sobota, 26 czerwca 2010

"Mam kota...

...na gorącym dachu mojej głowy. On czuwa nad smakiem i kolorem moich nocnych spraw".

Tak śpiewała Maria Peszek, mnie natomiast ze spraw nocnych przyśniło się ostatnio, że razem z gronem serdecznych znajomych wybrałam się nad jezioro. Nie dziwota, w końcu lato, upał, Homo urbanus spragniony natury, stęskniony za zapachem świeżo skoszonej trawy i gleby napitej letnim deszczem. Ale niech wrócę do snu. Odpoczywamy doskonale. Ja pływam, upajam się orzeźwiającym chłodem, a kiedy wychodzę z wody, jestem kompletnie naga. I po raz pierwszy we śnie nagość nie jest dla mnie krępująca. Szukam w głowie przyczyn tego zdarzenia. I znajduję kilka.

Po pierwsze, że ostatnio słucham często dźwiękowej pocztówki autorstwa grupy Liquits z Mexico D.F., w której to pocztówce pojawia się radosny refren o bieganiu nago po Paryżu, Timbuktu, Xicalco i po czym tam jeszcze. Po drugie, że ja, w całym wakacyjnym klimacie, bardzo się z tym refrenem zgadzam. Chociaż takie bieganie w negliżu jest nielegalne. Po trzecie wreszcie, że - mimo całego zgiełku i zamieszania - towarzyszą mi w życiu radość i spokój jakiś. Jakby namiastka nieopisanej wolności.

Odpowiedź na pytanie, której ze stron służy poczucie wolności, radość z nagości i tęsknota za dzikością nie jest ważna. Wątpię, by kogokolwiek interesowało filozoficzne podłoże tych tęsknot. Nikomu nie zależy na stwierdzeniu, czy to naturalizm, a więc zmysłowość, dobrobyt i ucieczka przed przykrością, czy też zreformowana postać transcendentalizmu.

Pytanie jest o to, czy jesteśmy zwolennikami wolności, czy niewolnikami formy. Czy w ogóle da się uciec przed formą?

Pierwszą i naczelną formą, przed którą nie ma ucieczki jest ciało. Niektórzy wiedzeni potrzebami doskonalenia tej formy nadają jej coraz bardziej idealne kształty. Inni tej formy nie szanują albo zwyczajnie o nią nie dbają. Chodzi mi jednak o tych pierwszych. Tych, którzy poddają się niewolnictwu formy bezlitośnie odbijanej co rano w lustrze. Szukają pradawnej greckiej doskonałość, choć może unikają greckiej kuchni. Dążą do ciała pięknego niczym młoda cielęcina albo filet z dorsza. Z tamtej kultury, z tamtej formy wybierają to, co im odpowiada i czynią z tego formę własną.

Cóż z tego, kiedy ta forma zawsze jest zakryta? W "American Beauty" płatkami róż, w "Bridget Jones's Diary" dresem albo prześcieradłem. W "Titanicu" zamknięta nie tylko w ładowni, ale i w jakimś nędznym Fordzie chyba. Nawet u odważnego Gauguin'a ukryta, usprawiedliwiona dzikością Tahitańczyków.

Cóż nam z nagości posągów i manekinów, zarówno tych doskonałych, jak i tych szpetnych? Prawdziwa nagość nie odbija się w lustrach. Szczególnie dziś, kiedy sami siebie nie lubimy i sami się sobie nie podobamy. Kiedy musimy sprostać wymaganiom formy.

Nagości nie da się przedstawić na płótnie, ani na kliszy. Nie ma jej na plakatach i wystawach sklepowych. Prawdziwa nagość odbija się w tafli jeziora po północy, w oczach tych, którzy o nas dbają. I w naszych własnych.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Dura lex con bonito y mundial

Pamiętam, że jako mała dziewczynka marzyłam o tym, żeby pracować w sądzie. Jako prokurator, patolog, sędzia - ktokolwiek. Oglądałam tylko te filmy, w których czarni sędziowie w siwych perukach wydawali jasne i sprawiedliwe wyroki. Czytałam tylko te książki, w których sprawiedliwości zawsze stawało się zadość. Bo tam zawsze wszystko było pod kontrolą. Wszystko miało swoje miejsce, ręce i nogi.

Dziś zastanawiam się jak mogłam nie zauważyć, że to wszystko to fikcja. Ilu z nas wierzy, że sąd to przybytek rozsądku i sprawiedliwości? Jak często słysząc, że zapadł wyrok w sprawie, zastanawiamy się nad tego wyroku losem? Czym jest prawo? I jakie jest prawo? Kto jest prawem?

