piątek, 24 grudnia 2010

Zakopane

Postanowiłyśmy z K. zawrzeć jakiś formalny związek, bo wszyscy w koło zaręczeni, zaobrączkowani albo jeszcze jakoś inaczej straceni dla świata. Nasz związek byłby zresztą szalenie rozsądną sprawą, bo ona jest mistrzynią wypieków, ja - improwizacji. Ona kupowałaby podręczniki w stylu "jak w tydzień zostać mistrzem zen gotowania grochówki", a ja upychałabym do szaf stare przepisy babci, koronki i nadgryzione zębem czasu podręczniki do gramatyki łacińskiej, z których nikt nigdy nie skorzysta. Znajomi odwiedzaliby nasz wypielęgnowany, udekorowany domek ze swoimi dziećmi, które K. gromiłaby za dotykanie wszystkiego, a ja dokarmiałabym je pod stołem ciasteczkami jej wyrobu, jak pudelki albo małpki w zoo. Nie kłóciłybyśmy się o nic i nie podnosiły klapy w kiblu, bo po co? Może z czasem adoptowałybyśmy jakiegoś małego, chińskiego geniusza, którego K. dla rozrywki chowałaby na kolejnego noblistę, ja zaś katowałabym historiami z życia Boba Marleya.

Już rdzenni Amerykanie upierali się przy zawieraniu związków z rozsądku i taka prawda, że Pocahontas wcale nie miała lekkiego i przyjemnego życia, ani wielkiego romansu, ale właśnie małżeństwo z rozsądku miała. Disney sprzedał małym dziewczynkom przerysowaną historię i dopiero wiele lat później odkryłam, że ta ich całą wielka, transoceaniczna miłość to wstawianie kitu.

Wchodzę w Nowy Rok z czystym kontem. Niektórzy tak tylko mówią, bo po prostu dostali nowy kalendarz, ale ja naprawdę wchodzę z czystym kontem. W moim życiu, w życiu mojej rodziny, zakończył się pierwszy etap Tour de Inferno rozpoczęty hasłem "mamo, weź go zostaw". Zeszła dwa lata ciągnąca się lawina sądowych absurdów, przesłuchań, powoływania świadków, dramatyzowania i napiętych nerwów. Za jakiś czas rozpocznie się pewnie etap drugi, przemieszany z moją i młodego magisterką, nie moim i młodego ślubem, kończeniem studiów, planowaniem, wyjeżdżaniem, poznawaniem i zapominaniem. Ale teraz chwila przerwy. "Pauza, basta, pat" jak śpiewała Osiecka będąc na zakręcie.

W górach po zejściu lawiny nastaje totalna cisza. Jeśli patrzy się na to z boku, jeśli dostało się bonus w postaci uratowanego tyłka, nie można oprzeć się wrażeniu, że oto oczom ukazał się najpiękniejszy widok świata, niezakłócony w dodatku żadnym szmerem i szelestem. I nieważne, że lawina pociągnęła za sobą ofiary. Jest cicho, pięknie, a ja stoję prosto, z podniesioną głową. Niczego więcej nie chcę.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Bałwanów

Przyjaciel mój zażyczył sobie urodzinowo-świąteczny prezent w postaci książki, konkretnej, palcem wskazanej. Jego życzenie spełniam z przyjemnością, bo obojgu nam dawanie sprawia ogrom radości, oboje też lubimy czytać. W dodatku zaliczamy się do wymierającego już gatunku ludzi, którzy afiszują się z czytaniem w miejscach publicznych i dla których brak czasu na kontakt z literaturą jest w prostej linii oznaką końca świata. Znając gust zamawiającego oraz pochwalając jego wybór nie mogłam książki nie przelecieć. Ostatecznie zresztą przelatywanie książek wydaje mi się być jedynym słusznym przelatywaniem, bo od książki nie oczekuje się po wszystkim, że zadzwoni, napisze albo zaprosi na kawę w najmniej trafionym momencie życia. W każdym razie przelatując po kartkach z recyklingu trafiłam na cytat swojego życia i chyba go sobie wytatuuję nad sercem, na moich fantastycznych, zachwyt wzbudzających cyckach, które nieuchronnie padają ofiarą grawitacji. Podejrzewam, że autor cytatu jest tak naprawdę kobietą albo kosmitą, bo normalnie faceci takich rzeczy nie wkładają w usta swoich bohaterów, a już tym bardziej bohaterek. Nawet jeśli jest kosmitą, to i tak chorobliwie i wściekle zazdroszczę jego żonie, która spędza życie u boku kogoś, kto rozumie jej potrzeby. Żona autora ma zresztą na imię tak samo jak ja, więc moja zazdrość jest podwojona.

