czwartek, 28 lipca 2011

I może majtki do tego?

Zadzwoniła do mnie dzisiaj pani z nieznanego numeru i świergoczącym głosikiem pyta, jaką bieliznę noszę. Bardzo jej zależało, abym koniecznie określiła jakiego koloru figi bądź stringi zakładam najchętniej. I w ogóle, czy figi, czy stringi. Chciała też wiedzieć, jakie kwoty wydaję miesięcznie w dziale z tego typu akcesoriami. No wydaję, wydaję, ale jak mam o tym przez telefon obcej babie opowiadać, kiedy się na mnie pół pociągu gapi i podsłuchuje? Pani po mojej prawej np., idę o zakład, już wyobrażała mnie sobie w czymś bawełnianym, najlepiej do kostek. I jeszcze w halce do tego. Wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie na starszych panów siedzących przy oknie, żeby wiedzieć, że dla nich bawełna do kostek nie jest taka oczywista. I że chętnie dowiedzą się czegoś więcej o moich bieliźnianych preferencjach.

W ułamku sekundy zrobiło mi się strasznie wstyd, że w ogóle próbuję ciągnąć rozmowę na taki temat w miejscu publicznym. Udałam, że coś przerywa i zerwałam połączenie. Zanim to jednak nastąpiło, pani zdążyła mnie poinformować, że dziś dla mnie super promocja, że bielizna zamiast 130, chodzi po 29PLN tylko. Że tu i teraz kupić mam tę bieliznę, którą ona mi wyjątkowo proponuje, bo to mnie kimś wyjątkowym i nieprzeciętnym uczyni właśnie.

A więc takie buty! Chociaż nie, bielizna to stanowczo nie buty. Ja wiem, że towar musi zejść. Wiem, że każdy musi z czegoś żyć. Wiem, że ludzie imają się różnych rzeczy, żeby zarobić trochę grosza. Ale żeby gacie przez telefon sprzedawać?

wtorek, 26 lipca 2011

Pif-paf

My, Europejczycy stworzyliśmy system wartości, w którym zabijanie jest złe. Co by nie mówić, w naszej kulturze zadanie cierpienia, odebranie komuś bądź sobie życia jest nieetyczne i koniec. Są kultury, w których życiu przypisuje się inną wartość. W których życie odbiera się ze względów honorowych, politycznych lub ekonomicznych i nikogo to nie dziwi. My, wychowani na starym kontynencie, nie jesteśmy w stanie w pełni tego zrozumieć. Czasem nie warto nam nawet podejmować próby zrozumienia systemu wartości innego niż ten, do którego należymy.

Nasze myślenie o zabijaniu jest szalenie proste. Pokazano nam w telewizji twarz człowieka, który rozstrzelał blisko setkę dzieci. To czyni go złym. Kimś, kogo nie chcemy spotkać, kim gardzimy. Od razu wydajemy na niego wyrok. Zabić go. Oto zło, na które sobie zasłużył swym postępowaniem. A przecież widzimy go z daleka, przez szybę, przez ekran telewizora. Nie znamy go, nie pamiętamy jak się nazywa, ale wydajemy na niego wyrok, bo tak działa nasz umysł. Wygodnie jest patrzeć z daleka. Wygodnie jest mówić "to wielka tragedia". I zaskakująco łatwo jest życzyć komuś śmierci siedząc przed telewizorem.

Nie myślę o człowieku, który zabił setkę dzieci. Nie mam ochoty wysłać go na krzesło elektryczne, ani strzelić mu w głowę. W tym momencie jego los jest mi w zasadzie obojętny. Nie mogę się jednak powstrzymać od myślenia o posłańcach tak obrzydliwie nieludzkich wieści. Bo przecież ktoś włącza kamerę i wchodzi między zwłoki leżące na boisku szkolnym. Ktoś filmuje trupy na stacjach metra po zamachach bombowych. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby to znieść? Jakie trzeba mieć cechy? "To tylko praca", rzec można. Ale czy zajęcie, po wykonaniu którego ma się ochotę rzygać w najbliższych krzakach, a potem setką wódki zapić tabletkę nasenną, to "tylko praca"? A proszę łaskawie zauważyć, że żaden z tych posłańców, chociaż znalazł się tak blisko, nie idzie po "tylko pracy" wymierzać sprawiedliwości z StG44, choć zdaniem wielu komentatorów powinien.