Za kradzież mienia o wartości dwóch i więcej szylingów groziła w Anglii za panowania Henryka Tudora kara śmierci. W krajach Bliskiego Wschodu godność kobiety warta jest tyle co koza. Największą hańbą dla Samuraja było ścięcie włosów, a szczytem upokorzenia kobiety zdradzającej męża jeszcze w dwudziestowiecznej Polsce było wywiezienie jej na taczkach ze wsi.

Wierzę święcie w to, że sprawiedliwość nie może być relatywna. Że cel nie uświęca środków. Wiem, że ręce wiążą nam kultura i cywilizacja. Wiem też, że prawo tworzą i prawu służą często ludzie głupi i ułomni. Jak to wszystko pogodzić?
Nie da się, oczywiście. Wszyscy nie mogą mieć racji, prawda nie może być bardziej mojsza niż twojsza. Nie da się jednocześnie ocalić wilka i nakarmić owcy, nie wysyłając któregoś z nich na przymusową dietę.

Niektórzy mówią, że sprawiedliwie i równo jesteśmy traktowani tylko przez śmierć, ale to też nieprawda. Bo śmierć, podobnie jak miłość, jest ślepa. Bogowie są głusi. Są szydercami pijącymi tanie piwo i zajadającymi orzeszki przed telewizorem, na ekranie którego rozgrywa się mundial naszego życia. Patrzą jak kopiemy piłkę od bramki do bramki. Oglądają nas miotających się niczym reprezentacja Polski w ostatnim towarzyskim z Hiszpanią. I krzyczą "Jak grasz, debilu?", "Co to za podanie?" i "Putos!". Ale nie mają wpływu na wynik gry, dobór sędziów, ustawienie piłkarzy, katar lewego skrzydłowego. Na to, że "piłka bardziej lubi Niemców".

W ostateczności nie mają wpływu na to, że w trzydziestej szóstej minucie ktoś dokona brutalnego faulu na kapitanie drużyny i obrońcy tytułu mistrzów świata zostaną bez lidera i bez wskazówek. I nawet jeśli bogowie przed telewizorem zakrzykną chóralnie i solidarnie "Eeeeej, co jest? Nie ma takiego kopania!", nawet jeśli sędzia podyktuje karny, a za kapitana na boisko wejdzie inny zawodnik, to i tak często bywa, że już się zesrało. Czasem nic z tych rzeczy się nie dzieje, ale za to działa boska ręka Diego. I mamy dowód, że - tak, czy inaczej - sprawiedliwości ni hu hu.

Ale co z tego? Co z tego, pytam się? Że czasem słońce jest zielone a trawa niebieska? Że czasem bramka jest okrągła, a piłki są dwie? Co z tego, skoro czasem wystarczy wierzyć w fikcję w dzieciństwie, żeby w dorosłym życiu - za cenę cholernego świętego spokoju - chcieć tę fikcję uczynić rzeczywistością?

niedziela, 20 czerwca 2010

W dupie mam przyszłość

Jak bohater marquezowskiej "Rzeczy o mych smutnych dziwkach" zasiadam do pisania w przededniu swych urodzin. Jest ciepły, letni wieczór, zajadam się truskawkami i słucham Chopina więc i sceneria jak z Marqueza. Po głowie echem odbijają mi się słowa Stasiuka, który w "Jadąc do Babadag" napisał, że w dupie ma przyszłość. Pamiętam, że kiedy to czytałam, zastanawiałam się, czy i ja się kiedyś tak poczuję. I oto nastał ten dzień. Oto jutro rozpoczynam "wiek jordanowski" i w dupie mam przyszłość. Interesuje mnie tylko to skąd jestem, skąd przychodzę. Co mnie zrobiło? Utkało? Wyrzeźbiło.

Co odpowiada za tę mordę, którą co rano widzę w lustrze?

Nie dbam o to, co się stanie z arcybiskupem Paetzem i gdzie pochowają kota niedoszłego jeszcze pana prezydenta, kiedy ów kot zdechnie. Nie interesuje mnie, za kogo i kiedy wyszła koleżanka nie mojej koleżanki z nie mojego liceum. Nic sobie nie robię z tego, że ktoś po raz setny zapytany o chwilę uwagi, po raz setny wykręca się brakiem czasu. W dupie mam lekarstwo na raka, ustawę o in vitro i punktację przyszłorocznych matur.