Cytat mojego życia brzmi tak: "Potrzebowałam człowieka, który trzyma się przy ziemi, który jest cyniczny, ma poczucie humoru, jest stanowczy i zna swoje miejsce, a nie jest załkanym, zasmarkanym mitomanem". I nic dodać, nic ująć, proszę ja was.

Sypnęło śniegiem i śnieg ów powinien przysypać, przykryć cały brud i smród tego świata. Tymczasem jest odwrotnie. Śnieg odsłania najsłabsze punkty systemu i jednostki. Bezlitośnie obnaża wszystkie niedoskonałości, zaskakuje drogowców, pracowników dworców i lotnisk, od wybrzeży Francji aż po Nowosybirsk. Wystawia na próbę pasażerów, którzy odgrażają się niebu, którzy zapomnieli, że z naturą jeszcze nikt nie wygrał, którzy, zamiast sięgnąć po kawę i gazetę, wolą tupać nóżką w peron ze złości. Niepomni własnych słabości wytykają słabość i brak przygotowania innym. I wcale nie twierdzę, że mnie to nie dotyczy.

Śnieg staje się tłem dla rządowych absurdów. Śnieg ważniejszy jest niż polsko-amerykańskie zamieszanie wywołane artykułem w "Time". Nikt nie próbuje dojść przyczyny i istoty tego wydarzenia, bo wydarzenie dzieje się na tle polskiego śniegu, a nie afgańskiego słoneczka. Biały puch jest kontrastem dla czarnoskórego posła, którego media wskazują paluchami, bo niby jest dobry i pełen szczerych chęci, ale tak naprawdę informacje tytułują w wielkim skrócie słowami "Czarny w Sejmie". Czarny jest z Nigerii, więc siłą rzeczy śniegu nie widział. Oto obnażono jego pierwszą słabość. Uwaga! Nie widział śniegu, a więc nie nasz, długo nie pociągnie. Śnieg demaskuje również Ludwika Dorna i jego metody walki z mrozem. Śnieg bezczelnie kompromituje nas samych, bo to właśnie przez śnieg w zeszłym tygodniu powstał korek-gigant na północy kraju. I to przez śnieg ludzie bezinteresownie nieśli pomoc innym ludziom, a media uczyniły z tego wydarzenie historyczne. Podobną rangę zyskał telefon nastolatka, który wezwał karetkę pogotowia do zaczadzonej matki. Przez śnieg i mróz włączyła piec gazowy, nieszczelny, rzecz jasna. Przez śnieg i mróz należało całej Polsce przypomnieć o obowiązku ratowania życia i niesienia pomocy. To śnieg spowoduje, że za cztery dni będziemy się obżerać i opijać, bo na dworze zimno i się wychodzić nie chce, więc może tak karpika...
To przez śnieg wyszło na jaw kłamstwo mojej sąsiadki, która grożąc mi wezwaniem policji krzyczała, że nie życzy sobie żadnych imprez, bo ona co rano, bladym świtem wstaje do pracy. Przyłapałam ją dziś wczesnym popołudniem na radosnym, leniwym odśnieżaniu.

Wreszcie to śnieg jest katalizatorem wszystkich tragicznych zachowań. To on sprawia, że zamarza mi mózg, że nieodpowiedni, niewinni ludzie padają ofiarą mojej zmrożonej na lód cierpliwości. To śnieg wywołuje gwałtowną potrzebę ocieplenia stosunków. To przez niego ludzie zadają pytania o to, dlaczego nie ocieplam z kimś konkretnym i wydaje im się, że to z lenistwa, zwykłego zimowego niechciejstwa albo z wybredności. Tymczasem najgorzej jest jak się komuś coś wydaje, a śnieg jest właśnie złudzeń generatorem z jednej, a mózgu zamrażaczem z drugiej strony.

To śnieg podsuwa mi pod nos armię bałwanów, początkujących alkoholików, ślepych grafomanów, frajerów, mitomanów i innych, którzy kończą się na "-ów", którzy bezradnie brodzą w zaspach po kolana. Wytatuuję więc sobie cytat życia i aż do roztopów, mimo śniegu i mrozu, będę nosić bluzki z głębokim dekoltem. Żeby nikt nie miał wątpliwości.

sobota, 18 grudnia 2010

Opowieść Wigilijna

Mówią, że bycie miłym nic nie kosztuje. Najwyraźniej ta sama zasada obowiązuje w przypadku bycia niemiłym.

