piątek, 23 grudnia 2011

Na karpia

Kiedyś było takie przysłowie, że dzieci i ryby głosu nie mają. Dzisiaj dzieci mają rzeczników, a ryby obrońców. Już myślałam, że przyjdzie mi obejść się smakiem albo konstruować tanie jak barszcz życzenia świąteczne, a tu proszę - polska rzeczywistość dostarcza absurdów, o które w nawiązaniu do Bożego Narodzenia można zahaczyć i podumać o życiu.

Oto bowiem w czas świąteczny protestuje się przeciwko niehumanitarnemu zabijaniu karpia. Rzesze przebranych za ryby przeciwników rybołówstwa wychodzą naprzeciw smakoszom białego mięsa o cokolwiek mułowym posmaku. Skutek tego jest mniej więcej taki, że departament rybny naszego rządu już szykuje przepis w imieniu karpia. Że kary, że areszty, że przeszkolenia specjalne na przewóz. Że nie zabijać na widoku, a smażyć tylko na oleju z pierwszego tłoczenia.

Dziadek mój zawsze przed walnięciem karpia młotkiem w łeb grzecznie go przeprasza. A szlachtuje zawsze na widoku, podobnie jak całą resztę rybnego towarzystwa. W moim roczniku dzieci nie musiały się na biologii uczyć, co to jest pęcherz pławny i łuska, bo nauczyły się tego na podwórku. Sekcja zwłok ryby była dla nas czymś normalnym, a nie przykładem nieprzeciętnego okrucieństwa. Ale rozumiem, że jakie czasy, takie obyczaje. Po podwórku już nie mogą biegać kury bez głowy. Trudno.

Być może dla obrońców karpia będzie to nieliche zaskoczenie, ale paluszki rybne i filety z mintaja nie rosną na drzewach. Karp zaś jest podstawą sektora gospodarki zajmującego się handlem żywym towarem rybnym. Ten sam karp hodowany jest od wiek wieków w stawach, amen. I każdy z tych hodowlanych karpi, w którego obronie przemawiają szlachetni obrońcy, wpuszczony do jeziora zginie śmiercią bardzo naturalną w przeciągu, skromnie licząc, dwóch, trzech tygodni. Bo przyzwyczajony do tłoku w stawie, regularnego skarmiania i braku konkurencji zwyczajnie nie zorientuje się, jak obchodzić się z naturą.

Drodzy czytelnicy, niezależnie od tego, czy jesteście zwolennikami karpia żywego, czy martwego, życzę balansu i równowagi. Waszym karpiom również życzę równowagi. Niech będą trochę karpiami wyskakującymi z rzeki w "Śmierci na Pięć", a trochę karpiami zajmującymi wannę w "Betlejem jest wszędzie" Ciechowskiego. Tych, co nie znają odsyłam do lektury. Tym, co znają, życzę wesołych świąt.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Beret

Znalazłam beret. Znaleziskiem tym doprowadziłam do stanu euforii, dzikich fal szczęścia zalewających raz po raz mój przytulny pokój, do radości eksplodującej nad całym światem wręcz. Generatorką tych zjawisk była moja współlokatorka, właścicielka odnalezionego beretu. Ów odnalazł się przy przeprowadzaniu generalnych porządków, których dokonywałam na okoliczność wizyty chyba raczej ważnej osoby.

Historia beretu nie sprowadza się jednak do tego, że został on odnaleziony i współlokatorka moja teraz będzie mogła przemykać ulicami miasta P. odziana od stóp do głów w czerń bawełny, wełny, moheru i skórzanych oficerek. Odnalezienie beretu nie tylko kładzie kres mroźnym wieczorom i popołudniom. Nie jest ów beret li tylko ciepłym głowy nakryciem. Beret to coś więcej.

Historia odnalezienia beretu zaczyna się, rzecz jasna, w momencie jego zaginięcia. Zniknął z życia właścicielki w dniu, w którym został nabyty przyprawiając ją tym samym o spazmy rozpaczy i wyrzutów sumienia. Właścicielka, zarzucając sobie brak odpowiedzialności, rozrzutność i nierozwagę, a także brak poszanowania rzeczy materialnych gotowa była oplakatować miasto informacjami o tym, że "zaginął, leży gdzieś sponiewierany i zapomniany i że znalazca, świadek łez szczęścia, zostanie hojnie obdarowany dozgonną wdzięcznością". Po krótkim, rzeczowym rozbiorze logicznym problemu ukuto stanowisko, żeby jednak plakatów nie wieszać. Ale rozpacz i wyrzuty sumienia pozostały. No bo jak to tak? Żeby w biały dzień roboczy wziąć i zgubić beret? Trzeba być jednostką nieodpowiedzialną w stopniu najwyższym.

Że nieszczęścia chodzą parami, a pary zazwyczaj w szeregach, zgubienie beretu stało się swoistym preludium lawiny następujących po sobie zdarzeń tragicznych. Zagubiony beret był przyczyną rozpadających się związków, spóźnionych tramwajów, roboczych nadgodzin, zimna, przymrozków, ogólnego życiowego nieradzenia sobie. Był ów nieobecny beret akompaniamentem nieprzychodzących całymi dniami, a oczekiwanych smsów, kiepskich książek, marnych filmów, ginących w otchłaniach torebek rękawiczek i telefonów. Słowem, był przyczynkiem upadku niewzruszonych dotąd imperiów i spiżowych pomników.

Tak wzorem efektu motyla fala tsunami wywołana zaginionym beretem zalewała świat współlokatorki w sposób nieznający miłosierdzia. Fala porywała z tegoż świata coraz to nowe elementy aż do dnia, w którym zrządzeniem przypadku odnalazłam beret. Mimo wszelkich przeciwności losu nie zgasła tląca się na dnie naszych dusz nadzieja i oto próśb naszych wysłuchano. Beret wrócił na swoje miejsce przywracając tym samym zachwianą równowagę świata. Nieszczęścia zniknęły, czarne farsy życia odeszły w cień. Ustały konflikty, ruszyły fabryki, ludzie znów łączą się w pary i płodzą zdrowe dzieci. Na ziemi zapanował pokój. I trwać będzie aż do następnego beretu zaginięcia.

Jeśli z tej przypowiastki płynie jakiś morał, to wygłosił go już dawno Mitch Hedberg słowami "You bet your ass, I will have a beret on. That's ridiculous, but it's true. I always fight with wearing a beret". Bo przecież każdy ma jakiś beret.

piątek, 11 listopada 2011

Oni są wszędzie

Zapytano mnie jak można głosować na PO bez obaw, że przedstawiciele władz zrobią niepodporządkowanym nalot na dom i aresztują w imię dobra jedynej słusznej partii. Trochę mi to do PO raczyło nie pasować, ale oto niespodzianka. Rozchodziło się o czynności, prawne, czy też, jak wolą uważać inni - bezprawne, dokonane przez ABW na autorze bloga antykomor.pl. Nawet jeśli interwencja agencji była strzelaniem z armaty do muchy, co się każdej władzy czasem zdarza, nie czyni to podstaw do rozsnuwania wizji autorytaryzmu nad piękną naszą Polską całą.

Już sama retoryka pytania o to "jak można na nich głosować, skoro oni gotowi przyjść znowu?" uderza w ton radiomaryjny, sieje ferment i kroi apokaliptyczną wizję kraju, w którym za każdym rogiem czai się przedstawiciel instytucji związanej z bezpieczeństwem, żeby cię lepiej widzieć, słyszeć, a na końcu zjeść. Nonsens. Zafascynowanych tematem działalności instytucji bezpieczeństwa odsyłam do archiwum polskiej kinematografii, która lubuje się (bo może i powinna) w tematyce prześladowczo-przesłuchańczej. Odradzam jednak węszenie spisku, bo w końcu to spisek wywęszy was i nie pójdziecie rano po gazetę w obawie przed zakapturzonym gościem z gumową pałką, który zechce zweryfikować poglądy kryjące się za wyborem codziennej prasy.

Co robić, żeby nie dać się wpędzić w paranoję? Ano czytać wszystko, ile wlezie, przy czym używać mózgu bardziej niż czucia i wiary.

Można oczywiście przyjąć założenie, że media kłamią, manipulują odbiorcami, są kiepskie, a ich głównym zajęciem jest przetwarzanie informacji na użytek prania naszych mózgów. Można się też szybko przekonać, że faktycznie media kłamią, z tym, że z wykorzystaniem feedbacku. Manipulują też odbiorcami, tyle że w takim stopniu, w jakim ci odbiorcy chcą rzeczywiście zmanipulowanymi być. Jakość mediów pozostawia wiele do życzenia, ale odpowiadają za nią tak autorzy, jak i odbiorcy. (Tu przypomnienie dla tych, którzy chcą się czuć wyjątkowi - niezależnie od tego, czy słuchacie Trójki, czy czytacie Wyborczą, jesteście składową masy, przykro mi). Jeśli idzie o przetwarzanie informacji, to jest ono, było i będzie głównym zadaniem mediów. Stopień tego przetworzenia to już oczywiście inna kwestia, którą uzasadnić można tak chęcią zwiększenia oglądalności (poczytności, słuchalności i ogólnie zysku), jak świadomym łamaniem zasad etycznych w celu uzyskania efektów sięgających dalej niż słupki na wykresach oglądalności. O ile na to pierwsze znów sami sobie pozwalamy, o tyle to drugie podlega ocenom moralnym i regulacjom prawnym, ale i tak pozostaje kwestią przede wszystkim ludzkiej, a dopiero potem dziennikarskiej przyzwoitości.

W tym wszystkim cieszę się, że pytanie o sens aktu głosowania na PO (choć ja sama tego aktu nie dokonałam) zostało we mnie wycelowane przez młodego człowieka myślącego, który, prędzej, czy później, zreflektuje się, że mania prześladowcza to jednostka chorobowa, a nie zbiorowy efekt, który chcą koniecznie wywołać media. (Chyba, że mówimy o Radiu Maryja albo Naszym Dzienniku, różnicy między tymi dwoma zresztą stwierdzić nie podobna).

Biada jednak tym bezrefleksyjnym jednostkom, które za konieczne uznały paść tragiczną ofiarą medialnych manipulacji i zaszywszy się w okopach własnych, przez siebie tylko generowanych lęków czekają na dzwonek do drzwi, zza których rozlegnie się "otwierać, ABW, policja, bojówka PO". Biada im i biada całemu państwu, bo kraj, którego obywatele żyją w strachu, to kraj, który stoi w miejscu. Strach zabija nie tylko duszę, ale też umysł i rozwój gospodarczy. Strach, nawet jeśli sztuczny, jest destrukcyjny.

Maszerują wystraszone łyse pały, chłopcy idą na wojnę

"Naród durny sam sobie wystawia świadectwo" komentuje przy rodzinnym obiedzie najmądrzejszy znany mi mężczyzna, mój dziadek. Krótką pamięć albo wręcz amnezję mają ci, którzy szwendają się dziś po stolicy i dzierżąc w rękach polskie flagi w sposób agresywny i nieprzystojny dają wyraz swoim poglądom.

W świętowaną dziś niepodległość wpisuje się prawo do wolności zgromadzeń. Jest ono jedną ze swobód obywatelskich uprawniającą do stowarzyszania się w celu publicznego wyrażania swojego zdania na dany temat. Prawo to podlega oczywiście stosownym regulacjom, łącznie z zakazaniem zgromadzenia, którego w wypadku dzisiejszego "marszu" nikt nie zastosował, nieważne czy w dobrej wierze, czy przez niedopatrzenie. Nie znaczy to jednak, że to brak zastosowania owych regulacji doprowadził do zamieszek.

"My, Naród" szczególnie powinniśmy powoływać się na wolność zgromadzeń i wolność wypowiedzi jako podstawową wartość demokratyczną. Powinniśmy wziąć przykład nie tylko z Amerykanów uznających wolność słowa wynikającą z Pierwszej Poprawki za świętość, ale przede wszystkim z własnej historii. Droga do wolności to nie tylko dążenie do uzyskania wolności słowa. I nie trzeba sięgać do zapomnianej już przez wielu historii zakończonej w 1918 roku. Wystarczy sięgnąć do tej wciąż żywej w umysłach wielu, która zakończyła się w roku 1989. Każdy człowiek wyposażony w podstawową wiedzę będzie dziś zażenowany tym, co zobaczy w głównym wydaniu Wiadomości, czy Faktów.

Uczestnicy dzisiejszej awantury na Placu Konstytucji nie są nacjonalistami, czy też anty-nacjonalistami. Nie są ani przedstawicielami skrajnej lewicy, ani skrajnej prawicy. Jestem gotowa założyć się, że więcej niż połowa z nich na pytanie kim był Paderewski lub w którym roku Polska odzyskała niepodległość, w obronie której rzekomo dziś występują, nie zna odpowiedzi.

Polak, który w czasach wolności i niepodległości podnosi rękę na drugiego Polaka i w dodatku czyni to z biało-czerwoną flagą w ręku nie jest patriotą, jest zwykłym zbirem i chuliganem i powinien, zgodnie z prawem, za swoje czyny odpowiedzieć.

Przemoc na ulicach, archiwalne zdjęcia milicjantów pałujących studentów na ulicach Warszawy, czy żołnierzy strzelających do robotników w Poznaniu to dla wielu nadal otwarte, bolesne rany. Najwidoczniej nie dla "demonstrantów", niszczących publiczne mienie i prowokujących społeczne oburzenie. Zdjęcia z dzisiejszego "marszu" są o tyle bardziej bolesne, że jutro nikt nie będzie w stanie wskazać odpowiedzialnego za taki stan rzeczy "systemu", ani opowiedzieć historii, która do tego stanu rzeczy doprowadziła. Pieniądze na naprawę zniszczeń zostaną wydane, wstyd pozostanie. Niestety jak zwykle nie po tej stronie, po której powinien.

wtorek, 1 listopada 2011

Ostatnia taka w mieście

"10000 razy wolę Hitlera od Stalina" oznajmia osiemnastoletnia panna mojemu koledze. Jest przekonana o swojej wyjątkowości, twierdzi, że takich jak ona jest niewiele i że jest lepsza, niż zwykłe dziewczyny, które nic nie wiedzą o prawdziwym życiu. Sama o sobie mówi shg i nie widzi śmieszności w ukrywaniu postaw życiowych za nic niemówiącym skrótem. Skinhead girl to, oczywiście, nic nowego. Dziwadła rysujące swastyki w zeszytach i na ścianach szkolnych toalet były, są i będą.

"Nie ma się co stresować, przejdzie jej" wyraża nadzieję J. Podzielam ją, bo niezależnie od stopnia zaangażowania i fazy młodzieńczego buntu, osiemnastolatki, które nie widzą różnicy między pojęciem patriotyzmu i nazizmu budzą moją czujność.