Interesuje mnie, z którego okna Franz Kafka patrzył na Pragę i gdzie upijał się Mickiewicz. Mam chęć patrzeć na morza i oceany, które w odwiecznym rytmie kształtują życie prostych rybaków. Chcę być tam, gdzie góralska muzyka dyktuje ruchy nóg i bicie serca. Przechadzać się uliczkami, które echem odbijały szepty zakochanych i krzyki kochanków. Chcę siadać przed kamienicami, chcę deptać bruk, gdzie stały szafoty i gilotyny. Chcę wdychać zapach owoców i świeżego chleba. Chcę być tam, gdzie Chopin całował Sand, gdzie Ford otwierał szampana na okoliczność uruchomienia pierwszej linii produkcyjnej, gdzie starzy ludzie grają w szachy w cieniu koron drzew.

W dupie mam akcje humanitarne, zbiórki wody dla dzieci w Afryce i info z plotkarskich portali. Nic mnie nie obchodzi handel darami dla powodzian i seksafera. Nie wzruszają mnie smsowe misje dla dzieci z wrodzonymi wadami mózgu.

Chcę, by w moich uszach rozbrzmiewała muzyka, a nie krzyk ulicy. Chcę Mozarta i świętego spokoju. Chcę oddychać powietrzem dawnego Petersburga, słyszeć odgłosy swych obcasów na posadzkach warszawskich synagog, oglądać słońce portugalskich winnic.

Chcę być tam, gdzie Stonesi grali swoje pierwsze garażowe koncerty, gdzie Elvis Presley kupował narkotyki, gdzie Madonna straciła dziewictwo. Chcę patrzeć na krajobraz, który oglądał Disney zanim stworzył Myszkę Miki. Dotykać ścian domu Kahlo, siadywać przed Wyspiańskim, czytać Czechowa nad brzegiem jeziora. Chcę czuć zapach przeżartej solą i parującej pod mackintoshem skóry amerykańskiego rybaka. Dotykać ciała spalonego słońcem, słuchać głosu przepitego najlepszą szkocką. Patrzeć na palce wygrywające utwory Pink Floyd napisane z myślą o kimś, kto żyje tylko w ludzkiej pamięci. Słyszeć polską kolędę w samotnym, smutnym scherzo h-moll.

Chcę widzieć wszystko to, czego nie widzą inni. Widzieć miejsca, w których zatrzymuje się czas. Wiedzieć, gdzie był ktoś, kogo znam z imienia, nazwiska i encyklopedii, a kogo chcę poznać z kuchni, szafy i sypialni.

Miesiąc temu ktoś ważny powiedział mi, że moje plany są może zbyt nierealne. Tydzień temu ktoś równie ważny powiedział, że moje życie jest zbyt zaplanowane. A wczoraj inny ważny ktoś powiedział, że rzeczy po prostu się dzieją.

Wybaczcie, że na chwilę przestanę was wszystkich słuchać. Ja dzisiaj w dupie mam przyszłość. Ja chcę. Ja sobie życzę.

piątek, 18 czerwca 2010

Do F. list otwarty

Obiecałam, że będę pisać, chociaż to Ty wyjechałeś. Siedzę w pociągu. Obok mnie jakaś parka po trzydziestce. Zmoknięci, w brzydkich butach i okropnych okularach. On ostrzyżony jak na fotografii z listu gończego. Ona opalona jak po wycieczce na Rodos, chociaż wszyscy wiemy, że nawet nie domyśla się, gdzie to Rodos leży. Za oknem leje, bo powiedziałam, że będzie padać. Słucham country rocka, a nade mną mruga przepalona gdzieś na stykach żarówka. Byś naprawił. Sceneria jak z przydrożnego motelu, tylko wagon dla niepalących.

Powiesiłam zdjęcie Manhattanu nad łóżkiem. Jakbyś nie wyjechał, to teraz, zamiast patrzeć na obściskującą się wciąż i wciąż parkę, piłabym różowe wino i dozowała, zdanie po zdaniu, jak to mam w zwyczaju, historię ostatnich dni swoich. Jutro ktoś zajmie Twój pokój i pewnie nie będzie fanem różowego wina.

Chciałam tylko powiedzieć, że po jutrze zawsze jest następny dzień. I następny. Że z tym następnym dniem przychodzi Norwegia, Kraków, Portugalia, Meksyk, czyjeś oświadczyny, czyjaś śmierć, czyjś seks, czyjś proces w sądzie, czyjś fałszywy alarm o bombie na dworcu głównym w Poznaniu.