Przedświąteczny czas z definicji powinien prowokować do bezinteresownego uśmiechania się i temu podobnych zachowań. Z pewnością powinien zachęcać do spotkań z przyjaciółmi i składania życzeń. I nie musi to wynikać z faktu, że gdzieś kiedyś w takich to a takich okolicznościach narodziło się Dzieciątko. Wynika natomiast na pewno z potrzeby zamknięcia swoistego cyklu. Życie człowieka uwikłanego w kulturę musi mieć charakter cykliczny. Każdemu należy się jakiś koniec, po którym następuje początek i tak w kółko. Ludzie w czasie świąt Bożego Narodzenia powinni więc chcieć być dla siebie szczególnie mili, bo świadomość podsuwa im obraz zbliżającego się końca cyklu oraz następującego po nim nowego startu. Nazywa się to przeniesieniem cech sacrum na profanum i ma miejsce w każdej kulturze.

Zapewne niejeden ksiądz grzmieć będzie z ambony, że się nie godzi organizować wigilijnych spotkań przed świętami, bo Jezus rodzi się tylko raz w roku. Ale ja - choć kosztowało mnie to wiele czasu - nauczyłam się myśleć, że święta są zawsze wtedy, kiedy spotykamy ludzi, na których nam zależy i vice versa. Idąc tym tropem postanowiłam, że w tym roku to ja zorganizuję spotkanie dla przyjaciół, znajomych i współstudentów, że to pod moim dachem złożymy sobie ostatnie "studenckie" życzenia.

Uwielbiam, czy też raczej należałoby powiedzieć, uwielbiałam te nasze biesiady. Choć nikt nam do końca nie wierzył, naprawdę zasiadaliśmy wspólnie przy bezalkoholowym stole, po którym pływał karp i śledź. Morze barszczu i gorącej herbaty urozmaicały pierogowe wyspy. Niczym groźne lodowce piętrzyły się góry makowca. Przechadzaliśmy się po sernikowych polach i mandarynkowych sadach, a w nas samych biły piernikowe serduszka. Najważniejsze jednak było to, że - choć bardzo to dezorganizowało naszą wigilijną rzeczywistość i opóźniało spożycie pieczołowicie przygotowanych pierogów, które zawsze zjadaliśmy ledwo letnie - każdy z każdym łamał się opłatkiem, a wielu z tych, którym na usta cisnęło się banalne "wesołych świąt", ostrożnie zastygało w milczeniu, by po chwili zwyczajnie przytulić współbiesiadnika. Nie ukrywaliśmy wzruszeń i nie odmawialiśmy sobie wielkiej, wspaniałej, iście wigilijnej uczty.

Taką atmosferą należy chcieć zarażać, spakowałam więc garść pierniczkowych serduszek mojego wyrobu, przywdziałam sztucznych pereł sznur, porwałam opłatek i na kilka godzin przed spotkaniem stanęłam w drzwiach sąsiadki. Wiedziałam, że przeszkadza jej, gdy po dwudziestej drugiej ktoś za głośno gotuje wodę na herbatę, więc udałam się z komunikatem o planowanym spotkaniu, a przy okazji postanowiłam wyjąć jej z ręki i zakopać wojenny topór, który sama na mnie podniosła. W odpowiedzi na życzenia usłyszałam, że sąsiadka nie chce być przekupiona piernikowym sercem, życzeń nie przyjmuje i nie odwzajemnia, a opłatkiem dzieli się tylko dwudziestego czwartego grudnia, z rodziną i z nikim innym. Po tych pełnych miłości słowach drzwi do jej mieszkania zatrzasnęły mi się przed nosem. Zostałam na korytarzu sama, z garścią pierniczków i opłatkiem, którego cudem nie złamał w pół huragan wywołany subtelnym zamknięciem.

Bycie miłym nic nie kosztuje. Bycie niemiłym najwyraźniej też. Postanawiam więc być dla swej sąsiadki dickensowskim duchem przyszłych Świąt Bożego Narodzenia. Życzę jej, żeby siedziała sama w swoim wyszorowanym mieszkanku, sama gotowała obiady i sama je zjadała. Żeby sama sobie trzaskała drzwiami.

Przede wszystkim zaś życzę, aby pojechała do swej rodziny na święta. Aby w połowie drogi zabrakło jej paliwa. Aby utknęła w stukilometrowym korku i była zmuszona zapukać do drzwi obcego domu. Życzę, aby stanęła przed kimś takim jak ona sama, kto powie jej, że życzeń nie przyjmuje i nie odwzajemnia, a opłatkiem dzieli się tylko z rodziną. W ten sposób bowiem nie zamknie cyklu, nie będzie jej dane dopełnić sacrum, czy profanum. W ten sposób sama sobie będzie pływać jak ten jeden grzyb w barszczu do końca świata i jej koszmar się nigdy nie skończy.

