Wyglądam jak lump, czuję się jak lump, ale mi dobrze. Rzucam plecak pod ścianę, otwieram puszkę z energetykiem. Oczy mam tak zmęczone, że jedyne, co rozpoznaję, to logo KFC, Coca-coli i TVNu. Cywilizacja. Zamiast pierogów i żurku plastik kurczakopodobny i plastik w płynie. Tak więc rzucam, siadam. I oto jest. Nastawiony tak, żeby wszyscy słyszeli, głośniejszy niż pani niestrudzenie zapowiadająca odjazdy, przyjazdy i opóźnienia przez megafon. Na ledowym ekranie niezmordowany Jarosław. Muszę oglądać jego gębę nawet o trzeciej nad ranem. Nie pluje na mnie tylko dlatego, że dzieli nas szkło.
Dociera do mnie, że mogłabym wyjechać do Kambodży albo na Wyspy Togo-Pogo i gdybym wróciła po miesiącu, tysiąc razy bardziej zgnojona niż dziś, na ledowym ekranie widniałaby ta sama morda. Bo jeśli (Gombrowiczu, przebacz) w tym kraju jest gęba, od której nie ma ucieczki, to jest nią gęba polskiej polityki.
Ale ja znam rozwiązanie. Zgnojona, zmęczona, zmachana i obolała uśmiecham się szyderczo do tego szklanego ryja i zadaję sobie strategiczne pytanie ostatniego weekendu "Gdzie są mapy?". I spadam stąd, chłopcy i dziewczęta. Choć na chwilę.
"Nie pluje na mnie tylko dlatego, że dzieli nas szkło." 10000000 pkt. :D
OdpowiedzUsuń