Myślę, że nie zabijanie, ale moment, w którym odkrywa się w sobie pogardę i nienawiść do drugiego człowieka - prawdziwą, żywą i palącą - jest granicą człowieczeństwa. Nie sądzę, by ktokolwiek chciał się na tej granicy znaleźć w roli ochotnika.

poniedziałek, 25 lipca 2011

sobota, 23 lipca 2011

Gejostwa Powód(ź)

Podobno się najeżam. Wolałabym się raczej najeżozwierzać. Bo jeżozwierze zostawiają kolce w ciele osobnika, który im się nie podoba. Ale dobrze już, niech będzie, że się najeżam. Najeżam się, kiedy słyszę, jak ktoś w mojej obecności wygłasza teorie poparte argumentami wyssanymi z palca albo z telewizji.

Najeżam się jak słyszę o powodzi. To straszne, oczywiście, że żywioł, nad którym nie da się (w pełni) zapanować, zabiera ludziom dorobek życia. I ja tym ludziom, oczywiście, współczuję. Ale jak czternaście lat temu Cimoszewicz kazał domy ubezpieczać, to się na niego pół Polski obraziło. W zeszłym roku miałam wątpliwą przyjemność usłyszeć w radio wywiad z jedną panią, co szalenie nieszczęśliwa była, bo dom kupiła na terenach zalewowych, zresztą od innej pani, którą też zalało, w 1997 i do zeszłego roku remontowali. Więc kupiła i teraz jest załamana, bo - niespodzianka! - woda się podniosła i całe remonty szlag trafił. No weź tu się, człowieku, nie najeż, jak w radio takie rzeczy dają. Przecież starożytni Egipcjanie mieli więcej pomyślunku i tam gdzie przychodziła woda, obsiewali i potem zbierali plony. Nikt na rzece piramid nie stawiał.

Najeżam się też ostatnio jak słucham rozmów o homoseksualistach. Słucham ich właściwie od zawsze, ale ostatnio to już naprawdę na każdym kroku. Powinni mi płacić regularną pensję za to, że nie zabieram głosu w dyskusjach. Szczególnie gdy się dyskutujący oburzają, że zastępy gejów zechcą adoptować dzieci! (Bo w telewizji tak mówili). Z ręką na sercu - nie znam żadnego geja, który chciałby adoptować dziecko. Zresztą jeśli gejom nie wolno, to z rozpędu należy odmówić prawa do adopcji samotnym matkom i ojcom, bo podstawowa komórka społeczna to dwa (plus jeden), a że matka jest tylko jedna, to się nie nadaje, no nie?

Najeżam się. Niech wyprowadzą ze szkół baśni Andersena, zabronią czytania Iwaszkiewicza. Niech dzieci nie patrzą na prace Warhola, jeszcze gotowe pozarażać się pedalstwem. Bo w Polsce najpierw jest się gejem, a dopiero potem prawnikiem, lekarzem, klientem w warzywniaku albo strażakiem, co wynosi inwentarz z powodzi.

Codziennie na świat przychodzą geje. Na Ziemi jest siedem miliardów ludzi a im więcej ludzi, tym więcej gejów. Prędzej, czy później spotkasz jakiegoś, proste. Być może będzie akurat chciał adoptować dziecko, ale to mało prawdopodobne. A nawet jeśli, to co mu zrobisz?

Jest jeszcze druga rzecz. W Polsce od zawsze w lipcu pada deszcz. Uczą tego już w podstawówce. I chociaż poziom wody w rzekach się podnosi, bilans w kraju oscyluje w okolicach zera. Ubezpieczyłeś się, a zalewa ci strych? Zadzwoń do agenta i idź po swoje pieniądze. Jeśli nie ma dla ciebie pieniędzy, bo wybudowałeś dom tam, gdzie dwadzieścia lat temu było bagno, to znaczy, że jesteś kretynem.