I niech ta pani wie, że moje życzenia płyną prost z pierniczkowego serduszka.

piątek, 17 grudnia 2010

S.O.S.

Był sobie raz Jimi Hendrix. Naprawdę nazywał się James Marshall Hendrix i był doskonałym gitarzystą. Wielu jest takich, którzy twierdzą, że jest nim nadal. Że żyje i ma się nieźle. Jak Elvis albo Jezus Chrystus. W zasadzie z Jezusem i Elvisem to prawie to samo jest. Jakby zrobić statystyki, to wyjdzie, że w jednego i drugiego tyle samo mniej więcej ludzi wierzy. Ale o Hendrixie. Mam swoje powody, dla których wyjaśniam, kim był skromny, grzeczny syn amerykańskich alkoholików. Według swej ciotki, Dolores Hall, był „najsłodszym bobasem pod słońcem” i już. Tylko, że życie byłoby zbyt piękne, łatwe i kolorowe, gdyby ludzkość umówiła się, że wszyscy pozostaną najsłodszymi bobasami pod słońcem, bez żadnych innych ambicji.

Powodów do wyjaśnień dostarczył mi dziadek, który przez całe życie był tym, który wie wszystko i któremu ufa się bezgranicznie. Bóg. Guru. Pewnego ranka przyszedł, pochylił się nad postacią Hendrixa, nad jakimś jego kawałkiem na YouTube i pyta, kto to. Świat mi, proszę państwa, spadł na łeb! Walnęło mną to pytanie o glebę, jak Hendrix walił o scenę starą, sklejaną po wielokroć gitarą. Tylko, że on to robił dla tak zwanego lepszego efektu, a pytanie dziadka wywołało efekt odwrotny – gorszy. Ale nic to, tłumaczę cierpliwie, przybliżam, puszczam co bardziej znane kawałki, uzyskuję, co chciałam. „Aaaa… to przecież ja go znam!” mówi dziadek, mnie kamień spada z serca, a świat ze łba. Zna Hendrixa, mój Boże, jaka ulga.

Upewniwszy się, że dziadek pozostaje tym, który wszystko wie, zmieniam temat i pytam, co słychać. Oględnie dość. Mówi, równie oględnie, że „stara bieda”. Iluż znajomych odpowiada mi mnogimi wersjami tego samego tekstu? Stara bieda, spoko, w porzo, ok. Na pęczki mnożyć można wersje twojej starej biedy, dziadku – przemyka mi przez myśl niezbyt odkrywcze spostrzeżenie, które ignoruję w pierwotnej fazie, żegnam się i wracam do domu, do swoich zajęć. I swojej lektury Hendrixa. I trafiam. Na zdanie, które stawia na równi mojego dziadka z Hendrixem właśnie. Nie ma znaczenia, który z nich i ile wytrwał w stałym związku, który ile spłodził córek. Kto pił, kto ćpał. Kto ile przeżył wojen. Kto co napisał, kto zagrał. Kto komu podawał rękę w przed/powojennych londyńskich/opolskich barach. Pewne jest, że mój dziadek zna Hendrixa, a Hendrix – mojego dziadka.

James Marshall pisał pamiętnik z tras koncertowych po USA. Przewinął się przez te zapiski i Woodstock, i Madison Square Garden, i wiele innych legend, których nie sposób ogarnąć zwykłym mózgiem. Od połowy tych spektakularnych dokonań twórczych notki muzyka składają się z trzech liter.
S.O.S. Same old shit. Stara bieda… No tak.

niedziela, 12 grudnia 2010

Kolęda za tęsknotą

Do tego, żebym stała się żywym portretem Bridget Jones brakowało tylko wdzianka w renifery. Trochę żałowałam, że nie założyłam na siebie długiego do kolan, ciepłego swetra od babci, w gwiazdki. Nie, że mi się nie podoba. Idealnie by się wpisał w klimat. Siedziałam w kawiarni wpatrzona w przecieraną co piętnaście minut, krystalicznie czystą szybę. Otaczały mnie świąteczne piosenki i zakaz palenia. Czekałam na przyjaciółkę, trochę pocieszała mnie myśl, że gdzieś z zachodniej Polski jedzie R. i wiezie w podarku ulubione wino Adolfa H., smaczne, owocowe, austriacką ściółką pachnące, cobyśmy je wieczorem otworzyli i oddali się sączeniu, i poużalali nad życiem.