Nie dalej jak tydzień temu odwiedzili mnie znajomi z Meksyku. "Pokaż nam Auschwitz" mówią, a ja jadę z nimi tylko dlatego, że w myśl polskiej gościnności, ich życzenie jest dla mnie rozkazem. Przed wejściem ostrzegam N., że będzie to najmniej przyjemna z możliwych do wyobrażenia wizyt, ale jak uprzedzić wrażliwą matkę trójki dzieci przed tym, co zobaczy za bramą z napisem Arbeit Macht Frei? Ponieważ to moja druga wizyta, jestem świadoma, co i w którym bloku się znajduje. Są miejsca, do których nie wchodzę, zdjęcia, na które nie patrzę, historie, których nie słucham. Ściągam słuchawki, kiedy przewodnik opowiada o ścianie, pod którą rozstrzeliwano więźniów. Nie wchodzę do nieludzko ciasnej celi, w której za karę zamykano skazańców. Odwracam wzrok od ton ludzkich włosów zgolonych z głów zagazowanych cyklonem B kobiet. Do pawilonu ze zdjęciami dzieci, na których Josef Mengele dokonywał eksperymentów w ogóle nie wchodzę. Byłam tam wcześniej, znam swoje granice. Co innego N. Sprawdza, ile może znieść i przecenia swoje możliwości. Kiedy opuszczamy mury Auschwitz przeprasza nas, odchodzi kilka metrów, ale i tak słyszymy jak płacze. Jest w stanie, w którym nikt nie może nic dla niej zrobić. Nawet mąż nie może jej dodać otuchy. Wrażliwy człowiek z takim ogromem cierpienia i okrucieństwa zostaje sam na sam i musi podjąć próbę uporania się z nim.

Wychodzę stamtąd bogata w nowe doświadczenie. Uświadamiam sobie z mocą, że od najmłodszych lat byłam do tych wizyt przygotowywana. Przez lektury, filmy, opowieści. Uświadamiam sobie, że niezależnie od upływu lat, okrucieństwo z Auschwitz jest obecne w życiu Europejczyka. Reakcja moich gości zza oceanu wyraża się w zdaniu "słyszeliśmy, że coś takiego miało miejsce, ale chyba nie wierzyliśmy, że to możliwe..." Ich niedowierzanie budzi moją zazdrość. Czasem też bym chciała słyszeć, ale nie wierzyć. Chciałabym na argumenty osiemnastoletniej panny posługującej się kryptonimem Ostatniej w Mieście SHG zareagować kpiącym uśmieszkiem i udawaną ciekawością, zamiast prawdziwym, głęboko zakorzenionym niepokojem.

środa, 19 października 2011

w imieniu dam

Jakiś czas temu usłyszałam w Polskim Radio - szanowanym i szanującym się przecież - że w męskiej części polskiego społeczeństwa funkcjonuje obraz kobiety sukcesu. Matka Polka jest passé. Polka Odnosząca Sukcesy wygląda natomiast tak:

Waży nie więcej niż 55, 60 kilogramów, wstaje o szóstej rano, po czym od razu idzie biegać albo na basen. Potem robi mężowi śniadanie. Dzieciom również. Następnie nakłada full make up, seksowną bieliznę, elegancką garsonkę, wysokie obcasy, wsiada za kółko i po drodze do pracy odwozi dwójkę swoich uroczych dzieci do przedszkola. Po pracy odwiedza kolejno fryzjera, kosmetyczkę, ewentualnie jedzie na masaż. Potem odbiera dzieci ze szkoły, angielskiego i baletu. Robi zakupy, idzie na jogę i hiszpański. Wraca do domu gdzie, odrabia z dziećmi lekcje w tak zwanym międzyczasie gotując obiad. Do tego pranie i prasowanie. Nie wolno jej też zapomnieć ogolić nóg, być na diecie, uśmiechać się oraz mieć ochotę na seks rano i wieczorem. W tym wszystkim powinna jeszcze dać wolność i poczucie niezależności swojemu mężczyźnie.

To tyle z Polskiego Radia. Z mojej - wcale nie feministycznej, żeby mi się tu zaraz nikt nie oburzył - strony krótki komentarz: a gówno.

niedziela, 16 października 2011

Wstydźcie się

Jedyne co odróżnia nas od zwierząt to zdolność do odczuwania wstydu. Byle małpa potrafi wsadzić badyl do ziemi i wyciągnąć smaczny kąsek. Komunikacja, wznoszenie schronień, a nawet tworzenie i magazynowanie produktów, czy kodowanie informacji nie są domeną ludzką. Ale wstydzić potrafi się tylko człowiek. Tyle, że ostatnimi czasy coraz rzadziej.

Przedmiotem ludzkiego wstydu przestały być niewiedza, brak umiejętności i nietakt. Powodem do wstydu nie jest już nieumiarkowanie w piciu i nadużywanie, a nawet łamanie praw. Nasz wstyd przeniósł się na obszary zaskakująco ludzkie. Wstydzimy się kochać, tęsknić, pożądać. Nie wstydzimy się wulgarnych rozmów, zdrady i głupoty. Za to krępuje nas mówienie o uczuciach i pragnieniach. Wstydzimy się rozmawiać o własnej seksualności, ale nie przeszkadzają nam wszechobecne w telewizji programy, w których królują głupota i wymuszone wyuzdanie.

Wracałam ostatnio nocnym autobusem do domu. Naprzeciwko mnie siedziało dwóch przystojnych chłopców. Za mną banda durni paliła papierosy, piła wódkę z gwinta i wykazywała się wyjątkową ignorancją w pseudo dyskusji na jakiś historyczny temat. Jeden ze wspomnianych chłopców wstał, żeby upomnieć starszych durniów. Żaden z nich nie zareagował. A mnie zrobiło się wstyd.

Ten wstyd z autobusu pomnożony tysiąc razy pali mnie kiedy słyszę lub czytam w mediach, że polscy parlamentarzyści dyskutują nad prawem zakazującym wieszania krzyża w sali obrad. Wstyd mi za to, że pierwszą sprawą, nad którą pochylają się ludzie odpowiedzialni za losy mojego kraju, jest krzyż. Nie po to poszłam tydzień temu do lokalu wyborczego, żeby słuchać żenującej dyskusji na temat symbolu religijnego. Człowiek myślący i wykształcony, niezależnie od wyznania, rasy, płci i upodobań seksualnych powinien wiedzieć, że symbolom religijnym (wszystkim) należy się szacunek, koniec, kropka. Podobnie szacunek należy się współobywatelom. A ja nie czuję się szanowana, kiedy ktoś bierze i wydaje państwowe pieniądze za "pracę" nad takim "przepisem".

W naszym kraju znów nie ma problemów, nie ma kryzysu, nie ma bezrobocia. Wszyscy są szczęśliwi, zadowoleni z życia i systemu opieki zdrowotnej. Po powrocie z pracy na dwóch etatach i zakupów w Biedronce mogą sobie zasiąść w fotelu i zajadając kanapkę z pasztetem reklamowanym przez tańczącą celebrytkę oddać się przyjemności śledzenia TVN24. Dzień jak co dzień. Nie mamy problemów, porozmawiajmy o krzyżu i in vitro.

Wstyd! Nie obchodzi mnie, kto jest za, a kto przeciw. Nie chcę słuchać, dlaczego krzyż powinien zostać lub nie zostać zdjęty. I nie będę się sprzeciwiać, kiedy ktoś zażyczy sobie, aby obok krzyża zawisła gwiazda Dawida, względnie półksiężyc. Dyskusja o krzyżu w Sejmie obraża mnie jako Polkę. W parlamentarnej przepychance po raz kolejny ktoś w moim imieniu posługuje się symbolem, który kocham i szanuję. Kosztem rozdmuchiwania spraw w gruncie rzeczy nieważnych po raz kolejny zaniedbuje się podejmowanie decyzji ważących na mojej przyszłości. Jestem "chora na Polskę", ale nie obiecuję, że wytrzymam kolejny kretyński i nic nie wnoszący w moje życie spór wokół symbolu religijnego. Kumulacja takich sytuacji waży na mojej decyzji o pozostaniu w tym kraju i budowaniu w nim swojej przyszłości, zakochiwaniu się, zakładaniu rodziny i rodzeniu dzieci. Jeśli mam szukać powód do bycia oburzoną to proszę, oto on.

Od najmłodszych lat uczono mnie, że w pomieszczeniu, w którym wisi krzyż i godło zdejmuje się czapkę. Dlaczego? Nie dlatego, że tak wypada. Nie dlatego, że ktoś miał brzydką czapkę. Dlatego, że dawniej człowiek bez nakrycia głowy był po części nagi. Brak kapelusza, beretu, kaptura demaskował, odsłaniał twarz. Obnażał. Panie parlamentarzystki, panowie parlamentarzyści trochę wstydu, kraj na was patrzy.

czwartek, 6 października 2011

Polaku durny, idź do urny

Polak to jest takie zwierzę, któremu jak czegoś zabronią, to pójdzie, weźmie i to zabronione zrobi. Jak swego czasu zakazywali mówić, modlić się i nauczać po polsku, to się zaraz państwo podziemne zmobilizowało i proszę. Do dzisiaj wszyscy robią to, czego robić nie było wolno. W ogóle ludzie to już tak mają, że wszystko mogą, ale im się nie chce. Dopiero jak czegoś nie mogą, to bardzo chcą i szukają na to sposobów. Po sobie wiem, też tak mam i to bardzo często.

Ten przewrotny, jakże charakterystyczny dla człowieka mechanizm podsuwa mi pewną myśl. Żeby tak jutro, na kilkanaście godzin przed ciszą wyborczą, ogłosić wszem i wobec, że wyborów nie będzie. "Bohaterstwo miernikiem sejmowych wynalazków (...) spróbuj mnie odciąć, bym mógł cieszyć się wolnością". Niech ogłoszą, że pod żadnym, ale absolutnie żadnym pozorem nie wolno ludziom iść głosować, a jak się kto wychyli to ręka, noga, mózg na ścianie. Za głos na PO - Sybir. Za głos na PiS - Kamczatka. Za PSL i SLD wszyscy do chińskich obozów jenieckich, a za Palikota do bazy Guantanamo. Ha! To by dopiero frekwencja była!

wtorek, 4 października 2011

Hej, hej, Falubaz!

Nie jestem fanką żużla, ale z radością obserwuję entuzjazm, z jakim mój brat z żoną zasiadają przed telewizorem z szalikami w klubowych barwach. Oni nie podzielają mojej umiarkowanej fascynacji piłką nożną, ja nie kupuję ich okrzyków radości po każdym wygranym przez trójkolorowych biegu. Ale znosimy nasze małe sportowe fanaberie tak długo, jak długo w dyskusji umiemy sobie powiedzieć, że wszystko jest dla ludzi.

Do zeszłego weekendu Falubaz miał najlepszych kibiców w Polsce, nie tylko w opinii środowiska, ale też, co ważniejsze, w opinii większości rodaków. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że fani zielonogórskiego żużla byli bardziej zorganizowani i oddani sprawie swojego klubu niż najlepsi kibice piłkarscy w kraju. (I wszyscy wiedzą, że mam na myśli fanów Kolejorza). Wystarczy tylko zastanowić się jakiego sprytu i kunsztu trzeba, by wleźć na figurę Jezusa Świebodzińskiego i udekorować ją klubowym szalikiem. Kiedy kilka lat temu Greenpeace dekorowało ekologicznymi hasłami posąg Jezusa w Rio, konieczne były pozwolenia, helikoptery, ekipa wspinaczkowa i dużo pieniędzy. Fani Falubazu poradzili sobie mniej więcej sami. I dobrze. Akcję pochwalam i chwalić będę nawet jak zreflektują się zwolennicy PiSu i (analogicznie do sytuacji z Nergalem) za półtora roku dojdą do wniosku, że akcja ta ugodziła w cały Kościół katolicki.

Współpraca klubu z fanklubem jest u zielonogórzan na najwyższym (ze znanych w tym kraju) poziomie. Nikogo więc nie zdziwiło, że drużyna, nie dopuszczając myśli o przegranej, zorganizowała pokaźnych rozmiarów imprezę, żeby podziękować swoim wspaniałym kibicom. Tak samo robi Jurek Owsiak, żeby podziękować za kolejny pobity na WOŚPie rekord. Po imprezie Falubazu okazało się, że finał żużla ma z Woodstockiem niechlubne elementy wspólne. W osobach głupich uczestników. Oczywiście nie wszystkich, ale w ilościach zdolnych zasiać ferment.

Na nieszczęście dla prawdziwych kibiców Falubazu w tłumie znaleźli się ludzie przerażająco agresywni. Ludzie skłonni uwierzyć w absurdalne przekonanie o tym, że przedstawiciele władzy i służb porządkowych losowo wybierają przechodniów, którym z premedytacją odbierają życie. Swojemu przekonaniu musieli dać wyraz kopiąc i bijąc policjantów, niszcząc mienie państwowe (np. radiowozy i komendę) oraz prywatne (witryny sklepów, ogrody i samochody). Tragiczny wypadek - bo tym z pewnością po zakończeniu dochodzenia okaże się wydarzenie z poniedziałkowej nocy - spowodował nikomu niepotrzebną i nieusprawiedliwioną falę zamieszek.

Ale to nie wszystko. Poprzez swoje zachowanie pseudokibice, kibice, fani, fanatycy, nazwa nie ma tutaj żadnego znaczenia, po raz kolejny ściągnęli na swoje środowisko uwagę polityków i pozwolili uczynić z siebie element kampanii wyborczej. Po raz kolejny PiS weźmie pod swoje skrzydła tych, których jawnie skrytykuje PO i odwrotnie. I po co? Żeby TVN i TVP mogły bić medialną pianę i żeby społeczeństwo miało złudzenie, że zabiera głos w słusznej sprawie?

Liczę na to, że osoby odpowiedzialne za zamieszki w Zielonej Górze dostaną, zgodnie z deklaracją klubu, dożywotni zakaz wejścia na trybuny. I to nie tylko na stadiony żużlowe, ale nawet do hali sportowej, gdzie rozgrywają się gminne mistrzostwa w tenisie stołowym. I że za przykładem Falubazu konsekwentnie pójdą kluby w całej Polsce.

Na koniec, dla ukojenia nerwów, polecam kibicom wszelakich klubów polską piosenkę z 1953 roku. Jej fragment brzmi tak: "Kiedy cichnie już stadion po meczu, kiedy spływa na miasto już wieczór, znów są razem i razem śpiewają, i do swoich rozjadą się miast". Wszystko w temacie.

wtorek, 27 września 2011

W imieniu samców rzecz

Marek Koterski zrobił nowy film i teraz wszyscy faceci marzą o tym, żeby wziąć swoje drugie połówki za ręce albo za włosy, zaciągnąć do kina, usadzić w fotelu i powiedzieć "Widzisz, kochanie? Ty też tak robisz". Nie sięgam jednak do samego dzieła autora "Dnia Świra", bo dzieła nie ma jeszcze na ekranach. Chodzi mi o trailer, w którym Więckiewicz opowiada dowcip. Dowcip idzie tak: Co trzeba zrobić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po stosunku? Otóż trzeba ch*ja o firankę wytrzeć.

Gdybym to ja robiła film, dorzuciłabym pytanie, co trzeba zrobić, żeby krzyczała w trakcie. No ale filmu nie robię. Pragmatycznie nie mam też firanek. A nawet jakbym miała, to musiała bym sama siebie z rozumu obrać, żeby iść do łóżka z facetem, co to o firankę. No bo, przepraszam, jak to tak?

Koniec końców brak firanek dyktuje brak powodów do krzyku po stosunku i tutaj powinnam powiedzieć amen i zamilknąć, ale nie mogę, bo odkrywam ostatnio, że są na tym świecie kobiety, które mają powody do krzyku i przed, i po. A raczej zdaje im się, że je mają.