Chciałam tylko powiedzieć, że życie jest jak gra w squash'a. Jak poślesz piłkę, tak ona do Ciebie wróci. Ta piłka, rozumiesz? I chociaż wszyscy znamy reguły, chociaż wiemy, że nie wolno nam tej piłki stracić z oczu, prędzej, czy później każdy się obróci za siebie i ta piłka go w łeb, z przeproszeniem, pierdalnie.

Ale co tam. Gramy dalej, prawda?

piątek, 11 czerwca 2010

West-love-story

On. Wpada na nią w drzwiach kawiarni, mówi z roztargnieniem "przepraszam", myśli "nawet ładna" i idzie dalej. Ona. Właśnie rzucona przez chłopaka, zawsze myślała o sobie, że jest całkiem atrakcyjna. Teraz, trochę mniej pewna siebie, zaczyna się zastanawiać, czy do studiów i pracy w barze nie dobrać sobie zajęć z karate albo kursu ikebany.

Trzy dni później on spotyka ją na kursie, ale jest trochę nieśmiały, zerka na nią z ukosa, aż w końcu instruktor-domyślny Japończyk, postanawia zlitować się nad biedakiem i przydziela mu parę w postaci rzeczonej nawet ładnej niewiasty. W zależności od tego na jakim kursie przypadkowo się spotkali albo ona źle wykonuje półobrót i trafia onego w głowę lub krocze, albo on w swej niewiedzy sięga po wiśnię japońską do ikebany i oboje odkrywają, że ona na tę wiśnię ma uczulenie, więc kicha, prycha i ogólnie jest żenująco. Po całym zamieszaniu i setnych przeprosinach instruktora-domyślnego Japończyka, on i ona postanawiają udać się na kawę do najbliższej knajpki. Najbliższa knajpka jest jednocześnie oddalona o siedem południków i siedemnaście przecznic od jej mieszkania, które ona dzieli z koleżanką z college'u. No więc on odprowadza ją przez te siedem południków i siedemnaście przecznic. Jest ciepły, letni wieczór kiedy całują się na pożegnanie. Miłość? Ready, steady, go!

Jest ciepłe, letnie popołudnie, kiedy tydzień później koleżanka z college'u przyłapuje go w parku, jak trzyma za rękę i głaszcze po ramieniu całkiem nawet przystojnego innego faceta. Przyjaciółka z college'u donosi onej i ta zrywa z onym kontakt. Po trzech dniach telefonów, smsów, maili i trzech tonach wysłanych róż, tulipanów i fiołków on postanawia jeszcze raz pokonać siedem południków i siedemnaście przecznic.

I kiedy on mówi jej, że tamten to jego brat, o którym jakoś zapomniał wspomnieć w trakcie rozlicznych z nią rozmów, a którego właśnie rzuciła dziewczyna, który odkrył, że jest gejem i którego czeka operacja wycięcia wyrostka - kiedy on mówi jej to wszystko, wtedy właśnie ciepłe, letnie popołudnie przestaje być tym, czym jeszcze przed chwilą było i zmienia się w letnią ulewę, w burzę z piorunami. Właśnie w takich okolicznościach przyrody, mokrzy i zziębnięci, zaczynają się całować i za chwilę idą do łóżka. Koniec filmu. Fajnie.

Tymczasem w życiu on wpada na nią w drzwiach kawiarni, myśli "przepraszam", mówi "jak łazisz?", koniec historii. Fajnie?

Po co właściwie oglądamy komedie romantyczne? Co się dzieje, kiedy filmowa miłość dzieje się w naszym życiu, spotyka nas w drzwiach kawiarni?
Czy w ogóle się coś dzieje?

niedziela, 6 czerwca 2010

Beauty fool

Zawsze właściwie chodzi o przyzwoitość. Wsiadamy do przedziału i mówimy "dzień dobry", bo tak zachowują się ludzie przyzwoici. Z tych samych względów nie trzaskamy drzwiami, nie dzwonimy do znajomych po dwudziestej drugiej, nie klniemy przy dzieciach i nie uprawiamy seksu w miejscach publicznych. Nie chodzi o konwenanse. Są tacy, którzy mają swój sposób na konwenanse i odpowiednie do zastosowania względem konwenansów czynności.