To znaczy, ja się wcale nie użalam. Uśmiechnęłam się nawet do przystojnego pana na ruchomych schodach, a ten pan do kolegi powiedział "patrz, fajna", ale się rozmyli w świątecznych piosenkach i zakazie palenia. Ja się nie użalam, poświęcam weekend na świąteczne zakupy. W oparach kawy z cynamonem, w woni lodów waniliowych kupuję szale, chusty. W imieniu rodziny nabywam prezenty, herbaty, czekolady, okolicznościową biżuterię, książki. W blasku lampek choinkowych obijam się o obcych ludzi. Ja się nie użalam, Mikołaj do mnie dzisiaj pomachał, to mu odmachałam. Poczułam wdzięczność dla tych wszystkich ludzi, którzy zapełnią mój dom w sylwestrową noc i będą mówić, że ładnie wyglądam, że tak umiem zorganizować wszystko i ugościć, i ugotować, ach, jaka by ze mnie była cudowna żona. Dzięki ich obecności zaoszczędzę rozterek i niewygód związanych z pakowaniem, z wybieraniem między satynową piżamką, bo może akurat, może objawienie, może książę z bajki, a flanelową piżamką, w paseczki, żeby ciepło, żeby się nie rzucać w oczy, żeby ukryć niedoskonałości, nie kusić, sobie nie robić nadziei. Nie będę wybierać, po prostu rzucę się w dresie do własnego łóżka, a rano bez trudu znajdę krem pod oczy, dzięki czemu będę wyglądać świeżutko i noworocznie. Wdzięczna im będę za to, że nie będę musiała śpiewać "Aaaall by myseeelf" do butelki wina, jak Bridget. Zawsze mi się śmiać i płakać chce jednocześnie jak oglądam tę scenę, bo samą siebie tam widzę w tym świątecznym nieogarnięciu, taką cieszącą się z nastroju i niepocieszoną jednocześnie.

Nie narzekam. Wszyscy będą śpiewać na świątecznych imprezach "All I want for Christmas is you", więc będę śpiewać z nimi, chociaż wiadomo, że nie ma osoby, w którą mogłabym wycelować palec, kiedy to "you" pada. Nie narzekam. Patrzę sobie na ludzi bez większego przekonania wpadających na siebie w windach, tramwajach, na ruchomych schodach, gdzieś w przejściu, bez większego przekonania wydających pieniądze, nucących świątecznie piosenki. Bez większego przekonania wpisują się, wpisujemy się w ten świąteczny nastrój. Niczym się od nich nie różnię, jestem tak samo jak oni, niegotowa. Zawsze jesteśmy niegotowi. Zawsze chcielibyśmy jakoś więcej, lepiej, bardziej wewnętrznie, bardziej dobitnie. A tu już pierwsza gwiazdka, już wigilia, już Nowy Rok i kolejna szansa przepada. I znów bez przekonania, znów karpie, znów rytuały, żeby tradycja, żeby choinka. Nie narzekam, też pojadę do domu wpisać się w klimat świąt w swoim zaciszu. Kominek, choinka, ręcznie robione ozdoby, ręcznie robione uszka, ręcznie śledzie.

Nie narzekam, przez trzy świąteczne wieczory zasypiać będę nad książką, herbata będzie stygła na nocnym stoliku. W moich żyłach popłynie zamiast krwi zupa grzybowa. Nie narzekam. Założę sweter w gwiazdki. I będę wiecznie niegotowa.

środa, 8 grudnia 2010

Top dziewczynka ze Zbąszynka, czyli nie sraj tam, gdzie jesz.

Zbąszynek, Zbąszynek, piękna okolica... Narasta we mnie rozdrażnienie spowodowane tym, że moja ziemianka, ziomalka?, wygrała sobie program Top Model. Niech się jej wiedzie, oczywiście, niechaj płynie po morzach i oceanach, niech jej ziemia pod stopami lekką będzie. Nie mnie decydować o tym, czy się to niebożę nadaje na światowe wybiegi, czy nie, bo się na tym zwyczajnie nie znam. SMSa nie wysłałam, bo nie miałam zasięgu, a poza tym po prostu pożałowałam pieniędzy i niesmak mnie jakiś ogarnął, jak zobaczyłam prowadzącego z telewizji śniadaniowej w przydużej marynarce z rozpiętymi guzikami.

Niebożę ze Zbąszynka wyrysowało obraz swej rodzinnej miejscowości, która teraz w oczach Polaków jawi się jako koniec świata, gdzie psy dupami szczekają i gdzie ludzie trzymają pieniądze pod poduszką albo w skarpetach. Może ktoś z Radomia albo ze Słupska dał się nabrać na tę iluzję. Może ktoś z Warszawki też. Składa się jednak tak, że ja wiem, jak wygląda rodzinna miejscowość niebożęcia. I psy wcale tam dupami nie szczekają.