Jestem kobietą, parkowanie tyłem wychodzi mi bardzo średnio, mam wieczny bałagan w torebce i nie odbieram telefonu w stosownym ku temu momencie. Uważam, że są to stałe elementy wyposażenia każdej kobiety, uważam też, że każdy facet powinien się je nauczyć tolerować z charakterystycznym dla wszystkich facetów dystansem. Są jednak takie rzeczy, których żaden szanujący się samiec znosić nie powinien. I ja w imieniu tych samców ośmielam się zabrać głos w sprawie.

Wysłuchuję ostatnimi czasy opowieści kolegów o tym, jakie niesłusznie wymierzone razy przyszło im odbierać z rąk niewieścich. Dowiedziałam się na przykład, że chodzą po tej ziemi dziewczęta, co to wierzą, że nabyta umiejętność obsługi pralki nie tylko czyni je mistrzyniami prania, prasowania i czyszczenia chemicznego, ale też daje prawo do robienia mężczyznom dzikich awantur, że krzywo składają skarpetki.

Umiejętność obsługi miksera w połączeniu z faktem posiadania biustu sprawia, że niektóre kobiety z automatu uzurpują sobie prawo do, za przeproszeniem, darcia papy na partnera, który nie kupił mąki, bo nie było jej na liście zakupów i jak on to zrobił, że sam na to nie wpadł, ćwok?!

Ostatnio kolega zdradził mi, że dziewczyna uraczyła go nielichą scysją. Zdarzyło się, że przyjechawszy do swej lubej celem spędzenia z nią upojnego weekendu źle postawił torbę na podłodze korytarza. Nie w tym miejscu, w którym ona by tę torbę widziała, znaczy się. A gdzie w korytarzu kawalerki w ogóle jest miejsce na torbę, pytam?

Nie, moje drogie panie. Żaden PMS tego nie usprawiedliwia. Jeśli naprawdę komuś potrzeba księcia na białym koniu, to zanim się zdecyduje z kimś być, niech zrobi ankietę na dzień dobry. Niech sobie odhacza, czy wybranek składa bokserki w kostkę, czy słucha francuskiego rapu, czy zasypia zaraz po seksie, czy piłuje paznokcie przy kuchennym stole. Uważam, że żadna kobieta w absolutnie żadnym momencie swojego życia nie powinna zapominać, że jej domeną ma być mądrość i łagodność. Ja wiem, że faceci lubią zołzy. Ale nie despotyczne hetery awanturujące się o byle pierdołę.

Wiele kobiet jest przekonanych, że sprzątanie, pranie, robienie zakupów i pieczenie drożdżówek wychodzi im lepiej niż facetom. No i oczywiście, że wychodzi, skoro od małego się tego wszystkiego uczyły. Kobieta pod żadnym pozorem nie może oczekiwać od faceta, że będzie wiedział, jak się pierze białe koszule. Podobnie jak mężczyzna nie może oczekiwać od kobiety, że będzie umiała naprawić silnik diesla. Jeśli się wzajemnie mile zaskoczą, fantastycznie. Jeśli nie - trudno. Są rzeczy, które mądry mężczyzna może robić razem z mądrą kobietą wspólnie zarówno przy użyciu pralki, jak i samochodu. Ale są też takie, które z natury rzeczy robi się osobno.

Nie można zrobić facetowi awantury o to, że wrzucając rzeczy do pralki nie oddziela damskich koszulek w kolorowe paski od jeansów, w których kosił trawę. Można mu jedynie cierpliwie wytłumaczyć, dlaczego tak się nie robi. Bo choćby nie wiem jak się burzyły zastępy feministek i feministów, tak jest ten świat urządzony, że Yin i Yang się uzupełniają.

Więc, moje drogie panie, nie szukajcie dziury w całym, dopóki wasz facet trzyma się z daleka od firanek.

środa, 21 września 2011

Kochany pamiętniczku...

Z pisaniem jest trochę jak z byciem ninja. Cały czas w pracy. Zresztą mówią, że jak się czegoś nie przeżyje, to nie ma sensu o tym pisać... Dzienniki Piotra Morawskiego, które kupiłam, żeby mieć dostęp do fachowej literatury górskiej, doprowadzają mnie do szału swoją kiepską stylistyką, więc postanawiam pisać własne. Oto ich pierwsza (i ostatnia) publiczna odsłona. Tu, w górach, mój mózg nieustannie zajęty jest myśleniem o rzeczach ważnych. Na każdym przystanku ręce wędrują do bocznej kieszeni plecaka po notes i długopis...

U mojej babki, w zabetonowanym, znienawidzonym Szczecinie, we wstrętnej kawalerce, na komodzie stała szklana ramka wypełniona różnokolorowym piaskiem. Kiedy obracało się tę ramkę, piasek przesypywał się i kształtował w coraz to inny górski krajobraz. Za szybą miejsca, w którym jestem teraz też rozciąga się górski krajobraz. Zamiast odwracać ramkę zamykam oczy. A potem otwieram, żeby się przekonać, czy coś się zmieniło. Nic. Majestat niewzruszony.
Bliżej mi do tych gór, niż do x. Łatwiej mi po nie sięgnąć, łatwiej zdobyć. Chociaż ani jednego, ani drugiego nie jestem w stanie przy sobie zatrzymać. Ile pokory i cierpliwości uczy ta ziemia. Ile budzi w człowieku tęsknoty. Jak skutecznie odpędza wszystkie lęki...

Sytuacja jest idealna. Dom stoi w Kościelisku, a pokój, który zajmuję wyposażony jest w widok na całe Tatry Zachodnie. Prezentują się pysznie. Nienatarczywie i po królewsku. Po prostu sobie są. Dzisiaj zamierzamy spędzić czas na dole. Muszę popracować, a drewniane biurko, w którym od razu się zakochałam i które stoi w 'moim' drewnianym pokoju doskonale pracy sprzyja.

Czerwone Wierchy
Godzina 11.15, wchodzimy do TPNu od strony Małej Łąki. Drogowskaz mówi, że do Kondrackiej Kopy mamy 3,5 godziny, tymczasem o godzinie 12.50 jesteśmy już na Kondrackiej Przełęczy. Robimy przerwę na... przerwę. Ostatecznie rezygnujemy z podejścia na Śpiącego Rycerza. W drodze powrotnej zrodzi nam się w głowach pomysł na książkę "Jak nie wejść na Giewont". Kto wie, może kiedyś?
Na Kondrackiej jesteśmy o 13.40. Długo jakoś szliśmy, ale to chyba przez tę pogodę. Jest tak ciepło i słonecznie, że co chwilę zatrzymujemy się, żeby patrzeć na góry. Nie mamy aparatu, więc patrzeć trzeba długo i uważnie. Ze szczytu widać całe Zachodnie i prawie całe Wysokie Tatry. Kiedy ruszamy w stronę Małołączniaka goni nas tylko jedna chmura.
Na kolejny szczyt wchodzimy zgodnie z czasem podyktowanym na mapie. Nigdzie nam się nie spieszy, podziwiamy Czerwone Wierchy. O tej porze roku naprawdę zaczynają się już robić czerwone.
Z Małołączniaka schodzimy Czerwonym Grzbietem. Nie wiemy, co nas czeka. Okazuje się, że jest stromo i niewygodnie, a przed nami pędzi spanikowany i zestresowany licealista. H. nie wróży mu kariery alpinisty, ale mimo wszystko doradza przy zejściu po łańcuchach.
Widoki w Miętusiej są niesamowite. Właściwie jedyne, czego brakuje nam do pełni szczęścia to termos z ciepłą herbatą. Jest połowa września, a słońce grzeje tak, że trzeba się rozebrać do krótkiego rękawa.
Z TPNu wychodzimy równo o siedemnastej. Trasa, która według mapy powinna zająć prawie osiem godzin trwała w naszym wydaniu 5.50, więc postanawiamy na pieszo wrócić do samego Kościeliska. Trzeba wykorzystać każdy promień słońca. Zima za pasem.

Granaty, Orla Perć
Czas operacyjny: 7.50 Jemy śniadanie w Murowańcu. Popijamy herbatą, bo jednak znalazł się termos. W zasadzie wszystkie kary oprócz halnego przeszły bokiem i teraz cieszymy się spokojnym, cichym porankiem na Hali Gąsienicowej. Jest prawie pusto.
O 6.15 po ciężkiej nocy (5.30 pobudka dla mnie, bo H. nie spał w ogóle) weszliśmy na nasz ULUBIONY szlak w kierunku Murowańca. Do Granatów zamierzamy podejść żółtym szlakiem od strony Czarnego Stawu. Halny w plecy. Oby.
Czas operacyjny: 10.10 Jesteśmy na Skrajnym. 2225m. Widać stąd chyba całą Polskę. Cudnie jest. Nie mam siły pisać, siadam i śmieję się w głos. Zjadamy po słusznym kawałku czekolady za zdrowie tych, którzy mieli wejść tu z nami i ruszamy dalej.
O 12.18 jesteśmy na Przełęczy Krzyżne. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, kiedy minęliśmy Pośredni Granat. Temperatura jest letnia, a halny niezmordowany. Smuci nas tylko, że ocena trudności trasy to 5/5, więc trudniej się nie da. (No chyba, że w sandałach, jak pan, który właśnie przeszedł obok)...
Czas operacyjny: 15.19 - Kuźnice. Razem: dziewięć godzin.

wtorek, 13 września 2011

Awe Szatan

Pierwszy raz w życiu, z własnej i nieprzymuszonej woli, weszłam dzisiaj na Pudelka. Trochę mi było głupio, bo naprawdę nie wiedziałam, co mną powoduje, szatan jakiś mnie podkusił, czy co? No ale weszłam, przewinęłam kilkanaście bzdurnych wiadomości o nowej fryzurze Beckhama i już miałam wyłączyć stronę, kiedy spode łba spojrzał na mnie Adam Darski znany światu jako Nergal. No i proszę! Wiedziałam, że szatan! Znalazł mnie. To pewnie dlatego, że paznokcie u stóp pomalowałam na czarno. Myślałam, że nikt nie zauważy, ale przecież szatan czuwa. Już wiem, że coś się dzieje...

Z Pudelka dowiaduję się, że pan Adam Darski jest nową twarzą Telewizji Polskiej, bo oto został jurorem w kolejnym programie z cyklu "Zapłać mi dziesięć tysięcy za odcinek, a nacisnę guzik i powiem ci, dlaczego nie umiesz śpiewać". Trochę się krzywię na tę wieść, ale z czystej ciekawości szukam pierwszego odcinka The Voice of Poland w sieci. Ostatni raz program tego typu obejrzałam jak nadawali pierwszą edycję Idola, za wszystkie popełnione od tamtego czasu grzechy szczerze żałuję, obiecuję poprawę. Oj, dziś zdecydowanie jest dzień, w którym szatan nie śpi. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, myślę sobie, włączam i oczami wyobraźni widzę, jak Zły w kotle ręce zaciera.

Sam program, w którym widzowie wyłonią kolejną gwiazdkę w drodze głosowania smsowego (przy okazji zasilając konto prezesa TVP i/lub całej szanownej krajowej rady) mnie nie interesuje, ale patrzę sobie na tego Nergala. Jak on tak siedzi, uśmiecha się, oczkiem mruga. Niby zbiedniał trochę i wychudł po tych wszystkich Dodach i białaczkach, niby z bicepsa mu zeszło, ale tak w całości to przystojny facet jest. I kobiety ciężarne w programie po rękach i brzuchach całuje, i komplementy rzuca, mniej wulgarne niż te Wojewódzkiego nawet. I miły jest. No szatan wcielony, jak nic!

Właśnie dlatego, że ów szatan wcielony poszedł do telewizji (z sobie tylko znanych powodów zarabiać pieniądze za, jak się ludziom wydaje, wciskanie guzika) pod kościołami w całym kraju ustawiły się długie kolejki do podpisywania list mających na celu wymuszenie wyrzucenia pana Darskiego z programu.

To ja powiem tak: po pierwsze jak się komuś pan Darski nie podoba (bo mnie się na przykład podoba) to niech sobie ogląda pana Wojewódzkiego albo panią Sablewską. Można sobie wybierać z pięciuset czterdziestu dziewięciu innych programów typu "wciśnij guzik". Po drugie jak, nie daj Bóg, taki idiotyczny wniosek przejdzie, to ja osobiście idę podłożyć bombę na Woronicza. Po trzecie jestem gotowa się założyć o wielkie pieniądze, że pan Adam Darski ma większe pojęcie o funkcjonowaniu kościoła katolickiego, niż przeciętna osoba podpisująca się pod kościelną nagonką. Po czwarte i ostatnie pan Adam Darski nie jest satanistą, tylko antyteistą. I wolno mu w świetle prawa. A jak ktoś tego pojęcia nie rozumie to niech sobie do słowników zajrzy, bo od tego one są, od tego są one.

Moja pani od religii (która zresztą w życiu prywatnym była zwolenniczką seksu analnego) mówiła, że żeby być satanistą, trzeba wierzyć w istnienie boga. Pan Adam Darski nie wierzy sobie w nic. Pan Adam Darski siedzi sobie w Studiu Telewizji Polskiej, naciska guzik, a wszyscy, którzy tę telewizję oglądają, składają się na jego pensję, czy im się to podoba, czy nie. I głowę sobie daję odgryźć, że w jego kontrakcie nie ma zapisu "zastrzegamy sobie prawo do zerwania z panem umowy z powodów wyznaniowych". Było, nie było, wolność słowa i wyznania jest.

poniedziałek, 12 września 2011

List motywacyjny

Ludzi od wieków uszczęśliwiają rzeczy proste. Ładna i mądra kobieta, silny, rozsądny mężczyzna, dobrze wysmażony stek i przejażdżka fordem mustangiem w idealnie zaaranżowanych okolicznościach przyrody.

Dotarło do mnie, bardzo mocno do mnie dotarło, że gdybym dzisiaj trzasnęła drzwiami i wyjechała do Azji, nikt by za mną nawet porządnie nie zatęsknił. I jak na dobicie, na odwagę, na zachętę może, sięgam po literaturę faktu, w której aż roi się od superbohaterów, co to rzucili wszystko albo prawie wszystko i pojechali szczęścia w górach szukać. Jedni mówią, że to uciekanie. Inni, że prawdziwa miłość właśnie. Tybetańczycy twierdzą, że wspinaczka jest marzeniem głupców. Dobrze więc, jestem głupcem, któremu w dodatku wszędzie daleko. W Tatry daleko, w Grampiany (nie, nie te australijskie) jeszcze dalej. Bo lęk, rezerwa, niewidzialna nić przywiązania (do czego właściwie?), poczucie obowiązku, że trzeba tu siedzieć i na przewrót jakiś czekać. Bez sensu. I dość tego.

Dobrze więc, jestem głupcem. Przez własną głupotę zafundowałam sobie prawdopodobnie dodatkowy rok studiów, przez własne lenistwo wciąż i wciąż odwlekam magisterkę, którą teraz muszą mieć podobno wszyscy, bo bez niej to głupio i wstyd.