Chodzi o rodzaj przyzwoitości, który wynika bezpośrednio z interpretacji estetycznej. Estetyka jako korespondencja między autorem, procesem tworzenia, efektem tworzenia i widzem jest pewnym pomysłem na odbiór rzeczywistości. Codzienności.

I tak na co dzień mamy do czynienia z estetyką serwowania i spożywania pokarmów, estetyką bywania, pokazywania się. Estetyką ciała i przyodziewku. Estetyką słowa. Estetyką życia publicznego. Estetyką podróżowania. Bo dlaczego nie uczynić z życia sztuki? Dlaczego moje życie nie ma być okazją do interpretacji estetycznej?

"Nie będziemy jeść szynki na Guccim" mówi znany i lubiany, dolewając mi wina do - w połowie już pustego - kieliszka z rodzinnej kolekcji. I to zmusza mnie do myślenia o całym tym zamieszaniu. Nie będziemy jeść szynki na Guccim, chociaż szynka sama w sobie stanowi mistrzostwo kulinarne. Podobnie nie będziemy mieszać "La Isla Bonita" Madonny z kawałkami Metallicy w pubie w stylu londyńskim. Nie będziemy przyszywać cekinów do futra z norek i nie będziemy nosić glanów latem. Nie będziemy klaskać w samolocie, kiedy pilot szczęśliwie dotknie kołami pasa na lotnisku. Nie będziemy wrzeszczeć na częstotliwościach słyszalnych tylko przez psy i Supermana, kiedy zobaczymy przyjaciółkę po latach przerwy. Nie będziemy pić ciepłej wódki. Nie będziemy udawać, że bawimy się dobrze w klubach studenckich, w których króluje ultrafiolet, białe kozaczki i bluzki z cekinami układającymi się w D&G. Nie będziemy słuchać tyrad przedwyborczych o tym, że "najważniejsza, k*, jest zaprawa". Nie będziemy tolerować tłumaczeń, że Polskę nawiedziła powódź, bo bobry zbudowały żeremia.

Będziemy?

Estetyka codzienności polega na uczynieniu Abbey Road ze zwykłego przejścia dla pieszych, na którym krzyczy się "panie Darku".

czwartek, 3 czerwca 2010

"Take me to the place I love, take me all the way"

Nadszedł kolejny, sztucznie wydłużony weekend. Na drogach tłoczno od samochodów, po torach niestrudzenie suną pociągi. W jednym z nich ja. W drodze. Pociąg z oczywistych względów jest strasznie zużytym motywem kulturowym, dlatego jako takiemu nie poświęcam mu uwagi. Pociąg jest narzędziem, dzięki któremu docieramy do obranego celu. I o ten cel się dzisiaj rozchodzi.

W podróżniczym chaosie jestem. Poznań, Słubice, znów Poznań, Gdańsk, Kraków, Wrocław. Z wielką niecierpliwością i z jeszcze większym podnieceniem czekam na gości zza oceanu. To oraz fakt, że owi goście na co dzień zamieszkują krainę graniczącą z Kalifornią, w której nigdy nie byli, każe mi zastanowić się, dlaczego właściwie podróżujemy tak daleko?

Czy to, że pokonujemy ocean, żeby pospacerować na St. Germain, czyni nas globtroterami? Czy nie wydaje się śmiesznym fakt, że mieszkańcy Zakopanego lecą na Majorkę, choć nie byli nigdy nad Morskim Okiem? O czym świadczy to, że mieszkaniec Poznania odwiedził Pragę, Wiedeń i Berlin, ale nie zawitał do Rogalina? Co to właściwie znaczy "eksplorować kulturę"? Być w Delhi, ale nie być w Lublinie? Czy to substytucyjne podróżowanie nie jest tylko ucieczką przed własnym podwórkiem? Canonem w rękach Japończyka, który robi milion zdjęć z podróży? Wizytą w McDonald's w trakcie szkolnej wycieczki? Wreszcie czy w hołdzie wszystkim podróżującym nie powinniśmy chcieć być wszędzie?

Wyhamowuję z pytaniami. Myślę sobie, że tak naprawdę jesteśmy wszędzie. Nasza obecność wyraża się naszą chęcią, ale także świadomością chęci innych. Podróż jest uczciwą wymianą woli i pragnień. Skoro ja będąc tu podróżuję gdzieś ze świadomością, że znam kogoś, kto w tym konkretnym gdzieś jeszcze nie był, a chciałby, to po części podróżuję za niego. Zwiedzam w jego imieniu. Jestem ambasadorem niespełnionych jeszcze marzeń.