Zwykłam sobie żartować, że jadę na wieś, kiedy odwiedzam lubuskie okolice i tak się jakoś stało, że moi znajomi również przejęli ów zwrot. Jakież było ich zdziwienie, kiedy przyjeżdżali do przyjemnego, przytulnego, małego miasteczka, gdzie ludzie są mili, a chodniki pozamiatane. Już pytania, gdzie krowy, kaczki, kury i droga na Ostrołękę, więc odpowiadam, że z tą wsią to taki dowcip był.

W Zbąszynku, miejscowości gminnej, znajduje się niezgorsze liceum, gimnazjum z całkiem sobie atmosferką i prężnie działającymi kołami zainteresowań, przytulna biblioteka, w której można spędzić czas i skorzystać z internetu. Jest kształcące doskonałych leśników technikum zawodowe. Są banki oraz całodobowy sklep monopolowy. Nie brakuje supermarketów i dyskontów spożywczych. Działają bankomaty, jest poczta. W okolicy znajduje się najstarszy w Polsce kościół drewniany, który przyciąga koneserów sztuki. Jest rezerwat przyrody, są obszary chronione Natura 2000, jeśli coś to komuś mówi. Są dwa obiekty sportowe Orlik, a trzeci w budowie. W budowie są również ścieżki rowerowe i obwodnica. Restauruje się parki, pielęgnuje lasy. Miejscowy zakład masarski produkuje wyborne, swojskie wędliny. Otwarto też uroczą kawiarenkę, w której zatrudnienie do niedawna miało wspomniane przeze mnie niebożę.

W gminie pielęgnuje się tradycję i promuje tych, którzy chcą być promowani. Szanuje się folklor i ceni rozwój technologiczny. W gminie jest najniższe w województwie bezrobocie. Wielki zakład przemysłowy daje ludziom zatrudnienie i bony na święta. Hasła "dotacje unijne", "euroregion" oraz "zrównoważony rozwój" nie są tylko ulubionym sloganami urzędników. Przekuwa się je w konkretne działania, czego dowodem jest pierwsze miejsce dla najlepiej rozwijającej się i wykorzystującej fundusze unijne gminy wiejsko-miejskiej w Polsce.

Włodarz, ten sam od lat, zjawia się na wszelkich uroczystościach, na które jest proszony, od otwarcia i poświęcenia stadionu począwszy, na zgromadzeniu koła gospodyń wiejskich przy wódeczce skończywszy. Dla każdego ma ciepły uśmiech i dobre słowo, nie krytykuje, nie ocenia. Wie, co robi. Włodarz ów przy okazji wielu spotkań z mieszkańcami zachęcał do głosowania na pannę z lubuskiej ziemi, która zmagała się z trudami programu Top Model. Wysunął nawet nieśmiałą propozycję, że do studia telewizyjnego na finał wyśle przedstawicieli lokalnej kapeli folklorystycznej, żeby promocja była i wsparcie, ale jakoś się pomysł rozmył. Zamiast tego zorganizował więc dla mieszkańców spotkanie w miejscowym domu kultury, żeby każdy, kto nie ma TVNu albo zwyczajnie chce się zintegrować, mógł przyjść i obejrzeć finał na dużym ekranie i SMSa wysłać.

Młodzi ludzie ze Zbąszynka, których znam i lubię, rozjechali się po całym świecie. Wiadomo, nie wszyscy. Ale wielu z nich robi to co może, chce i lubi. Znam takich, którzy, choć są ze Zbąszynka, byli już w Nowym Jorku, Hamburgu, Wiedniu, Kopenhadze. Podpisali zagraniczne kontrakty, odebrali zaproszenia na międzynarodowe konferencje, uścisnęli dłonie wielkim ludziom. Nie udało im się to dlatego, że podkreślali swą zaściankowość. Bo zaściankowość w takich przypadkach nie istnieje.