No i co z tego, że jestem głupcem? No co z tego? Czy poza mną komuś to robi jakąś istotną różnicę? Błądzić ludzka rzecz. Lenić się też. Nie wiedzieć, czego się chce od życia - owszem, też ludzkie bardzo. A jakże ludzkie wiedzieć, czego się chce i do tego dążyć. A już najbardziej ludzkie jest stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie "spieprzyłaś, mała, to teraz weź i napraw".

W międzyczasie (wolnym od spieprzania) dowiedziałam się od samej siebie, że chcę, że będę pisać, no i proszę. Żeby pracować nie muszę nawet wychodzić z łóżka, a zawodowo cała jestem swoimi tekstami. Ludzie, dla których pracuję nawet nie wiedzą jak wyglądam. Nie widzą, że do roboty przychodzę w czarnym wyciągniętym t-shircie do kolan, że wyglądam jak lepsza (bo młodsza i z mniej widocznymi odrostami, za to z lepszym biustem) wersja Carrie Bradshaw. I w takim przyodziewku, czekając aż wystygnie mi kawa, mnożę teksty lifestyle'owe, chociaż własnego lifestylu zdefiniować jakoś nie mogę. Ale co? Jest to jakiś początek, niewątpliwie. Albo może środek? Co zresztą za różnica.

Ojciec Ryszarda Kapuścińskiego zwykł pytać go w niedzielne popołudnia, czy był w tygodniu w pracy. Ryszard Kapuściński odpowiadał, że owszem, był. Niezmienną reakcją ojca było stwierdzenie, że osiem godzin spędzonych przy maszynie do pisania to nie jest praca. Nieważne, kto miał rację. Ważne, kto, koniec końców, był z siebie zadowolony.

środa, 24 sierpnia 2011

Faux gras

„Widziałaś kiedyś rzeźnię?”, zapytał ostatnio kolega. Nie widziałam, ale domyślam się, że przyjemnie nie jest. Żadne miejsce, w którym hurtowo pozbawia się życia nie może wyglądać przyjemnie. Ale, jak już wspominałam wcześniej, nie jemy mięsa, bo są rzeźnie. Są rzeźnie, bo jemy mięso. Światowa produkcja tegoż bezcennego dla niektórych, a dla innych obrzydliwego źródła zwierzęcego białka wynosi około 280 mln ton rocznie i stale rośnie. Nikogo nie brzydzi i nie oburza fakt, że wyrzuca się owoce, bo ich sprzedaż bądź kupno są nieopłacalne. Nie widziałam jeszcze protestu przeciwko wojnom na pomidory. Nie było stosownego larum, kiedy śp. Andrzej Lepper rozsypywał zboże na tory. Nad zbożem nikt rąk nie łamie specjalnie zbiorowo, choć to przecież na chleb i wódkę rośnie. Ale o mięso co chwilę krzyk jest podnoszony. I oto proszę, kolejny powód społecznego buntu: gęsia wątróbka.

Kogo z moich czytelników stać na foie gras we francuskiej restauracji z francuskim alkoholem i menu po francusku, bez zbędnych tłumaczeń na angielski, ręka do góry. Jeśli jest ktoś, kogo stać (materialnie i kulturowo), to ja się chętnie dam zaprosić na kolację. Towar luksusowy, bo takim jest pasztet sztrasburski, kosztuje, wymaga ofiar, poświęcenia i czyjejś ciężkiej pracy za marne pieniądze. Tak było, jest i będzie. Chcesz jeść szafran, wanilię i wołowinę Wagyu? Płać. Foie gras nie sprzedają w dyskontach spożywczych, podobnie jak nie sposób tam kupić kawioru, szampana, trufli, diamentów i butów od Manolo Blahnika. Jak swego czasu śpiewali Wasowski z Przyborą „z rozkoszy tego świata ilości niepomiernej zostanie nam po latach herbaty szklanka wiernej”. Uważam, że należy ten cytat rozciągnąć na rozkosz jedzenia w ogóle, tak przecież cenioną przez ogół ludzkości, i darować sobie zbędne protesty. Lubisz faszerowaną solą i mytą płynem do naczyń śląską kiełbasę z grilla? Proszę bardzo, jedz. Stać cię na jadalne złoto i rum prosto z Karaibów? Doskonale. Żaden protest cię nie obejdzie, bo prawdopodobnie za miesięczną pensję możesz wyżywić głodujące dzieci w siedmiu hiszpańskich prowincjach. Dawniej panowie szlachta jadali zupę z raków i słowicze języczki, a służba kartofle z omastą. No i co? Wiele się nie zmieniło… Z jedzeniem, piciem, podróżami, samochodami i kobietami jest od wieków tak samo. Masz to, na co cię stać. I żaden bunt nie zachwieje tym odwiecznym okrutnym prawem.

A tak już zupełnie na marginesie, to hodowanie drobiu na francuskie specjały jest w Polsce zakazane, więc na cóż ów protest, się pytam?

środa, 3 sierpnia 2011

Idź, zagłosuj na PiS

Popłakałam się dzisiaj nad miską jabłek i gruszek, które to owoce obierałam sobie spokojnie na dżem. Tkwię od jakiegoś czasu w takim damskim, wielopokoleniowym gronie i uczę się trudnej sztuki trwania z ludźmi w zgodzie pod jednym dachem. Rozpłakałam się kiedy babcia spytała znad garnka bigosu, czy słyszałam jaka chryja na Powązkach. Nie słyszałam, bo wiadomości istnieją dla mnie tylko w radio, telewizji nie włączam w ogóle, gazety czytam lokalne, a w internecie to już bardzo na siłę śledzę bieżące wydarzenia. Potąd (wymowne przeciągnięcie palcem po szyi) mam Smoleńska, raportów i Barbary Blidy. Tyle twojego, co ci powiedzą w telewizji. A ja mam swoje zajęcia.

Popłakałam się nad miską jabłek i gruszek na dżem, bo dowiedziałam się, że w trakcie obchodów Rocznicy Powstania Warszawskiego grupa zwolenników PiSu poszła na Powązki i wygwizdała przedstawicieli rządu. Trudne słowo na dziś to "obrazoburczy". Obrazoburczy to znaczy przeciwstawiający się powszechnie uznawanym wartościom. Nikt nie idzie na cmentarz gwizdać i klaskać w niestosownych momentach. Chyba, że jest chamem i grubianinem.

Wczoraj wieczorem siedząc przy ognisku z bliskimi memu sercu osobami rozmawiałam o powstaniu. Młodsze ode mnie o kilka lat dziecko, które jeszcze w szkole uczy się o tasiemcach i motylicach wątrobowych, ze wzruszeniem poinformowało, że wczoraj było święto, bo rocznica powstania to też rocznica jej przysięgi harcerskiej. Uśmiechnęłam się do siebie na wieść o tym, że siedzę przy stole z harcerką. Ale ujął mnie sposób, w jaki o tym opowiadała. Opowiadała tak, że wszyscy zamknęli gęby, żeby jej słuchać.

Raz byłam na Powązkach. Padał deszcz i było zimno. Byłam sama. A jednocześnie ze wszystkimi duchami, z ludźmi o wielkich nazwiskach, z anonimowymi bohaterami wojen, z żołnierzami, poetami, aktorami i dziennikarzami. Niech pan Kaczyński weźmie pod rękę pana Macierewicza, niech pójdą na cmentarz. W deszczu, błocie. Niech się potykają o korzenie starych drzew i nierówne chodniki. Niech zobaczą, że szesnastoletnie dzieci, które stoją na warcie przy grobach powstańców mają więcej godności i szacunku do życia i śmierci, niż niektórzy ludzie oddający swoje głosy wyborcze na Prawo i Sprawiedliwość. Bo gwizdanie na cmentarzach to ani prawo, ani sprawiedliwość. Żaden to happening, ale zwykłe chamstwo.

Ludzie, którzy wybierali między wolnością ojczyzny a własnym bezpieczeństwem odpowiadają w ten, czy inny sposób za kształt naszego życia. Można tego nie rozumieć, ale należy uszanować. Starzy ludzie mają niższy próg wrażliwości, łatwiej się wzruszają, łatwiej ich rozbawić i zasmucić. Jeśli ja się rozpłakałam nad miską jabłek i gruszek na dżemy, to co czuł stary, schorowany kombatant, kiedy banda chamów gwizdała nad grobami jego przyjaciół?

czwartek, 28 lipca 2011

I może majtki do tego?

Zadzwoniła do mnie dzisiaj pani z nieznanego numeru i świergoczącym głosikiem pyta, jaką bieliznę noszę. Bardzo jej zależało, abym koniecznie określiła jakiego koloru figi bądź stringi zakładam najchętniej. I w ogóle, czy figi, czy stringi. Chciała też wiedzieć, jakie kwoty wydaję miesięcznie w dziale z tego typu akcesoriami. No wydaję, wydaję, ale jak mam o tym przez telefon obcej babie opowiadać, kiedy się na mnie pół pociągu gapi i podsłuchuje? Pani po mojej prawej np., idę o zakład, już wyobrażała mnie sobie w czymś bawełnianym, najlepiej do kostek. I jeszcze w halce do tego. Wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie na starszych panów siedzących przy oknie, żeby wiedzieć, że dla nich bawełna do kostek nie jest taka oczywista. I że chętnie dowiedzą się czegoś więcej o moich bieliźnianych preferencjach.

W ułamku sekundy zrobiło mi się strasznie wstyd, że w ogóle próbuję ciągnąć rozmowę na taki temat w miejscu publicznym. Udałam, że coś przerywa i zerwałam połączenie. Zanim to jednak nastąpiło, pani zdążyła mnie poinformować, że dziś dla mnie super promocja, że bielizna zamiast 130, chodzi po 29PLN tylko. Że tu i teraz kupić mam tę bieliznę, którą ona mi wyjątkowo proponuje, bo to mnie kimś wyjątkowym i nieprzeciętnym uczyni właśnie.

A więc takie buty! Chociaż nie, bielizna to stanowczo nie buty. Ja wiem, że towar musi zejść. Wiem, że każdy musi z czegoś żyć. Wiem, że ludzie imają się różnych rzeczy, żeby zarobić trochę grosza. Ale żeby gacie przez telefon sprzedawać?

wtorek, 26 lipca 2011

Pif-paf

My, Europejczycy stworzyliśmy system wartości, w którym zabijanie jest złe. Co by nie mówić, w naszej kulturze zadanie cierpienia, odebranie komuś bądź sobie życia jest nieetyczne i koniec. Są kultury, w których życiu przypisuje się inną wartość. W których życie odbiera się ze względów honorowych, politycznych lub ekonomicznych i nikogo to nie dziwi. My, wychowani na starym kontynencie, nie jesteśmy w stanie w pełni tego zrozumieć. Czasem nie warto nam nawet podejmować próby zrozumienia systemu wartości innego niż ten, do którego należymy.

Nasze myślenie o zabijaniu jest szalenie proste. Pokazano nam w telewizji twarz człowieka, który rozstrzelał blisko setkę dzieci. To czyni go złym. Kimś, kogo nie chcemy spotkać, kim gardzimy. Od razu wydajemy na niego wyrok. Zabić go. Oto zło, na które sobie zasłużył swym postępowaniem. A przecież widzimy go z daleka, przez szybę, przez ekran telewizora. Nie znamy go, nie pamiętamy jak się nazywa, ale wydajemy na niego wyrok, bo tak działa nasz umysł. Wygodnie jest patrzeć z daleka. Wygodnie jest mówić "to wielka tragedia". I zaskakująco łatwo jest życzyć komuś śmierci siedząc przed telewizorem.

Nie myślę o człowieku, który zabił setkę dzieci. Nie mam ochoty wysłać go na krzesło elektryczne, ani strzelić mu w głowę. W tym momencie jego los jest mi w zasadzie obojętny. Nie mogę się jednak powstrzymać od myślenia o posłańcach tak obrzydliwie nieludzkich wieści. Bo przecież ktoś włącza kamerę i wchodzi między zwłoki leżące na boisku szkolnym. Ktoś filmuje trupy na stacjach metra po zamachach bombowych. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby to znieść? Jakie trzeba mieć cechy? "To tylko praca", rzec można. Ale czy zajęcie, po wykonaniu którego ma się ochotę rzygać w najbliższych krzakach, a potem setką wódki zapić tabletkę nasenną, to "tylko praca"? A proszę łaskawie zauważyć, że żaden z tych posłańców, chociaż znalazł się tak blisko, nie idzie po "tylko pracy" wymierzać sprawiedliwości z StG44, choć zdaniem wielu komentatorów powinien.

Myślę, że nie zabijanie, ale moment, w którym odkrywa się w sobie pogardę i nienawiść do drugiego człowieka - prawdziwą, żywą i palącą - jest granicą człowieczeństwa. Nie sądzę, by ktokolwiek chciał się na tej granicy znaleźć w roli ochotnika.

poniedziałek, 25 lipca 2011

sobota, 23 lipca 2011

Gejostwa Powód(ź)

Podobno się najeżam. Wolałabym się raczej najeżozwierzać. Bo jeżozwierze zostawiają kolce w ciele osobnika, który im się nie podoba. Ale dobrze już, niech będzie, że się najeżam. Najeżam się, kiedy słyszę, jak ktoś w mojej obecności wygłasza teorie poparte argumentami wyssanymi z palca albo z telewizji.

Najeżam się jak słyszę o powodzi. To straszne, oczywiście, że żywioł, nad którym nie da się (w pełni) zapanować, zabiera ludziom dorobek życia. I ja tym ludziom, oczywiście, współczuję. Ale jak czternaście lat temu Cimoszewicz kazał domy ubezpieczać, to się na niego pół Polski obraziło. W zeszłym roku miałam wątpliwą przyjemność usłyszeć w radio wywiad z jedną panią, co szalenie nieszczęśliwa była, bo dom kupiła na terenach zalewowych, zresztą od innej pani, którą też zalało, w 1997 i do zeszłego roku remontowali. Więc kupiła i teraz jest załamana, bo - niespodzianka! - woda się podniosła i całe remonty szlag trafił. No weź tu się, człowieku, nie najeż, jak w radio takie rzeczy dają. Przecież starożytni Egipcjanie mieli więcej pomyślunku i tam gdzie przychodziła woda, obsiewali i potem zbierali plony. Nikt na rzece piramid nie stawiał.

Najeżam się też ostatnio jak słucham rozmów o homoseksualistach. Słucham ich właściwie od zawsze, ale ostatnio to już naprawdę na każdym kroku. Powinni mi płacić regularną pensję za to, że nie zabieram głosu w dyskusjach. Szczególnie gdy się dyskutujący oburzają, że zastępy gejów zechcą adoptować dzieci! (Bo w telewizji tak mówili). Z ręką na sercu - nie znam żadnego geja, który chciałby adoptować dziecko. Zresztą jeśli gejom nie wolno, to z rozpędu należy odmówić prawa do adopcji samotnym matkom i ojcom, bo podstawowa komórka społeczna to dwa (plus jeden), a że matka jest tylko jedna, to się nie nadaje, no nie?

Najeżam się. Niech wyprowadzą ze szkół baśni Andersena, zabronią czytania Iwaszkiewicza. Niech dzieci nie patrzą na prace Warhola, jeszcze gotowe pozarażać się pedalstwem. Bo w Polsce najpierw jest się gejem, a dopiero potem prawnikiem, lekarzem, klientem w warzywniaku albo strażakiem, co wynosi inwentarz z powodzi.

