środa, 1 lutego 2012

"Może być bez tytułu" - słowo o Szymborskiej

Noblistów z reguły czytać się nie da. Mało jest takich, po których ludzkość sięga odruchowo, masowo, z przyzwyczajenia. Może Llosa, może Steinbeck, może Hemingway. Czy z Szymborską jest inaczej? Nie wiem. Wiem za to, że jest jedną z niewielu kobiet dzierżących pióro, po twórczość których sięgam od zawsze z niekłamaną przyjemnością. Przyziemnością.

Z poetami jest trochę jak ze starożytnymi filozofami. Nie chcą do końca odejść, bo żyją w swych dziełach. Nie porwę się na epitafium dla Szymborskiej. Nie mam odwagi. "Bez względu na długość życia życiorys powinien być krótki", ale przecież cokolwiek by nie napisać, w jej przypadku będzie za krótkie. Zamiast przeczesywać biografie sięgam po wybór jej wierszy. Wydany zaraz po tragedii sztokholmskiej. Między stronami jeszcze wstążka z nadrukiem "Nobel '96". Otwieram na pierwszej stronie, "Atlantyda". Czytam pierwsze wersy kiedy za moimi plecami w telewizji Katarzyna Kolenda-Zaleska opowiada, że Szymborska nie lubiła, kiedy śpiewało się jej wiersze. Tymczasem ta Atlantyda brzmi tak znajomo... Turnau! To on śpiewał, że "Istnieli albo nie istnieli./Na wyspie albo nie na wyspie./Ocean albo nie ocean/połknął ich albo nie". To tego słuchałam godzinami z J., przygotowując się do matury.

To jedno wspomnienie rozwiązuje cały worek. Przypomina mi się, jak całkiem niedawno odwracałam wzrok, żeby N. nie widziała mojego wzruszenia na dźwięk cytowanych przez nią pierwszych wersów "Nic dwa razy". Wykułyśmy to jeszcze w podstawówce, razem, na pamięć. Dopiero wiele lat później dotarło do nas, że to nie wierszyk do odklepania na konkursie recytatorskim tylko gwarancja naszego wspólnego trwania na złe godziny, co z niepotrzebnym mieszają się lękiem.

Uświadamiam sobie, że Szymborska gości w mojej kuchni, że myślę o niej (i o Günterze Grassie) zawsze przy obieraniu cebuli, która "...nie ma wnętrzności./Jest sobą na wskroś cebula/do stopnia cebuliczności". Nie doczytuję do końca. Przewracam kartkę i jest. Prosty jak świat, który znałam, kiedy uczyłam się składać litery w słowa, ulubiony wiersz mojej mamy, w którym "Szarańcza, aligator, trychnina i giez/żyją jak żyją i rade są z tego".

O Szymborskiej myślę na każdym pogrzebie. Bo to ona głośno powiedziała, że cmentarne rozmowy bywają o niczym, o tym, że "ksiądz istny Belmondo" i że "czwórką albo dwunastką".

Z poetami jest trochę jak ze starożytnymi filozofami.

"Dla takich, którzy myślą, święte nic nie jest.
Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu,
rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy,
pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
tarło poglądów - w to im właśnie graj".

Skoro "nie ma rozpusty gorszej niż myślenie", to Szymborska odeszła jako największa rozpustnica naszych czasów.