Mój sąsiad, z zamiłowania podróżnik, z zawodu historyk (być może były nauczyciel pierwszej polskiej topmodelki) udał się w Himalaje z wyprawą na ośmiotysięczny szczyt. Ot, spełnić marzenie swojego życia. W jego bagażu znalazła się flaga gminy Zbąszynek, z którą on i jego ekipa robili sobie zdjęcia w trakcie wspinaczki w niesprzyjających okolicznościach przyrody. To nie jest lokalny patriotyzm. To zdrowy rozsądek. Żeby potem móc wrócić do domu. Nie do dziury zabitej dechami.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Virginia w kowbojkach

Wszystko, co niezwiązane z pisaniem uważam za stratę czasu - pisze mój mistrz i już czuję, jak przez palce przelewają mi się oceany zmarnowanych godzin, straconych szans i niepodjętych wyzwań. To jedno zdanie wywleka ze mnie całe pokłady wstydu z jakimi przyszłam na świat i jakich dołożyły mi dwadzieścia trzy lata życia. Nie wiem, czy to rozliczeniowo-postanowieniowy, przedświąteczny nastrój tak na mnie wpływa, czy faktycznie z każdego kąta, spod każdej pryzmy śniegu wypełzają kłęby lenistwa. Taką mam wizję własnego życia, że siedzę na tarasiku drewnianego domu gdzieś w westernowej scenerii, z pozoru tylko spokojna i przeżuwam, i spluwam raz za razem. Kapelusz nasunięty na oczy, nogi gdzieś na chyboczącej się balustradzie i tak siedzę, a przede mną kłębią się kępy, tysiące kęp wysuszonej solanki, z których każda jest zmarnowaną godziną mojego życia. I ja tak patrzę na te kępy, na krzaki turlające się w nieładzie i targane wiatrem. I jak przez mgłę dociera do mnie, że przecież tam gdzieś w dole rzeki poszukiwacze złota harują ciężko, kiedy ja tu na tym tarasiku nic nie robię.
I nie dlatego jest ta wizja straszna, że jest, ale dlatego, że przecież coś robię i tych kęp solanki nie jest znowu tak dużo.

Każdy ma taki dzień, że chciałby być Virginią Woolf, która siedzi w pracowni, udaje, że jest zajęta, pali papierosy i gapi się w okno od czasu do czasu tylko schodząc do kuchni, żeby wydać służbie (służbie!) jakieś polecenie. Każdy by chciał, żeby w tej kuchni jedzenie się nigdy nie kończyło i żeby pojawiało się w niej samo, podobnie jak świeże kwiaty w wazonach, czyste obrusy na stołach i pieniądze w skarbonkach. Każdy chciałby sobie nic nie robić i fajnie mieć. Jednocześnie snuje się to marzenie w czasach, kiedy nikogo nie dziwi, że w ciągu tygodnia trzeba zmieścić dwa kierunki studiów, pracę, jeszcze jedną pracę, kurs gotowania i siłownię. W tych czasach spotykam wielu ludzi, którzy na różne sposoby swój czas zapełniają. Większość z nich łączy twierdzenie, że coś w życiu trzeba robić, choć dla każdego to coś ma inny wymiar. I tak jedni muszą upakować w jeden czwartkowy poranek sześć spotkań, inni muszą dołożyć starań, żeby nie zawalić jednego, np. tego dotyczącego kolejnej pracy. Społeczeństwo cementuje - lepiej lub gorzej - presja, że czas należy pożytkować, bo pożytkowanie stanowi o wartości pożytkującego.

Ci, których marzenie o byciu Virginią Woolf rozciąga się na tygodnie, miesiące, lata przegrywają. Upadł kolonializm, skończyła się arystokracja i każdy musi sobie jakoś radzić sam, bo oczywistym jest, że samo się wyro nie pościeli. Ci, którzy nie potrafią zrozumieć takiego światowego fenomenu, że każdy coś tam sobie gdzieś tam dłubie, grzebie i małymi kroczkami próbuje dojść do zamierzonego celu, są trutniami. Oni przyrośli do krzesła na tarasiku, ich świat utonął w suchych kępach solanki.

Wygrywają ci, którzy zdają sobie sprawę z nieuniknioności faktu, że wraz z innymi czasami przychodzą inne obyczaje. Od święta mogą sobie jechać do Londynu na przykład, zwiedzić domek Virginii Woolf. Albo do Indianapolis mogą jechać. Ja natomiast muszę przestać oglądać westerny i czytać teksty powstałe w nawiązaniu do wczesnego socjalizmu.

sobota, 4 grudnia 2010

Czarci czwórkąt

Według teorii zawartej w "Seksie w wielkim mieście" każda kobieta powinna mieć w życiu czworokąt. Nie chodzi o namawianie do urozmaicenia życia erotycznego, bo przecież jest ono raczej prywatną kwestią. Chodzi o czworokąt damski, nie do seksu, ale do rozmów o nim. I o wszystkim innym też. Czworokąt taki ma moja matka. Służy on piciu wina, organizowaniu imienin, urodzin, sylwestrów, wyjazdom do domku nad jeziorem, robieniu konfitur i opieprzaniu za odwlekanie wizyt u lekarzy. W zależności od nastrojów czworokąt jest rombem, kwadratem, trapezem albo w ogóle pokrzywiony jest na maksa, ale zawsze są w nim jakieś stałe. I tak moja matka pełni w nim funkcję zdroworozsądkowego doradcy i oazy spokoju. Ktoś zaraża umiarkowanym optymizmem, ktoś jest typem z sercem na dłoni, a jeszcze ktoś inny dostarcza zabawnych anegdot, od których nawet dorosłe kobiety sikają ze śmiechu.