Codziennie na świat przychodzą geje. Na Ziemi jest siedem miliardów ludzi a im więcej ludzi, tym więcej gejów. Prędzej, czy później spotkasz jakiegoś, proste. Być może będzie akurat chciał adoptować dziecko, ale to mało prawdopodobne. A nawet jeśli, to co mu zrobisz?

Jest jeszcze druga rzecz. W Polsce od zawsze w lipcu pada deszcz. Uczą tego już w podstawówce. I chociaż poziom wody w rzekach się podnosi, bilans w kraju oscyluje w okolicach zera. Ubezpieczyłeś się, a zalewa ci strych? Zadzwoń do agenta i idź po swoje pieniądze. Jeśli nie ma dla ciebie pieniędzy, bo wybudowałeś dom tam, gdzie dwadzieścia lat temu było bagno, to znaczy, że jesteś kretynem.

Raj na ziemi (to znaczy, w mniemaniu niektórych takie miejsce bez pedałów i powodzi) istnieje tylko wtedy, kiedy zamkniesz się w czterech ścianach z kobietą (lub mężczyzną) swojego życia, zapalisz świeczkę o zapachu romantico i otworzysz butelkę szampana. Ale z takiego raju się kiedyś wychodzi. I trzeba się skonfrontować z gejami, powodziami, a co gorsza, ze społeczeństwem, które ma na ten temat mnóstwo rzeczy do powiedzenia.

No znajdź dwie rzeczy, o których nie możesz już słuchać, bo bokiem ci wychodzą. I spróbuj się wtedy nie najeżać.

sobota, 16 lipca 2011

Czekając na frytki

Ludzie to są jednak dziwni - stwierdzam bezrefleksyjnie chłonąć jakąś kanapkę z KFC. To znaczy chłonę bezrefleksyjnie, a nie stwierdzam. A może chłonę też refleksyjnie, bo to w końcu dzięki kanapce zaczynam dochodzić do wniosków? Nieważne zresztą, muszę wyglądać mało refleksyjnie, za to bardzo obleśnie, kiedy tak próbuję opanować wielkie kawałki kurczaka i sos. Zwłaszcza, że robię to w pociągu, a więc w miejscu publicznym, w którym jedzenie dawno przestało być normą.

No więc jem i stwierdzam, że ludzie to są dziwni. Jednak. Bo z jednej strony by chcieli zwolnić, przystopować, odprężyć się trochę, a z drugiej nawet przerwę na fajkę odmierzają na sekundy.

Parę godzin wcześniej stałam na poczcie celem zrealizowania jakiejś pocztowo-urzędowej sprawy. Wszem i wobec wiadomo, że na poczcie zawsze trzeba czekać. Rozbawiło mnie zatem wiszące w powietrzu zniecierpliwienie interesantów. Zachowywali się tak, jakby przyszli na pocztę po to, żeby się zdenerwować. No bo jasne, że pani w okienku jednym palcem na klawiaturze i że się zawsze klientowi coś w ostatniej chwili jeszcze przypomni, ale czy to nowość dla bywalców poczty? Absolutnie! No to na cóż, ten stres, się pytam?

Dokonując zakupu zaimprowizowanej kolacji obserwowałam z rosnącym rozbawieniem, co dzieje się w kolejce przede mną. Chociaż najbliższy pociąg odchodził za minut dwadzieścia, przy kasie zapanował chaos godzien końca świata, bo "frytki będą za pięć minut". No i jasne, że ideą restauracji szybkiej obsługi jest szybka obsługa, ale jestem święcie przekonana, że moment, w którym pani mówi, że na frytki trzeba czekać siedem minut, jest momentem zbiorowej paniki i zawałów serca. Przypomniało mi się, że Amerykanie dla zwykłego obiadu w rodzinnym gronie albo ciepłej kolacji (zjedzonej na siedząco!) wymyślili nawet specjalną nazwę. Slow food się to nazywa. No to fajnie, całe życie uprawiam. Dla mnie frytki mogą być i za piętnaście minut.

Nie umiemy czekać. Nauczono nas, że wszystko musi być na już i na teraz. Wymyśliliśmy całe sektory usług, niewyobrażalnie ułatwiliśmy sobie życie, ale nie umiemy już czekać. Operujemy pojęciami "za późno" i "za wcześnie", jakbyśmy byli wynalazcami zegarów atomowych. Nie umiemy czekać na pociągi i samoloty, na taksówki i na zielone światła. Potrzebujemy, żeby elektronicznie odmierzano nam czas, który pozostał do zmiany sygnalizacji.

Nie umiemy czekać. W takim to, a w takim wieku musimy iść do szkoły, zdać maturę, pójść do pracy. Zrobić dyplom, zakochać się, wyjść za mąż, urodzić dziecko. Chociaż umieramy później niż nasi przodkowie, nie mamy cierpliwości do samych siebie. Wszystko musi być na już, bo zatraciliśmy pierwotną umiejętność czekania. Zatraciliśmy ją do tego stopnia, że tramwaj spóźniony o minutę potrafi zepsuć nam cały dzień.

Są jeszcze takie miejsca na świecie, gdzie na samolot albo autobus czeka się trzy albo nawet siedem dni. Bo mgła, bo upał, bo deszcz, bo burza. Jasne, że kultura czasu inna. Ale skoro gdzieś tam za siedmioma górami ludzie potrafią czekać tydzień na autobus, to chyba gość, który wcale nie spieszy się na pociąg może poczekać pięć minut na frytki...

wtorek, 12 lipca 2011

Rozmowy przy szaszłyku

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tematem numer jeden w mojej rodzinie jest dzisiaj małżeńska zdrada. Siedzę przy stole, najnormalniej w świecie przeżuwam kawałki weselnego szaszłyka i słyszę, jak to jedna pani z drugą panią w telewizji opowiadały, że są kochankami, utrzymankami i nałożnicami starszych, żonatych i dzieciatych panów. Jedna to już dwadzieścia lat żyje z takim panem, a druga to dopiero lat dwadzieścia ma i żyje z panem, co ma żonę i lat pięćdziesiąt. A właściwie to nie żyje, tylko sypia, chadza do teatrów, muzeów i restauracji. Rodzina moja tak na panach jak i na paniach nie zostawia suchej nitki. Przeżuwając kawałki weselnego szaszłyka gremialnie stwierdza, że takie zachowanie jest bardzo niesmaczne. Ja, wiedziona instynktownym przeświadczeniem, że nie ma osądów i prawd, są tylko poglądy i punkty widzenia, wyjątkowo nie zabieram głosu w dyskusji. Nie zabieram, ale zaczynam się zastanawiać. No bo jak to jest? Zdrada od zawsze stanowi motyw w literaturze, sztuce, muzyce i filmie. Powstały całe tomiska, w których pan ładny utrzymuje z pozoru tylko niewinną panienkę i w operze wynajmuje dla niej lożę na przeciwko swej leciwej małżonki. I ludzie to czytają, płaczą przy tym i kibicują panom ładnym i z pozoru niewinnym panienkom!

A w filmie na przykład? Przy tym samym rodzinnym stole, przy którym dziś toczy się dyskusja o zdradzie, wieki temu posprzeczałam się z bratem o "Co się wydarzyło w Madison County". Bo jak lubię Eastwooda i Streep, jak wielbię bezkrytycznie amerykańskie krajobrazy, tak nie mogłam zrozumieć zachwytu. No jasne, że pan fotograf atrakcyjny, dobrze zbudowany, seksowny, romantyczny, eteryczny i czuły, ale żeby tak z nim od razu, jak tylko mąż na targ bydła pojechał? "Jak ty nic nie rozumiesz! Zakochała się po prostu, no!" grzmiało moje młodsze rodzeństwo. No i nie rozumiałam, bo jak to tak? W trzy dni się zakochała? Bez sensu! Przecież to czasu trzeba i nakładu energii. Nie, że się zakochała, tylko zwyczajnie do łóżka z nim poszła i tyle. Może chciała, może musiała, może jej się spodobało. Jak tym paniom w telewizji.

Kończąc weselny szaszłyk dochodzę do wniosku, że nie widzę wielkiej różnicy między "Przeminęło z wiatrem", a zdradą serwowaną w "Rozmowach w Toku". Jednak jestem w stanie kupić tę szczęśliwie nieszczęśliwą formę miłości w filmie, książce, w teatrze nawet. Nie dlatego, że "to takie romantyczne". Ale dlatego, że to ułomne, krzywe. Ludzkie takie.

niedziela, 26 czerwca 2011

O czasie

"Uleczy cię czas, ta wszystkożerna świnia, i staniesz się kaleką" napisał Waldemar Łysiak. Kaleką się staniesz, bo czas nie leczy do końca, nie wskrzesza, nie uczy. Czas jest po prostu. I wszystko ma swój czas. Nie trzeba być Koheletem, żeby wiedzieć, że jest pora sadzenia i zbierania tego, co zasadzone, pora rodzenia i zabijania, milczenia i mówienia, wreszcie miłowania i nienawiści. Bardzo lubię ten tekst właśnie dlatego, że salomonowa szkoła znajduje czas na wszystko. Nawet na odbieranie życia. Widzisz, czas to nie lekarz, to obosieczny sukinsyn.

I tak jest czas burzenia i czas budowania. I chociaż nie jest powiedziane, że czas burzenia jest przeznaczony na destrukcję rzeczy, które się wzniosło własnymi rękami, to po ludzku często się tak dzieje. Budujesz domek z kart, a potem ktoś cię zmusza, żebyś wyciągnął jedną z dołu i już, wszystko leży bez ładu. Ale kiedy zbudujesz mur z cegieł, a potem wyciągniesz jedną, zgadnij co się stanie? Otóż niespodzianka. Mur stoi dalej. Fenomenalne, nie?

Jest czas dawania i czas brania. Ostatecznie jedyne, na co cię w życiu stać, to dzielenie się sobą z innymi i patrzenie na efekty. Co z tego, że piszesz, skoro nikt cię nie czyta. Że śpiewasz, skoro nikt nie słucha. Malujesz, ale nikt nie patrzy na twoje dzieła. Co z tego, że jesteś z kimś szczęśliwy, skoro nikt nie widzi twojego szczęścia? Bo ono jest zamknięte w słoiku, stoi na półce w piwnicy, gdzie nikt go nie może zobaczyć, dotknąć, powąchać. No gdzie sens?

Jest czas składania deklaracji i czas świadomego ranienia słowem. Jest czas. I będzie z tobą do końca. Bo teraz ile razy pomyślisz albo usłyszysz, że "jest czas", będziesz myślał o mnie. Gwarantuje ci to performatywna funkcja języka, którą po raz pierwszy wykorzystuję w tak bezczelny sposób. Bo mogę.

środa, 18 maja 2011

Kod nieśmiertelności

Poszłam na "Source Code" tylko po to, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Jake Gyllenhaal w świecie kolejnych abstrakcji. Właściwie podziwiam gościa. Ja od samego czytania scenariuszy filmów, w których gra dostałabym na głowę. W końcu ile można zaginać czasoprzestrzeń, podróżować między światami i samego siebie oglądać martwego? Jak już nie gra pionka uwikłanego w mroczności fizyki kwantowej, to jest sfrustrowanym gejem albo kochankiem, który wie, że jego miłość prędzej, czy później skona w męczarniach wywołanych przewidywalną chorobą. Z filmu "Bracia", w którym wciela się w naprawdę dramatyczną rolę nikt go raczej nie pamięta, a szkoda, bo, jak to mówią Amerykanie, this is life.

Polskie tłumaczenie tytułu ("Source Code" jako "Kod Nieśmiertelności") jest klasycznym spoilerem, więc nie zepsuję nikomu zabawy pisząc, że bohater na końcu umiera, ale jednak nie do końca. Niby żyje, ale nie żyje. Niby jest happy end, ale czy aby na pewno? To nieistotne - zgodnie zresztą z przekazem pani kapitan obsługującej rzeczony kod-program, odpowiadającej na pytanie, czy bohater jest martwy, czy żywy. Nie będę się bawić w dopisywanie wymiarów i rozgryzanie fizycznych i biologicznych zagadnień tego obrazu, bo raz, że się na kwantowym gruncie czuję dość niepewnie, a dwa, że intuicja podpowiada mi, iż kwantowa strona filmu nie jest do końca dopracowana.

Cała zawiłość w tytule. Bo gdy przetłumaczymy source code na kod źródłowy, dostaniemy "ciąg instrukcji i deklaracji zapisany w zrozumiałym dla człowieka języku programowania opisujący operacje, jakie powinien wykonać komputer przy pomocy skończonej liczby ściśle zdefiniowanych rozkazów". Powtarzam za bardzo powszechnym źródłem informacji, sama bym tego nie wymyśliła. A więc kod źródłowy to modyfikowalny podręcznik do wywoływania i obsługi pożądanych zdarzeń. Nie należy dać się zwieść. W filmie Duncana Jonesa autorem tego podręcznika jest nie kto inny, jak Jake Gyllenhaal! To on wciąż i wciąż przeżywa pociągową scenkę w celu zidentyfikowania terrorysty. Oprócz tego poznaje smak zauroczenia, być może zakochuje się, pokonuje trudy synowsko-ojcowskiej miłości oraz wielokrotnie przeżywa własną śmierć. Pisze ten nieszczęsny kod na własną rękę, próbuje go ulepszyć, chce uzyskać pożądany efekt, jakim jest, tradycyjnie, uratowanie świata i ukochanej.

Nie sądzę, żeby "Source Code" był rozpatrywany w tylu wymiarach, co kultowy "Donnie Darko". Widzę jednak, że te dwa obrazy połączone są jednym, doskonale nam wszystkim znanym elementem. Mianowicie: co zrobię, gdy dowiem się, że za kilka godzin/minut umrę? (Kwestię tego, czy żyję i skąd wiem, że żyję odkładamy na później). Palec pod budkę, kto nie zadał sobie nigdy tego pytania. Ha! Tak myślałam, wszyscy zadali! Literatura, kino, teatr, oraz cała ludzkość za każdym razem podnosząc ten temat strzelają sobie w kolano, bo pytanie w konfrontacji z rzeczywistością jest do bólu retoryczne. Ludzki kod źródłowy zawsze dyktuje nam te same rozwiązania. Lubimy szczęśliwe zakończenia, więc w odpowiedzi na to pytanie dzwonimy do mamy, przepraszamy zranionych bliskich, całujemy kogoś, w kim skrycie podkochiwaliśmy się przez parę lat, przeprowadzamy staruszki przez jezdnię.

Tak się dzieje w symulacji, kinowej wersji, w bajkach. Bo w rzeczywistości niestety nie działa. Jeśli znajdzie się choć jedna osoba, która z ręką na sercu powie mi, że zamiast zajmować się myślą o własnej śmierci pójdzie przeprosić sąsiada za to, że przez pięć lat podrzucała mu śmieci do kontenera, chcę ją poznać.