Raj na ziemi (to znaczy, w mniemaniu niektórych takie miejsce bez pedałów i powodzi) istnieje tylko wtedy, kiedy zamkniesz się w czterech ścianach z kobietą (lub mężczyzną) swojego życia, zapalisz świeczkę o zapachu romantico i otworzysz butelkę szampana. Ale z takiego raju się kiedyś wychodzi. I trzeba się skonfrontować z gejami, powodziami, a co gorsza, ze społeczeństwem, które ma na ten temat mnóstwo rzeczy do powiedzenia.

No znajdź dwie rzeczy, o których nie możesz już słuchać, bo bokiem ci wychodzą. I spróbuj się wtedy nie najeżać.

sobota, 16 lipca 2011

Czekając na frytki

Ludzie to są jednak dziwni - stwierdzam bezrefleksyjnie chłonąć jakąś kanapkę z KFC. To znaczy chłonę bezrefleksyjnie, a nie stwierdzam. A może chłonę też refleksyjnie, bo to w końcu dzięki kanapce zaczynam dochodzić do wniosków? Nieważne zresztą, muszę wyglądać mało refleksyjnie, za to bardzo obleśnie, kiedy tak próbuję opanować wielkie kawałki kurczaka i sos. Zwłaszcza, że robię to w pociągu, a więc w miejscu publicznym, w którym jedzenie dawno przestało być normą.

No więc jem i stwierdzam, że ludzie to są dziwni. Jednak. Bo z jednej strony by chcieli zwolnić, przystopować, odprężyć się trochę, a z drugiej nawet przerwę na fajkę odmierzają na sekundy.

Parę godzin wcześniej stałam na poczcie celem zrealizowania jakiejś pocztowo-urzędowej sprawy. Wszem i wobec wiadomo, że na poczcie zawsze trzeba czekać. Rozbawiło mnie zatem wiszące w powietrzu zniecierpliwienie interesantów. Zachowywali się tak, jakby przyszli na pocztę po to, żeby się zdenerwować. No bo jasne, że pani w okienku jednym palcem na klawiaturze i że się zawsze klientowi coś w ostatniej chwili jeszcze przypomni, ale czy to nowość dla bywalców poczty? Absolutnie! No to na cóż, ten stres, się pytam?

Dokonując zakupu zaimprowizowanej kolacji obserwowałam z rosnącym rozbawieniem, co dzieje się w kolejce przede mną. Chociaż najbliższy pociąg odchodził za minut dwadzieścia, przy kasie zapanował chaos godzien końca świata, bo "frytki będą za pięć minut". No i jasne, że ideą restauracji szybkiej obsługi jest szybka obsługa, ale jestem święcie przekonana, że moment, w którym pani mówi, że na frytki trzeba czekać siedem minut, jest momentem zbiorowej paniki i zawałów serca. Przypomniało mi się, że Amerykanie dla zwykłego obiadu w rodzinnym gronie albo ciepłej kolacji (zjedzonej na siedząco!) wymyślili nawet specjalną nazwę. Slow food się to nazywa. No to fajnie, całe życie uprawiam. Dla mnie frytki mogą być i za piętnaście minut.

Nie umiemy czekać. Nauczono nas, że wszystko musi być na już i na teraz. Wymyśliliśmy całe sektory usług, niewyobrażalnie ułatwiliśmy sobie życie, ale nie umiemy już czekać. Operujemy pojęciami "za późno" i "za wcześnie", jakbyśmy byli wynalazcami zegarów atomowych. Nie umiemy czekać na pociągi i samoloty, na taksówki i na zielone światła. Potrzebujemy, żeby elektronicznie odmierzano nam czas, który pozostał do zmiany sygnalizacji.