Ich życie toczy się nie kołem, a tym czwórkątem właśnie. Moje też, pielęgnowaną od półtora dekady kanciastą figurą geometryczną. Jedną z jej mnogich funkcji jest robienie zakupów, toteż oddałyśmy się owej funkcji wczoraj. Z szaleńczym entuzjazmem na targach tak zwanej sztuki (zastanawia mnie, dlaczego nikt nie nazwał tego vanity fair) wydałyśmy fortunę na kolczyki, koraliki, kleje, farby i papiery do technik decoupatch, filce, fliselinki, pudełeczka i bombeczki. Na vanity fair były same babskie dwójkąty, trójkąty i czwórkąty pijące wino i wydające pieniądze, niektóre z dziećmi. To oraz nastrój stworzony później przez krewetki, chilijskie trunki i mieszankę warzywną z Hortexu, sprawiło, że mój czwórkąt wszczął rozmowę o samotnym wychowywaniu dzieci. Wszczął, ale nie skończył. Nie dlatego, że brak porozumienia stworzyłby zagrożenie wyrwania komuś kłaków, po prostu zmieniłyśmy temat.

- Czy samotne macierzyństwo z wyboru ma sens, skoro to tyle obowiązków? - zapytała N. - Bo moim zdaniem trzeba być debilem, żeby się na coś takiego zdecydować. - i sama sobie odpowiedziała. Nie zdążyłyśmy z K. zbudować linii obrony, bo N. zdecydowała, że koniec dyskusji. Z naszego czwórkąta do zrobienia sobie dziecka bez faceta zdolna jest K. oraz zdolna byłabym ja. K. jest zdolna dosłownie i w przenośni, bo in vitro jej niestraszne na co dzień i od święta, poza tym dziecko byłoby dla niej kolejnym wyzwaniem i obowiązkiem, a facet ostatecznie zbędną przyjemnością. Ja bym mogła z czystej zazdrości, że wszyscy już mają, a ja nie mam z kim, to może sama, bo ile można zmieniać pieluchy dzieciom z czwórkąta? E. przyjęłaby taką decyzję z komentarzem "to do ciebie podobne", choć sama, jak twierdzi, stworzona jest do rzeczy banalnych typu życie rodzinne, a więc i ojciec by się przydał. N. przyzwyczajona do schematu rodziny zwyczajnie nie wyobraża sobie samotnego macierzyństwa, chciałaby mieć tak normalnie jak się przyjęło, a dla niej chcieć, to prędzej czy później, móc. Tych potencjalnych decyzji nie można wytłumaczyć żadną patologią, bo wszystkim nam mózgi karbowały się w raczej normalnych rodzinach.

Syn znanej aktorki, bohater ostatniego Tańca-Srańca został gwiazdą, bo się urodził. Niesamowitość jego historii opiera się głównie na tym, że jego matka była matką i ojcem, dwa w jednym, niczym Head&Shoulders. I teraz ta jego matka z jajami przechadza się od śniadania z panią Mołek do lunchu z panią byłą prezydentową i opowiada jak ona wspaniale wychowała dziecko i jak to się nie poddała, kiedy ten taki siaki owaki ją zostawił, a tfu i na psa urok, w ogóle szkoda gadać!

Tak sobie myślę, że wolałabym znieść krytyczne spojrzenie N. na wieść o tym, że ja sobie sama dziecko zrobię i mniej więcej sama wychowam, niż, nie daj Boże, do końca życia kazać słuchać mojemu czwórkątowi historii o tym takim siakim owakim.

Bo raz, że czwórkąty od tego są, żeby krytykować przy jednoczesnym użyciu mózgu. Dwa, że jak dowodzą wieloletnie obserwacje, dają radę z dziećmi albo bez, z facetami albo bez, z pracą i studiami albo bez. A trzy, że mają owe czwórkąty swe granice i z zasady się nie rozpadają, a więc poważne kwestie rozstrzygają się w ich wnętrzu. Ostateczny wniosek jest więc taki, że funkcją czwórkąta jest ocalanie społeczeństwa przed wrzodami żołądka spowodowanymi spowiedzią w telewizji śniadaniowej.