Jeśli istnieje kod nieśmiertelności, to jest nim sposób życia, a nie okoliczności umierania. Aron Ralston, alpinista sportretowany w "127 Godzinach" przeżył własną śmierć (a co, ja też mogę się podroczyć z fizyką kwantową). W filmie jest taka scena: bohater uwięziony w skałach, bez cienia szans na przeżycie nakręca kamerą video film dla swoich rodziców. Padają tam słowa "mamo, kocham cię, gdybym wiedział, że tak skończę, dzwoniłbym do ciebie częściej... chociaż nie, na pewno bym nie dzwonił (śmiech)". Dlaczego? Dlatego, że tak bardzo lubimy wierzyć w szczęśliwe zakończenia, że nie dopuszczamy do siebie wizji śmierci? Czy dlatego, że kiedy zdajemy sobie sprawę, że to nie test, jest już za późno? Może panu Gyllenhaalowi łatwiej byłoby odpowiedzieć na te pytania. W końcu tyle razy umarł. I zmartwychwstał.

sobota, 30 kwietnia 2011

Z audiencji u papieża...

Z audiencji u papieża nie pamiętam właściwie nic. Siedziałyśmy z J. odziane w obowiązkowe, licealne mundurki w którymś ze środkowych rzędów auli Pawła VI i w oczekiwaniu na pojawienie się Jana Pawła II jadłyśmy przemyconą z Polski kiełbasę. Pamiętam, że wcześniej dosuszałyśmy ją w internacie na grzejniku, żeby miała idealny smak. Bardzo się wtedy bałyśmy, że za to jedzenie mięsa w watykańskich murach pójdziemy prosto do piekła.

Jedną kiełbasę i sto wykonań "Barki" później na salę wjechał ogromny fotel i pojawił się papież w otoczeniu ochroniarzy, Gwardii Szwajcarskiej i fotoreporterów. Jakiś Włoch ustawiał nas pospiesznie, robił zdjęcia i kazał uciekać, bo już, już czeka następna grupa do fotografowania. To co się wtedy działo, to nie była pielgrzymka, tylko seria zdjęć z ikoną współczesnego świata. Przede mną siedział stary, chory człowiek, z którym cała ludzkość chciała mieć zdjęcia. Widziałam jego profil, trzęsące się ręce i czerwone buty. Nie pamiętam ani wzruszenia, ani euforii, ani towarzyszącego mi stresu. Bardziej niż z rozrzewnieniem, wspominam tamto wydarzenie ze smutkiem.

Oprócz tego krótkiego, rzymskiego epizodu z Papieżem-Polakiem łączy mnie miłość do Krakowa i sentyment do Zakopanego. Mamy wspólną ulubioną polską kolędę, wspólną tęsknotę za górami. Poza tym podobnie jak on witam się z każdym nowym miejscem. Nie całuję może ziemi pod stopami, pochylam się jednak nad nią, dotykam zdeptanych chodników i poklepuję mury kamienic, jakby były żywymi istotami, powiedzmy psami albo końmi. Prawda jest taka, że nie czytam jego encyklik, nie modlę się jego słowami, nie staram się nawet zrozumieć wkładu jaki wniósł w duchowe życie ludzkości. Zamiast cytować papieskie aurea dicta wtrącam sobie w dialogi od czasu do czasu jego sławetne kremówki i tyle.

Nie zakochałam się w papieżu w trakcie tych kilku dni, które niektórzy chcieli nazywać pielgrzymką, zamiast wycieczką szkolną. Zakochałam się za to w Rzymie, bardzo mocno polubiłam własne życie i nauczyłam się, że gdy ucieka ci jeden samolot należy cierpliwie poczekać na następny. Bardziej niż widok Papieża-Polaka zapamiętałam smak włoskich lodów i stołowego wina. Mocniej od watykańskich wnętrz uwiodły mnie uliczki Trastevere. Piazza Santa Maria jak dotąd pozostaje moim ulubionym miejscem na świecie. I nie wstydzę się przyznać, że łatwiej mi tam trafić, niż wskazać okna papieskiego apartamentu.

Może to źle, że się wtedy nie wzruszyłam. Że się nie nauczyłam "Barki" na pamięć. Że nie chciałam go koniecznie dotknąć. Że nie kupiłam gumy do żucia z wizerunkiem Ojca Świętego. Może to źle, że kiedy umarł, zamiast spędzać czas na modlitwie w duszpasterstwie akademickim, siedziałam w szlafroku i kapciach w szkolnej kaplicy i tępo patrzyłam w białą ścianę nad ołtarzem czekając na duchową rewolucję. Może to źle, że nie wierzę w cudowne uzdrowienia za sprawą JP II i że nigdy nie podobały mi się transparenty "Santo Subito". Zamiast brać z niego przykład wygodniej jest mi zwyczajnie zazdrościć i wstydzić się, że był lepszy, pokorniejszy, mądrzejszy, bardziej ambitny i pracowity ode mnie. To źle. Ale tak to właśnie wygląda.

piątek, 29 kwietnia 2011

Wiosenne porządki

Dziwna rzecz z tymi wiosennymi porządkami. Robisz, chociaż sam wiesz, że zaraz znów wyrosną jakieś chwasty, trawa raz skoszona odpuści, sąsiad wrzuci do twojego ogródka kamyk zbędny w jego własnym i tak do następnej wiosny.

Podobna rzecz w życiu. Porządkujesz i ogarniasz (moje ulubione ostatnio słowo), chociaż wiesz, że i tak zaraz ktoś zostawi drzwi otwarte, niedopałek papierosa, nadgryzione jabłko. Wiadomość dnia - tak będzie już do końca. Niby posprzątasz, poukładasz, usiądziesz z filiżanką kawy, żeby zerknąć na efekty, a tu proszę. Już ci każą zdawać maturę z matmy, już musisz iść na studia podyplomowe, opiekować się chorą matką, przeżywać śmierć ojca. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a tu proszę: twój najlepszy kumpel wiąże się z dziewczyną, która cię serdecznie nie znosi, przyjaciółka umawia się z kimś, na kim ci kiedyś zależało, przyjaciel brata zwyczajnie nie wie, czy pokaże się na jego weselu. Tematem zastępczym dla twojej rzekomo koniecznej, długofalowej kampanii mającej na celu zbudowanie fundamentów małżeństwa stają się krótkometrażowe epizody z obcokrajowcami.

Siedzisz sobie pośród całego tego syfu, który jeszcze przed chwilą zdawał się być skończonym ładem, a na twoją głowę sypią się rozwody, zawody, rozczarowania, nieporozumienia, ciąże, raki, uzależnienia, udary, pogrzeby, powodzie. Matura, studia, oblane egzaminy, złamane serca, a nawet niezawinione śmierci cywilów w Afganistanie.

I kiedy ty zadajesz sobie klasyczne pytanie wszystkich robiących wiosenne porządki, jakiś typ przedkłada ślub księcia wszystkich Brytyjczyków nad wartość twojej przyszłości. Siedzisz sobie pośród całego tego syfu i pytasz, co z tym, do cholery zrobić. Wyrzucić? Spalić? Schować do szafy, bo może się przyda? A może na wzór teledysków do punkowych kawałków z Kalifornii ostatni raz trzasnąć drzwiami pokoju nastolatka, zostawić chaos do posprzątania mamie albo starszej siostrze, samemu natomiast ruszyć w stronę zachodzącego słońca z papierosem w zębach i dwoma dziewczynami na tylnym siedzeniu?

Byłam tam, gdzie się ludziom wydaje, że nadchodzi czas największych wiosennych porządków. Gdzie wznosi się stos wysoki jak drzewo i wrzuca do ognia wszystko jak leci, licząc na to, że coś spektakularnego wyłoni się z popiołów. Zdradzę ci sekret. Nie wyłania się nigdy. Feniksy wyginęły razem ze smokami i jednorożcami. A ty nadal robisz wiosenne porządki. I od czasów wielkiego stosu jest tylko coraz gorzej, bo gromadzisz coraz więcej ludzi, przedmiotów i zdarzeń. Ale jest też coraz lepiej, bo uczysz się odkładać w miarę ważne rzeczy na należne im miejsca.

Plus i minus jednocześnie, jak widzisz. Trochę ambiwalentnie. Czasem zostawiasz rzeczy niepotrzebne, czasem musisz pozbyć się tych, które lubisz, żeby zrobić miejsce na nowe. Ale jednego zawsze możesz być pewien - to twoje śmieci. Dom wiecznie posprzątany to dom martwy.

sobota, 23 kwietnia 2011

Mięso armatnie. Z ćwikłą.

Stałam dziś w kościele i czekając na prysznic z wody święconej rozmyślałam o swojskiej kiełbasie z sarniny spoczywającej spokojnie na dnie mojej zamrażarki. I żeby tak do tej kiełbasy, kruchej i delikatnej, lekko słodkiej w smaku, dodać ćwikły przyrządzonej przez babcię, tak ostrej, że aż łzy lecą i kichać się po niej chce jak po najlepszej tabace. Myślałam o pieczonym schabie w sosie czosnkowym i o serniku, tym naszym, domowym, z samego sera. I o sorbecie cytrynowym zamarzającym stopniowo obok sarniny. I o czarnej kawie, i zielonej herbacie. O obrusie białym. Tak, stałam w kościele i myślałam o jedzeniu.

Nieprzypadkowo. To zaczęło się gdzieś między księdza prośbą o ocalenie ludzkości od śmierci głodowej, a pouczeniem, że życiu duchowemu należy się poświęcać gorliwiej, niż zaspokajaniu potrzeb cielesnych. Ksiądz pewnie miał rację, ale ja najpierw przewrotnie pomyślałam o piramidzie potrzeb Maslowa, według której należy najpierw się najeść, a potem dopiero pomodlić albo iść do teatru. A potem pomyślałam o sobie. Pomyślałam, że przez ten krótki czas z premedytacją nie będę się poświęcać życiu duchowemu. Ani kulturalnemu. Ani intelektualnemu. Przez ten krótki czas nie będę czytać, oglądać. Nie będę słuchać utworów, których ktoś słuchał przede mną. Nie będę interpretować tekstów, które mają setki ukrytych znaczeń. Nie będę dociekać, kto co i przez co chciał powiedzieć. Ani przeżywać też nie będę. Nie będę się buntować, ani doszukiwać pogańskich podwalin Wielkanocy. Nie będę prowadzić dialogów międzykulturowych i pytać, dlaczego i po co robi się tak, a nie inaczej. Nie zapytam jak było kiedyś i dlaczego już tak nie jest. Czy zmartwychwstał, czy nie zmartwychwstał i czy mi się chce, czy się chcieć powinno, w to wszystko brnąć, w tym wszystkim tkwić.

Zwyczajnie sobie usiądę w niedzielę rano przy stole i będę się delektować kiełbasą z sarniny. Z ćwikłą.

czwartek, 31 marca 2011

Czy marihuana jest z konopi?

Jest słoneczne popołudnie. Jakiś czas temu skończyłam zajęcia i teraz, pod rękę z koleżanką wędruję szerokim chodnikiem, uśmiecham się do wybranych, przystojnych przechodniów i gęba mi się nie zamyka. Przyjemne ciepło wypitej przed chwilą kawy (5 PLN za duży kubek) rozchodzi się po naszych ciałach. Jest pięknie, jest wiosna i w tej całej wiośnie któraś z nas rzuca beztrosko: "Chodźmy do Caritasu na obiad". Jasne. Wyborny chłodnik litewski i placki ziemniaczane (wszystko razem 6 PLN) stanowią doskonałe dopełnienie kawy i zwieńczenie przyjemnego popołudnia.

Staję w kolejce, by złożyć zamówienie. Uśmiecham się do wszystkich i wszystkiego, kiedy nagle przez ścianę mojej beztroski dociera do mnie, co dzieje się w kolejce. Przede mną stoi stara, schorowana kobieta i próbuje się zdecydować na obiad. W artretycznej dłoni kurczowo ściska bilon. Dokonuje wyboru między ryżem z jabłkami i mielonym kotletem. Samym, bo jak zdecyduje się na mielonego, nie starczy jej już na surówkę. "Pani kochana, pani mi wybierze takiego malutkiego, to może na suróweczkę starczy, co?" przekonuje słabym głosem. "Ale wszystkie kosztują tyle samo, nie mogę" odpowiada pani w białym fartuchu. Wszyscy tu wiedzą, że nie ma litości. "W takim razie pani da samego kotleta. Najlepiej niech pani kochana zapakuje, w domu sobie na obiad zjem" podejmuje decyzję staruszka. "Samego? Ale przecież się pani nie naje samym..." oponuje sprzedawczyni. "Najem się, złociutka" uśmiecha się smutno i kiwa głową, chociaż sama nie wierzy w to, co mówi. "Niech pani da z surówką i ziemniakami" rzucam pospiesznie i dokładam wypolerowaną, żółtą dwuzłotówkę do bilonu wysypanego przez staruszkę na ladę. Odwracam głowę i spuszczam wzrok, żeby nie widzieć jej twarzy. Czaszkę przewiercają mi słowa podziękowania "Dziecko kochane, Bóg ci zapłać, aniołeczku, Bóg ci zapłać". Nie odpowiadam. Kiedy składam swoje zamówienie nie podnoszę wzroku na panią w białym fartuchu. Nie mam odwagi, płonę z zażenowania. Nie chcę widzieć starej kobiety, która pewnie przeżyła wojnę, która pewnie po wojnie odbudowywała kraj z tym samym poczuciem obowiązku, z którym idzie na każde wybory. Nie chcę patrzeć na kogoś, kto zawdzięcza mi obiad.

Kiedy staruszka konsumuje mielonego, w Warszawie na Wiejskiej trwa spór o to, czy sprzedawać marihuanę w aptekach jako lekarstwo. "Marihuana nie jest lekiem, jest środkiem, który odurza i ogromnie uzależnia, nie zabija od razu, ale z czasem powoduje, że młody człowiek staje się osobą chorą" grzmią dyskutujący. PiS wyjątkowo zgadza się z PO w tej ważnej sprawie. Ktoś zadaje kolejne pytania w stylu "czy marihuana jest z konopi?", ktoś inny nie sięgnąwszy do statystyk i fachowej literatury orzeka, że "to poroniony pomysł". Nikt nie mówi głośno, że w Polsce za posiadanie siedzą 684 całkiem zdrowe i zdolne do pracy osoby. Średnia europejska cena za gram oscyluje w granicach 6 euro. Utrzymanie więźnia to 76 PLN dziennie. Wyroki za posiadanie sięgają dwóch lat. Kalkulatory w dłoń. Voila! Ileż to obiadów w Caritasie.

To nie jest głos w sprawie legalizacji. To kontrast, który w to wiosenne popołudnie wziął mnie za frak i cisnął o chodnik i to jeszcze w takim miejscu, żeby przejeżdżający obok autobus ochlapał mnie na dokładkę błockiem z kałuży. Ile kosztuje nas pisanie wciąż nowych, coraz bardziej pozbawionych sensu ustaw? Ile płaci się za pisanie nowych raportów w sprawie katastrofy w Smoleńsku? Ile za nowelizację nowelizacji? Jak wysoką cenę płacimy codziennie za ludzką głupotę, butę i niedouczenie?