Nie umiemy czekać. W takim to, a w takim wieku musimy iść do szkoły, zdać maturę, pójść do pracy. Zrobić dyplom, zakochać się, wyjść za mąż, urodzić dziecko. Chociaż umieramy później niż nasi przodkowie, nie mamy cierpliwości do samych siebie. Wszystko musi być na już, bo zatraciliśmy pierwotną umiejętność czekania. Zatraciliśmy ją do tego stopnia, że tramwaj spóźniony o minutę potrafi zepsuć nam cały dzień.

Są jeszcze takie miejsca na świecie, gdzie na samolot albo autobus czeka się trzy albo nawet siedem dni. Bo mgła, bo upał, bo deszcz, bo burza. Jasne, że kultura czasu inna. Ale skoro gdzieś tam za siedmioma górami ludzie potrafią czekać tydzień na autobus, to chyba gość, który wcale nie spieszy się na pociąg może poczekać pięć minut na frytki...

wtorek, 12 lipca 2011

Rozmowy przy szaszłyku

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tematem numer jeden w mojej rodzinie jest dzisiaj małżeńska zdrada. Siedzę przy stole, najnormalniej w świecie przeżuwam kawałki weselnego szaszłyka i słyszę, jak to jedna pani z drugą panią w telewizji opowiadały, że są kochankami, utrzymankami i nałożnicami starszych, żonatych i dzieciatych panów. Jedna to już dwadzieścia lat żyje z takim panem, a druga to dopiero lat dwadzieścia ma i żyje z panem, co ma żonę i lat pięćdziesiąt. A właściwie to nie żyje, tylko sypia, chadza do teatrów, muzeów i restauracji. Rodzina moja tak na panach jak i na paniach nie zostawia suchej nitki. Przeżuwając kawałki weselnego szaszłyka gremialnie stwierdza, że takie zachowanie jest bardzo niesmaczne. Ja, wiedziona instynktownym przeświadczeniem, że nie ma osądów i prawd, są tylko poglądy i punkty widzenia, wyjątkowo nie zabieram głosu w dyskusji. Nie zabieram, ale zaczynam się zastanawiać. No bo jak to jest? Zdrada od zawsze stanowi motyw w literaturze, sztuce, muzyce i filmie. Powstały całe tomiska, w których pan ładny utrzymuje z pozoru tylko niewinną panienkę i w operze wynajmuje dla niej lożę na przeciwko swej leciwej małżonki. I ludzie to czytają, płaczą przy tym i kibicują panom ładnym i z pozoru niewinnym panienkom!

A w filmie na przykład? Przy tym samym rodzinnym stole, przy którym dziś toczy się dyskusja o zdradzie, wieki temu posprzeczałam się z bratem o "Co się wydarzyło w Madison County". Bo jak lubię Eastwooda i Streep, jak wielbię bezkrytycznie amerykańskie krajobrazy, tak nie mogłam zrozumieć zachwytu. No jasne, że pan fotograf atrakcyjny, dobrze zbudowany, seksowny, romantyczny, eteryczny i czuły, ale żeby tak z nim od razu, jak tylko mąż na targ bydła pojechał? "Jak ty nic nie rozumiesz! Zakochała się po prostu, no!" grzmiało moje młodsze rodzeństwo. No i nie rozumiałam, bo jak to tak? W trzy dni się zakochała? Bez sensu! Przecież to czasu trzeba i nakładu energii. Nie, że się zakochała, tylko zwyczajnie do łóżka z nim poszła i tyle. Może chciała, może musiała, może jej się spodobało. Jak tym paniom w telewizji.

Kończąc weselny szaszłyk dochodzę do wniosku, że nie widzę wielkiej różnicy między "Przeminęło z wiatrem", a zdradą serwowaną w "Rozmowach w Toku". Jednak jestem w stanie kupić tę szczęśliwie nieszczęśliwą formę miłości w filmie, książce, w teatrze nawet. Nie dlatego, że "to takie romantyczne". Ale dlatego, że to ułomne, krzywe. Ludzkie takie.