czwartek, 21 października 2010

Wyrzućcie mnie z kościoła

Zapisałam się na fakultet z eksperymentalnych badań w ekologii i ochronie środowiska. Poszłam dziś na wykład i proszę. Dzień dobry, in vitro. Co prawda roślinne, ale zawsze in vitro. Zastanawiam się, co przewodniczący Zespołu Ekspertów Episkopatu jadł dziś na śniadanie albo co stoi na jego parapecie. Zapewne jakieś zielsko wyhodowane tą właśnie metodą. Bo, proszę państwa, in vitro jest nieśmiertelne. Jest jak dziura ozonowa, jak rak płuc, jak homoseksualizm i ptasia grypa. Zawsze będzie i powróci, kiedy będzie trzeba odwrócić uwagę widzów np. od podwyżek VAT. Albo od obowiązkowej matury z religii.

Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że ja ze swojego stanowiska, ze swoich dwudziestu trzech lat życia w katolicyzmie (z przymusu jak większość, z wyboru nie znam nikogo), z kilku dobrych lat popierania antykoncepcji, przedślubnego seksu i poślubnych rozwodów, ja opowiadam się za in vitro. I zdania nie zmienię. I domagam się konsekwencji od instytucji, której przedstawiciele już mnie porównali do wielkich niesławnych tego świata, co to chcieli wysoką, niebieskooką "rasę" wyhodować. Czasy świętej inkwizycji mamy niby za sobą. Ale czemu nie dać przykładu? Przejdźmy od słów do czynów, jak chciał bohater "Rejsu". Ile można straszyć? Ludzie są przecież jak wróble. Postaw wróblowi strach na polu. Ile czasu mija, aż ptak orientuje się, że głowa potwora to smaczna dynia, a ręce to badyle, na których można przysiąść na krótką przerwę? Myślę, że mniej niż sezon ogórkowy.

I tak społeczeństwo przyzwyczaiło się od odgrzewanych kościelnych schabowych. Nie mów fałszywego świadectwa, nie cudzołóż, nie jedz mięsa w piątek. Buuu! Nie popieraj in vitro, bo wyrzucimy cię z kościoła! Siedzi w ławkach w kościele i słucha. Nie uczy się, nie odkrywa, nie eksploruje zakątków wiary. Słucha pustych gróźb i wie, że niebo nie spadnie nikomu na głowę. Potem idzie do domu i narzeka, że proboszcz odgrzewane kotlety serwuje.

Wiadomo, że proboszcz nie będzie nikomu w talerz ani do łóżka zaglądał. I nie będzie każdego pytał, czy jest za, czy przeciw. Nie dyskutuję o tym, czy ustawa o in vitro ma być pro, czy anty kościelna. Wiem, że kościół ma prawo do ostrego reagowania na tego typu pomysły. Ale czy widział ktoś kiedyś, żeby kościół jako instytucja wykorzystał swoje prawo konkretnie? Stoi np. napisane, że „raz w roku spowiadać się i komunię przyjmować”, inaczej wypad. No dobra, a jak nie, to co? To nic. Katolicyzm, to takie coś, w czym się jest nie robiąc nic albo robiąc rzeczy zakazane. Zero konsekwencji. Nuda. Nic się nie dzieje.

Ja bym się dała wyrzucić tak z czystej ciekawości. Przejdę się do biskupa, sparafrazuję Bareję i powiem: A ja jestem za in vitro. I co mi pan zrobi?

niedziela, 10 października 2010

Przepis na rybę

Żeby ktoś nie mówił, że nie uprzedzałam. Ten tekst nie ma szczególnych wartości literackich. Poznawczych też nie. Nie łudzę się, że zmieni losy świata albo zrewolucjonizuje czyjeś życie, podobnie jak nie uczyniły tego zapewne zjawiska, o których tekst ten traktuje.

Co gazetę albo drzwi księgarni otworzę, telewizor albo internet włączę, wszędzie "Jedz, módl się, kochaj", jakby to jakaś nowa świńska grypa była. I wszyscy zgodnie opiniują, że książka/film o niczym. Jak to? - myślę sobie. Że niby ludzie na kilogramy kupują coś, co nie ma żadnych wartości? Jak kanapki z McDonalda? Trzeba spróbować. Wybieram się do kina - na koszt kina. Zasiadam w fotelu i oglądam - to już na koszt własny. Bite dwie godziny faktycznie o niczym. Kompletne dno artystyczne. Przewidywalne do bólu, żadnych mądrości, żadnej metafizyki i transcendencji. Zdjęcia fajne, a poza tym to bubel. Tym większym zaskoczeniem jest dla mnie fakt, że ja ten bubel kupiłam. Że mnie się podobało. Polecam dalej owo wątpliwej jakości dziełko słowami "O niczym. Musisz zobaczyć".

Siła rażenia takich zjawisk jak "Jedz, módl się, kochaj" tkwi w prostocie. To samo kupujemy od Bridget Jones i Carrie Bradshaw z "Seksu w wielkim mieście". Wcale nie chodzi o miłość. Nikt nie musi umierać, uciekać sprzed ołtarza albo latać na Marsa. Nikt się nie musi przeobrażać w superbohatera.

Nie wiem jak reszta, ja kupuję "Jedz, módl się, kochaj", bo jest takie swojskie. Też bym czasem chciała cisnąc wszystko w cholerę i pojechać do Włoch. Albo do Dubaju. Kto by nie chciał? Wiem, że można. I wiem, że wcale nie powinno to być postrzegane jako fanaberia. Wielkie mi rzeczy i wielki mi przekaz, że jesteśmy panami (i paniami) własnego życia. Przekaz tych produkcji ma być taki, że władza uderza do głowy jak woda sodowa, więc większość ludzi się gubi w swoim panowaniu. Każdemu się zdarza. Każdy ma niezbywalne prawo do spieprzenia sobie życia. Każdy ma też tę możliwość, żeby to co spieprzył albo to co się spieprzyło, naprawić. Koniec filozofii. Proste? Proste.

Nasuwa mi się siłą rzeczy kulinarny przepis na zjawisko pt. "Jedz, módl się, kochaj". Marek Tomalik, geolog, podróżnik, dziennikarz, który też cisnął wszystko w cholerę w jednym ze swoich opowiadań pisze tak: "Szwedzi rzadko smażą rybę. Wolą gotowane według niezwykle skomplikowanego przepisu: wypatroszoną rybę gotuje się przez 15 minut w lekko osolonej wodzie. Po zdjęciu z ognia rybę należy pozostawić w naczyniu na kolejne 15 minut, aby naciągnęła solą. Następnie natychmiast spożyć. Satysfakcja gwarantowana".