Dzisiaj na szczycie G20 w Chinach dyskutowano nad wspólną, międzynarodową walutą, bardziej jeszcze transgraniczną niż euro czy dolar. Niech polscy parlamentarzyści spróbują choć przez tydzień przeliczać wszystko na wartość mielonego kotleta, tak jak codziennie robi to staruszka z Caritasu. Może wtedy przestaną zadawać idiotyczne pytania.

sobota, 26 marca 2011

Godzina dla Ziemi jest bez sensu

Dzisiaj o godzinie 8.30 naszego czasu w centrum Nowego Jorku zgasną oświetlenia mostów i wielkich wieżowców. Podobna sytuacja będzie miała miejsce w wielu innych miastach świata i pewnie gdybym miała telewizor, od rana oglądałabym telewizję śniadaniową z udziałem eko-celebrytów, którzy przekonywaliby mnie, że Godzina dla Ziemi (z angielskiego Earth Hour, dalej EH) ma głęboki sens i warto choćby na te 60 minut wyłączyć komputer oraz lodówkę. Gdybym miała telewizor, gadałabym do niego, że EH jest bez sensu i prędzej, czy później zarzucono by mi, że jak zwykle muszę wszystko krytykować i negować.

Z EH jest trochę jak ze ślubem kościelnym. Jedni biorą, bo chcą i wierzą w sens, inni - bo wypada. Niektórzy nie biorą, bo nie chcą, bądź nie widzą sensu. Nie widzę i ja. Pomysłodawcy EH przekonują, że świat stanie się lepszy, kiedy każdy z nas zminimalizuje ilość prądu, jaką zużywa w ciągu godziny. Hasła o oszczędzaniu energii są truizmami i wszyscy wiedzą, że należy to robić. Byłabym wdzięczna i może bardziej przekonana do pomysłu, gdyby ktoś, namawiając do udziału w EH, wspomniał o zanieczyszczeniu światłem (z punktu widzenia ekologii dość istotny problem) oraz emisji znienawidzonych przez ludzkość gazów cieplarnianych. Tak się jednak nie dzieje.

Międzynarodowe organizacje i komisje wśród których prym wiodą komisje Unii Europejskiej nakładają na producentów wszelkich sprzętów elektronicznych obowiązek umieszczania na opakowaniach informacji o ilości zużywanej przez te sprzęty energii, a co za tym idzie również informacji o kosztach ich eksploatacji. Przypuszczalnie nawet bez tych wymogów szanujący się producent raczyłby klienta taką informacją i nie czyniłby tego z sympatii do niego, ale ze zwykłej chęci pozyskania nowego nabywcy produktu. Oczywistym jest, że choć odrobinę zaangażowany w kupowanie lodówki klient zdecyduje się na taką, która zużywa mniej prądu i jest tańsza w utrzymaniu, bo finalnie tylko to będzie ją odróżniało od innej równie białej lodówki z równie szklanymi półeczkami i równie plastikowymi pojemnikami na jajka. Nasze telefony, komputery i telewizory zużywają coraz mniej energii, bo zwyczajnie pozwala na to technologia i wykorzystanie coraz bardziej wydajnych materiałów. Wyłączenie sprzętów na godzinę to żadna oszczędność, a ilustracją tego może być choćby zgaszenie energooszczędnej żarówki, która włączona i wyłączona kilkukrotnie zużyje więcej prądu, niż gdyby się miała palić przez godzinę.

Nie lubię oszukiwać siebie ani innych jeśli chodzi o sprawy związane z ochroną środowiska, dlatego też do swoich argumentów muszę dorzucić jeszcze jeden, koronny, przemawiający za tym, że EH jest pozbawiona sensu. Przeciętny konsument energii ma swoje EH codziennie. Ma nawet EH 24h/7d. Jednak kiedy wyłącza na noc telewizor, zamiast zostawiać go w opcji stand by, nie kieruje się eko-trendami, ale wysokością swojego rachunku za prąd. Przeciętny konsument energii wie jak ją oszczędzać, bo nie ma innego wyjścia. Staje przed odwiecznym dylematem "albo rybki, albo akwarium", tyle, że rybki zostają zastąpione blaskiem pięciu lamp w pustym salonie, a akwarium - zaoszczędzoną pięciozłotówką, której obecność w portfelu wynika z braku tegoż blasku w salonie. Zgaszenie świateł na moście w Nowym Jorku to kaprys, oszczędność energii w domu, w którym liczy się każda złotówka to konieczność.

EH nasuwa mi skojarzenie z pewną popularną ostatnio eko-mamą, która w poprzednim życiu była piosenkarką. Jej wielki hit "Kiedyś cię znajdę" nieoczekiwanie zaowocował tym, że znalazła eko-sposób na eko-życie. Z wielu licznych przykładów eko-życia można wyłonić kilka spektakularnych. Jej dziecko śpi w eko-kołysce podarowanej przez znajomych, czy też ściągniętej ze strychu dziadków, nosi eko-ciuszki po innych eko-dzieciach, które już z nich wyrosły i bawi się eko-drewnianymi klockami. Je eko-przeciery domowej roboty oraz jabłka z polskich sadów. Idąc tym tropem należałoby stwierdzić, że co najmniej 3/4 matek w Polsce powinno chwalić się eko-przyzwyczajeniami. Analogicznie do tego co najmniej 3/4 Polaków (i nie tylko) borykających się ze zjawiskiem "od pierwszego do pierwszego" powinno wygrawerować sobie eko-przedrostek na tabliczce z nazwiskiem.

Nie zamierzam dziś o 8.30 odcinać się od prądu, bo raz, że nie lubię siedzieć po ciemku, dwa, że mam energooszczędne żarówki, a trzy, że zapewne zechcę obejrzeć film w moim "ekologicznym" komputerze. Nie zamierzam dziś o 8.30 dołączać do grona uczestników EH. Nie potrzebuję EH, gaszę światło codziennie. I gorąco polecam myśleć. Niekoniecznie eko-myśleć.

piątek, 25 lutego 2011

Hycel - najstarszy zawód świata

Był onegdaj skecz kabaretu Dudek pod tytułem "Sęk". Sęk ów polegał na tym, że panowie nie mogli dogadać się w kwestii lasu, tartaku i psa. Z tym, że psa nie było, pies był pogrzebany. Ale to nie przeszkadzało im wciągać zwierzęcia w absurdalną, komiczną dyskusję.

Wiem, że teraz połowa społeczeństwa mnie znienawidzi, bo nie doczytawszy do końca niniejszej treści już zaopiniuje, żem okrutna i bez serca, ale ja ostatnio zastanawiam się, gdzie dziś jest pies pogrzebany. Chodzi o to, że absolutnie przestaję widzieć sens masowego apelowania o niezabijanie psów, kotów i norek na futerka. Nie, nie jestem psychopatką, nie mam w biurku zestawu małego oprawcy i nie lubię patrzeć jak małe, biedne ciałka drżą w agonii i finalnie lądują na talerzu, a potem znikają w przełyku chińskiego robotnika. Nic z tych rzeczy, absolutnie.

Ale po pierwsze, z punktu widzenia kultury jakie mamy prawo zabierać głos w sprawie psów w Chinach, gdzie pies, podobnie jak człowiek, ma stety-niestety inną, niezrozumiała dla nas wartość? Mimo całej globalizacji, chyba takie samo, jak Chińczycy w sprawie naszych lisów, saren, bądź żab setkami rozjeżdżanych na drogach.

Po drugie, czy ktoś, kto zarabia morze pieniędzy i wydaje je na futra z małych foczek po 10000 $ za sztukę przejmuje się czyimkolwiek istnieniem? Jeśli nawet regularnie płaci składki w WWF, to nie wierzę, że robi to świadomie. Dziewięćdziesiąt procent ludzi podpisanych pod tego rodzaju petycjami nigdy nawet nie miało w rękach prawdziwego futra. (A szkoda, bo może wtedy zrozumieliby, że wyprodukowanie prawdziwego mimo wszystko pochłania mniej ofiar i kosztów, niż to z poliestru).

Kolejnym nurtującym mnie pytaniem jest, jasna sprawa, co dalej? Jeśli już cały świat podpisze się pod apelem, jeśli już wszystkie psy na świecie zostaną ocalone, kto się nimi zajmie? A przede wszystkim kto je nakarmi? Kto zadba o ich zdrowie, nie tylko przez wzgląd na zwierzę, ale i na człowieka? Człowieka można dla dobra planety oduczyć w dużej mierze jedzenia mięsa. Zwierzęcia się nie da. Mój dość pokaźnych rozmiarów, choć nie największy pies zjada codziennie kilogram psiego żarcia z puszki. Żeby wyprodukować to żarcie trzeba zabić krowę, świnię, indyka. Przemysł spożywczy dla zwierząt w sposób niewyobrażalny obciąża środowisko naturalne i nie mówię w tej chwili nic odkrywczego. Wyprodukowanie kilograma mięsa wymaga blisko dwudziestu tysięcy litrów wody. Dziesięć lat temu na świecie żyło prawdopodobnie 400 milionów psów. Żaden z nich nie miał ochoty przerzucić się na wegetarianizm i nie sądzę, żeby to się miało kiedykolwiek zmienić.

Oczywiście, że jestem przeciwna brutalnemu traktowaniu, wyzyskowi, zbijaniu majątku na życiu tygrysów i cętkowanych leopardów. Oczywiście, że nie założyłabym butów ze skóry aligatora ani szalika z futra zebry. Ale rączki, które podpisują petycje od wieków rzadko są połączone z mózgami, które podpowiedziałyby im, że handel skórą i ciałem jest równie zyskowny co handel kokainą. I zapewne równie dobrze zaopatrzony - w przeciwieństwie do bezbronnych zwierząt - w sprzęt do zabijania najnowszej generacji. Wyjdźcie i powiedzcie "stop handlowi kokainą". Chcę zobaczyć, jak się z was śmieją.

Finalnie jednak natura nie przegrywa z człowiekiem wyścigu zbrojeń, bo nie ma najnowszego modelu shotguna. Przegrywa, bo człowiek zapomina, jak bardzo potrzebna jest światu równowaga. A ta zawsze wymaga ofiar.

Nie mogę nikogo powstrzymać od podpisywania petycji i apeli. Interesuje mnie jedynie, czy choć jeden z podpisujących się pod ratowaniem psiego, króliczego albo kociego życia wie, co zrobić, co zrobić z tą miłością?

czwartek, 17 lutego 2011

Rzecz o rewolucji

2/3 Egipcjan ma mniej niż 30 lat. Więcej niż połowa nie ukończyła 25 roku życia. Afryka jest najdynamiczniej rozwijającym się kontynentem świata. Ze wszystkich obecnie toczących się konfliktów miażdżąca większość ma miejsce właśnie tam.

Jednym z problemów pokolenia twojego i twoich dzieci będzie Czarny Ląd. Głupcem będzie ten, kto to zlekceważy. Tymczasem zastanawia mnie, ile wiesz o Afryce. Nie daje mi spokoju ta myśl. Czy wygrzewasz się na hotelowych plażach Sharm el Sheikhu zakończywszy swą afrykańską edukację na formułce "z ziemi egipskiej, z domu niewoli"? Czy w twojej głowie pokutuje obraz zacofanej, zniewolonej i biednej Afryki prezentowany co któreś Święta Wielkanocne w "Faraonie"? Czy twoja Afryka jest nadal tysiąc lat za murzynami?

Większość twoich znajomych twierdzi, że nie ogląda telewizji. Większość twoich znajomych nie ma czasu czytać gazet. Głównym zajęciem twoich zmotoryzowanych znajomych jest przełączanie stacji radiowych w czasie jazdy samochodem, tak, by nie musieli niczego słuchać, ale żeby coś grało. Jeśli twoi znajomi należą do grupy czerpiącej informacje z internetu, to tak jakby jednak słuchali radia albo oglądali telewizję, bo źródła informowania wszystkich mediów są właściwie wspólne. Z tych źródeł płynie, że młodzi Egipcjanie zrobili rewolucję. (Swoją drogą historia uczy, że rewolucja nie bywa nigdy udziałem starców). Dziesięciozdaniowe notatki mówią twoim znajomym o zmianie biegu historii. Wiesz już, że gdzieś ma miejsce coś ważnego, bo ktoś do kogoś strzelił.

Ale czy wiesz, dlaczego? Czy wiesz, że ta rewolucja będzie również twoją rewolucją? Jak każda inna, każda wcześniejsza i następna. Będzie rewolucją twoich dzieci.

Wśród obecnych na placu Tahrir (nomen omen wszystkich rewolucji) znaleźli się tacy, którzy zorganizowali przewrót na wzór supermarketu. Takie czasy. Uporządkowali wszystko i wszystkich. Podzielili rewolucję na sektory, wśród których znalazła się zarówno strefa dla bloggerów, jak i strefa dla sprzedawców wód mineralnych. Widziano również tych, co sprzedawali flagi i okolicznościowe pamiątki. W rewolucyjach bardzo potrzebne dziwaki. Niech więc będzie i tak.

Mimo całego uporządkowania i nagłośnienia ich rewolucja nie różni się niczym od tych, które były i które będą. Bo będą. Człowiek nie umie żyć bez rewolucji. Czasem nawet to wstyd próbować żyć bez niej, udawać, że jest dobrze tak jak jest. Czasem trudno dłużej godzić się na daną rzeczywistość i trzeba, po prostu trzeba zrobić przewrót.

Sięgam po raz nie wiem już który po "Cesarza" i "Szachinszacha". Wszyscy jesteśmy dziećmi rewolucji. Nadrzędnym pytaniem staje się zwykłe: dlaczego? I jak bardzo cię to obchodzi?

wtorek, 1 lutego 2011

Pobite gary

Myśląc o niniejszej treści w roztargnieniu wstawiłam masło do zlewu, zamieszałam herbatę nożem i schowałam pusty talerz do lodówki. Ważne pytanie przykleiło się do mnie jak przykleja się do nosa guma balonowa. Niby odkleisz, ale coś przeszkadza i drażni. Pytanie brzmi: co naprawdę sprawia, że przestajemy być dziećmi? Kapuściński zwykł mawiać, że dzieciństwo to jedyny okres, który się w życiu człowieka nie kończy. Chyba nie miał racji...

Czy kres dzieciństwa następuje, kiedy podglądamy starszych kolegów i koleżanki, całujących się w szkolnej szatni? Kiedy oglądamy prawdziwy horror? Kiedy zdychają nam pierwsze świnki morskie? Może kiedy dziewczynki dostają pierwszy okres, a chłopcy odkrywają, że nocna zmaza to nie potwór ukryty w szafie? A może wtedy, kiedy wychodzi na jaw, że nasi ojcowie nie są idealni? Nie. Wstawiłam masło do zlewu, bo znalazłam odpowiedź, która wydała mi się tak ważna i przełomowa, że porządek rzeczy doczesnych totalnie stracił na znaczeniu. Okres dziecięctwa kończy się w świetle bolesnej prawdy o tym, że nasi bohaterowie nigdy nie byli bohaterami. I chyba nawet potem lepiej myśleć, że nie istnieli w ogóle, niż że byli łotrami, rabusiami, oszustami i kłamcami.

Na okładkach biografii wszystkich superbohaterów z dzieciństwa, na plakatach filmów opartych na prawdziwych historiach, na ich zdjęciach, aktach urodzenia i pamiętnikach, wszędzie tam powinni drukować ostrzeżenie "trzymaj z daleka od dorosłej wersji dziecka, którym kiedyś byłeś!" Największy zawód spotyka nas zawsze ze strony tych, w których wierzymy. Jeśli więc wierzyłeś w Janosika, Pocahontas, Franka Hopkinsa, Jessego Jamesa, Skrzetuskiego, ba, nawet w Wasilija Zajcewa - masz przesrane.

Pierwszy winny to Jerzy Passendorf, który uczynił z Janosika główne narzędzia promocji góralskiej cepeliady. Wszystkich oszukał, wszystkich okłamał, nie wspomniał, że poczciwy rabuś był Słowakiem, podobno nigdy nikogo nie zabił, a okraść też zdążył niewielu, bo działał lat dwa zaledwie. Powiesili biedaka w wieku lat dwudziestu i trzech. Czyli w moim. Ot, z uciskiem społecznym walczył. Widział kto walczącego złodzieja, któremu ledwo co wąsy wyrosły?

Dalej ekipa Disneya (który zresztą zmarł na raka płuc od fajek i nie śpi zamrożony w lodówce jak jakaś za przeproszeniem, królewna). To oni powołali do życia Pocahontas, która może i uratowała pana Smitha, ale nie za niego wyszła za mąż. Wybrała wygodne, angielskie życie u boku pana Rolfe, poznali się w trakcie nieudolnej wymiany jeńców wojennych. Nie było wielkiej miłości między złotowłosym chłopcem o klasycznym nazwisku a kukurydzianą panną. Skąd te złote włosy u Anglika, nie wiem. Podobną disneyowskiej, ujmującą historię sprzedał Sienkiewicz, którego najszlachetniejszy ze szlachetnych, Skrzetuski, przemierza siedem gór i lasów, żeby ratować miłość swego życia. Tymczasem pierwowzór Jana, Mikołaj, skończył marnie ścigany przez sędziów i mimo popisów pod Zbarażem, został zapamiętany jako ten, który silą próbował przymusić kobietę do małżeństwa. Niby w tamtych czasach żadna sensacja, ale cały sienkiewiczowski romans i bohaterstwo szlag trafił.

Moje zboczenie polegające na sięganiu do korzeni każdej podejrzanie pięknie wyglądającej historii komiksowej, bajkowej lub filmowej doprowadziło do tego, że przebrnęłam przez biografię gangstera i kowboja. Dwóch bohaterów tysięcy amerykańskich dzieciaków, które dziś mają lat pięćdziesiąt a może i więcej. Jesse James, rewolwerowiec, amerykański Robin Hood, morderca i przestępca. Oraz Frank Hopkins, orędownik ochrony środowiska, ranczer, półkrwi Indianin, kłamca. Nic nie tłumaczy ich samych oraz ludzi, którzy uczynili z nich gwiazdy. Jamesa głównym zajęciem było napadanie na pociągi, tylko to umiał. Podobno dokonał żywota otrzymawszy kulkę w łeb od jednego ze swoich gangsterów. Inna, udokumentowana historia głosi, że uciekł i ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, a potem w ramach prezentu na setne urodziny wyznał światu, kim jest. Jeśli tak było, czy patrzył jak dzieci sąsiadów bawią się w bohaterskiego JJ? W gwiazdę dzikiego zachodu? W gangstera i mordercę? Tchórza? Co czuł? Co myślał?

Historia Hopkinsa jest chyba najbardziej przygnębiająca spośród wszystkich. Ten, który znał Buffalo Billa, ten, który zjeździł pustynie Arabii, ten, który ujarzmił Hidalgo, mustanga-legendę, ten, któremu wierzyli stajenni chłopcy całej Ameryki... wyssał swoje historie z palca. Nie istnieją dokumenty jego wielkich wyczynów, ani spektakularnych wyścigów. Nie ma dowodów na wspaniałe przygody i chwalebne znajomości. Jedyne, co wiadomo, to to, że zostawił Hidalgo gdzieś na Półwyspie Arabskim. Przecież to tak, jakby powiedzieć fanatykom Chicago Bulls, że Michael Jordan nie był czarny, tylko mocno opalony!

I co teraz? Na nic komiksy czytane po kryjomu przy świetle latarki? Na nic nieprzespane noce i wielkie marzenia o sławie? Po co to wszystko skoro nie ma bohaterów i legend? Co zostaje? Pobite gary. Smętarz ideałóf.

sobota, 29 stycznia 2011

A skrzynka była czerwona

Usłyszałam od przybywających do mojego domu gości, jeszcze w sylwestrowy wieczór, że w takiej amerykańskiej okolicy mieszkam, bo taka uliczka szeroka, oświetlona, spokojna i płotu nie mamy. "I ostatni dom po lewej" dodałam od siebie. Właściwie jedyny brakujący element to wolnostojąca skrzynka na listy. Wolnostojącej skrzynki nie ma, miejscowy listonosz bardzo się przyzwyczaił do naszego dawnego miejsca zamieszkania, więc każda jedna przesyłka trafia pod stary adres. Nawet, jeśli na kopercie ktoś umieścił nowy. Tam ląduje nasza poczta, tam zostaje odczytana. I tam trafia do śmieci.

Nie mam pojęcia, czy ludzie ze sklepów odzieżowych, jubilerskich i drogeryjnych kradną moje dane, czy ja im je rozdaję na prawo i lewo nieświadomie. Jak już mam życzenie zostać czyjąś stałą klientką, a miewam rzadko, to podpisując pakt z konsumenckim szatanem zawsze zaznaczam opcję "nie, nie przysyłaj mi pierdół do chaty, mam czym palić w piecu; wystarczy, że spamujesz mojego maila i komórkę". Jak widać "nie" jest za mało stanowcze, więc nie moja skrzynka pocztowa regularnie zawalana jest tonami indywidualnych ofert, o indywidualności których świadczy jedynie naklejka z moim adresem i nazwiskiem. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi. W ogóle by mnie nie obeszło, co wyjątkowego tym razem mają mi do zaproponowania Avon, Sephorah i Alma. Ale po pierwsze zbliżają się Walentynki i Dzień Kobiet (niedługo zbliżać się też będzie Boże Narodzenie) więc makulatura w skrzynce podwoiła swą objętość (przed Bożym Narodzeniem ją potraja). Po drugie ostatnio cholernie wrażliwa jestem na zalew chińszczyzny w szwajcarskich cenach. Naprawdę poprzestawiało mi się w mózgu i nie mam ochoty wydawać 89,90 zł na t-shirt, w którym jutro będzie chodzić cała Polska, bo do H&M'u przywieźli nowy towar (dziwnie zresztą podobny do starego). Kolega, który pracuje w Sklepie z Bardzo Drogimi Jeansami uraczył mnie ostatnio historyjką, która jeszcze spotęgowała we mnie alergię na chińszczyznę po szwajcarsku. Opisał, jak to czuje się jak ostatni kretyn, ilekroć do Sklepu przychodzą ogólnie pojęci Azjaci, patrzą na metki Bardzo Drogich Jeansów, czytają "made in Bangladesh/China/India", parskają śmiechem i wychodzą. Kierownik Sklepu mówi o takich "Panowie Producenci". Wymowne.

Dzisiaj coś mnie podkusiło i zamiast od razu cisnąć pół tony makulatury do pieca, otworzyłam koperty. Tytuł pierwszego katalogu: "Jak przeżyć (udane) walentynki?" Moja niezawodna i niezależna od tego, czy kogoś mam, czy nie odpowiedź brzmi zawsze "Iść do McDonald's". Ale może autorzy katalogu wiedzą lepiej? Ok. Skoro już dopuściłam się rozerwania koperty, to przerzucę te świecące stronki. Przerzuciłam. Policzyłam! Moje walentynki będą udane, jeśli wydam 1238 PLN na walentynkowe zakupy ograniczając się przy tym tylko do ofert specjalnych, tylko do mnie skierowanych, takich, do których dołączają gumowe kaczuszki i pachnące serduszka do kąpieli oraz próbki kremów afrodyzjakalno-przeciwgrzybiczych. Jeśli ze specjalnej oferty wykluczę serię kremów przeciwzmarszczkowych ze spermy wieloryba (co w wieku 23 lat nie jest wcale takim dobrym posunięciem) wydam tylko 898 PLN, ale za to nie dostanę punktów zamiennych na parasolkę i talonu na kawę. Niewielka strata, bo talon jest na jedną kawę, a kto w walentynki chodzi sam do kawiarni?

No cóż. Przejrzawszy wrzuciłam do pieca. Popełnię konsumenckie albo nawet walentynkowe samobójstwo. Nie zainstaluję wolnostojącej skrzynki pocztowej przy ostatnim domu po lewej. Oferta specjalna? Nie, dzięki, postoję.

niedziela, 23 stycznia 2011

Świnia w Himalajach

Istnieje, obok wielu innych, poznawcza natura moich podróży pociągami. Spędzając czas w kolejowym wagonie można się dowiedzieć wiele. O życiu. Najwięcej zaś można się dowiedzieć o sobie samym. Można, może nie poznać, ale spotkać na pewno, wielu oryginalnych ludzi. Kiedyś na przykład dane mi było siedzieć naprzeciwko pana profesora jeszcze wtedy akademii rolniczej, który żądał dowodów mojej znajomości artystycznego dorobku "The Rolling Stones". Bo zwyczajnie mi nie wierzył, że ktoś taki jak ja może się interesować czymś takim jak "to". Innym razem spotkałam trzydziestolatka, który próbował mi zaimponować historiami o swoich podróżach służbowych, więc w odwecie sprzedawałam mu swoje wymyślone bajki o wyjazdach do Kambodży i Laosu. Uwierzył. Nawet w to, że mam na imię Ania. Byli też: lotnik, generał, sopranistka, liczni gitarzyści, prawniczki, księgowe i fanki krzyżówek panoramicznych. Raz natknęłam się w podróży na Emilię Krakowską, a raz znalazłam najprawdziwsze sto dolarów.

Dziś, podróżując wagonem klasy drugiej, odkryłam natomiast, że moja babcia nie zawsze ma rację. Przynajmniej nie zupełną. Babcia zwykła mawiać, że na świecie są dwie najgorsze rzeczy. Pierwsza to chuda świnia. Druga zaś to pijana kobieta. Fakt, z chudej świni pożytku żadnego nie ma. Jeśli ktoś ma pożytek z pijanej kobiety - jego sprawa. Ale ja dzisiaj w tym pociągu odkryłam, że może być gorzej. Że gorsza od chudej świni i pijanej baby jest gruba, pijana świnia. Męska. Wiem, że ostatnio krążę wokół męskiego tematu jak zawieszony radziecki Sputnik 1 i że większości ten temat psu na budę, ale jakoś nie mogę się powstrzymać. Może to przez zimę, a może przez plamy na Słońcu. Nieważne. Jak ktoś nie chce, niech nie czyta.

Wieczór, ciemno, zimno, wilki jakieś. Wsiadam do pociągu i zanim orientuję się, że niefortunnie wybrałam miejsce, jest już za późno. Tylko jedno zostaje wolne. Siadam więc. Po przekątnej jakiś ładny chłopaczek, który chyba zamierza w tym roku zdać maturę uśmiecha się do mnie grzecznie, ale w jego oczach widzę komunikat "dziewczyno, coś ty najlepszego...". Studentka na prawo ode mnie jakby głębiej zakopuje się w notatkach z fizjologii zwierząt. Robi się cicho, gęsto i nieprzyjemnie. I wtedy wchodzi. A właściwie wchodzą dwie grube, pijane, męskie świnie. Jedna siada po mojej lewej, druga prezentuje swój czerwony ryj siadając idealnie na wprost. Zaczyna się spektakl.

W mojej głowie zapaliło się już tysiąc jeden czerwonych, ostrzegawczych lampek, więc gorączkowo szukam w torbie słuchawek. Pech chciał, że akurat ich kabel musiał stworzyć wesołą hybrydę z kablem od ładowarki do telefonu i rozplątanie konstruktu zajmuje mi dobre trzy minuty. Cholerne kable, cholerni Chińczycy! Te trzy minuty to mój wyrok. Te trzy minuty to Godzina Świni.

Najpierw jedna świnia do drugiej odzywa się ludzkim głosem, że w tym roku nie zabierze swojej żony nad morze, bo za drogo. "A więc w tej historii jest i maciora" myślę sobie gorączkowo szarpiąc chiński plastik. W tym czasie druga pyta ile taka nadmorska przyjemność. W odpowiedzi pada, że jakieś czterysta złotych. "Pojebało?! Wiesz ile za to można piwa kupić? Czekaj, zara ci policzę". Świnia umie liczyć! W wieku trzydziestu lat jeszcze nie zdążył jej zaszwankować podstawowy kalkulator w mózgu. "No ze stówa będzie". "Chyba takich za 3,50!" A więc jednak zdążył...

Wiem na pewno, że po tym zawoalowanym komunikacie "widzisz maleńka, mam swoją pannę" przyszedł czas na mnie. Nie mylę się, chociaż świnie, widząc, że jestem zajęta, nie odzywają się do mnie wprost. Najpierw komunikują się między sobą. Padają komentarze dotyczące skórzanej biżuterii (akurat mam na sobie biały, skórzany pasek owinięty wokół nadgarstka w roli bransoletki) i laskach noszących wysokie buty (krótki przegląd obuwia osób w przedziale pozwala mi stwierdzić, że jestem jedyną, która porwała się na dwunastocentymetrowe szaleństwo - reszta płaska jak zgon na EKG). Zanim zdążą dodać coś jeszcze, udaje mi się rozwikłać gordyjską plątaninę kabli. Pospiesznie wciskam na uszy ogromne słuchawki z akuratnym podbiciem basu i zatapiam się w dźwiękach slashowej gitary. Bóg istnieje.

Wyciągam z torby swój własny, zaprenumerowany magazyn turystyki górskiej i spadam w Himalaje. Mija chwila i oto znajduję dowód na to, że Bóg nie istnieje. Kątem oka dostrzegam gorączkową wymianę smsów między Świnią Jeden, a Świnią Dwa. Dyskretnie sięgam do kieszeni super kamuflującego biust swetra i naciskam pauzę. Zsuwam słuchawki pod pozorem poszukiwania biletu. "Hehe, to kiedy jedziemy do tych Himalajów?" pyta świnia z obleśnym uśmiechem, który chyba w jej pojmowaniu jest zalotny. I że niby jak mam zareagować? Rzucić się na kolana tylko dlatego, że koleś umie czytać? Zaprosić na wycieczkę? Powiedzieć, że pójdziemy razem na Rysy? Babcia ostrzegała, że nie wolno się z nieznajomymi w Tatrach umawiać, bo ostatnio jakiś chłopak zamordował i w kosodrzewinie porzucił piękną i rozumną. Ale to nie o to chodzi. "Kiedy jedziemy do Himalajów?" "Jak wyrobisz paszport Polsatu" myślę sobie, ale nic nie mówię, bo to, że świnia umie czytać, nie znaczy, że rozumie, co się do niej mówi. Wykrzywiam się w grymasie udającym blondyński uśmiech i ponownie nasuwam słuchawki.

Udaje mi się przeczytać bite sześćdziesiąt stron gazety, a kiedy świnie wychodzą z przedziału, liczę opróżnione puszki po piwie. Dwanaście. W godzinę. Do Himalajów! Z takim brzuchem. Z takim mózgiem. Ze mną?! Pff...

Babcia znowu powie, że się buntuję i sprzeciwiam. Ale muszę jej powiedzieć, że nie miała racji. Bywają gorsze rzeczy, niż chuda świnia.