Tak sobie właśnie myślę. Z drugiej strony może to tylko moja prywatna i grubymi nićmi szyta namiastka humanizmu. Jeśli tak, to po co nowojorczykom "Paryż" i dlaczego na Mazurach jest Wenecja?

środa, 2 czerwca 2010

BE GEEZ

Wezwana uczelnianym obowiązkiem wsiadam do tramwaju. Torba jak zwykle za mała. Nie mieści wszystkich rzeczy, których kobieta potrzebuje w mieście. Szeleszczące papierowe koperty, błyszczyki, słuchawki, telefony, długopisy. W ręku - bo do torby już się nie zmieścił - najnowszy numer magazynu. Tak więc siadam, otwieram. Dzień dobry, reklama. Przewracam stronę - następna. Nie przeszkadza mi to absolutnie. To dzięki nim płacę za gazetę dwa razy mniej. Zresztą żyjemy w czasach, w których reklama musi być piękna i pomysłowa. Bo produkt musi się sprzedać. W związku z tymi wymaganiami patrzenie na reklamę sprawia dużo przyjemności. Przynajmniej mnie.

Żyjemy w czasach, w których reklama mówi. I oto dziś przemawia do mnie. Każda kolejna strona zadrukowana kolorowymi zdjęciami mówi nowym hasłem. Nowy styl: "Be this", "Be that". Poza tym jeszcze "And you?" i "What is your...?". Wszystko to zbyt ładne, zbyt przemyślane, żeby nie zwrócić uwagi. Ok. Zamiast zignorować, pochylam się nad treścią.

I odkrywam zbagatelizowany, ale mimo wszystko nadal szekspirowski dylemat. To be, or not to be? Bo właściwie dlaczego nie sięgnąć do tych zasobów estetycznych? Dlaczego nie sprowadzić życia do tego pytania, skoro to wygodne? Be footwear, be underwear, be jeans. Dlaczego nie być parą spodni, skoro każdy skrawek bawełny to historia? Dlaczego nie być parą designerskich butów, skoro ten design to życie, śmierć i splot różnych okoliczności? Za wszystkim przecież ktoś i coś stoi. A my sami cały czas kogoś ścigamy. Od podstawówki, od przedszkola nawet. Zawsze znajdzie się w pobliżu ktoś, kto ma coś, czego my nie mamy, a co mieć chcemy. To coś jest materialne albo niematerialne. Ale jest i nikt temu nie zaprzeczy.

Życie to dążenie do. To pogoń za. Do czego i za czym? Akurat dzisiaj moja odpowiedź brzmi: a co za różnica? Wczoraj to miało znaczenie. Może będzie miało jutro.

Dziś spór w mojej głowie toczy się o to, czy "be jeans" spłyca myśl Shakespeare'a, czy, przeciwnie, to Shakespeare napisał treść dzisiejszej reklamy.

wtorek, 1 czerwca 2010

"Występna więc była i dla wszystkich dostępna"

Wśród moich znajomych panuje ostatnio przekonanie, że życie to dziwka. Nie ukrywam, że i przez moją głowę przewijają się czasem takie myśli. Być może to dlatego, że osiągnęliśmy wiek, w którym wydaje nam się, że mamy prawo wyrażać się o życiu dosadnie. Być może to dlatego, że samo życie pokazało nam się z kilku różnych, nie zawsze pięknych, stron.

Dość, że owo panujące przekonanie kazało mi się zastanowić nad sensem. Co to właściwie znaczy, że życie to dziwka? Jak daleko można zabrnąć w tę metaforę? Po pierwsze należy pamiętać, że ludzie trudniący się najstarszym z zawodów mają swoje powinności względem przełożonych. Po drugie mają obowiązek świadczyć usługi wszystkim tym, którzy za nie płacą. Zakres usług określony jest z góry i nie podlega dyskusji. Do pewnego stopnia realizowana jest więc zasada "płacę, więc wymagam". Należy pamiętać, że zakres usług zależy od rodzaju. Klasy. Typu dziwki.

Tu zaczyna się prawdziwy chaos interpretacyjno-nomenklaturowy. Bo czy używając tej życiowej przenośni myśli ktoś o wulgarnej, wyzywającej i zmęczonej życiem kurwie, która stoi przy drodze szybkiego ruchu, czy o wyrafinowanej, intrygującej i tajemniczej kurtyzanie z kart Dumasa? Czy owo życie w niechlubnym przebraniu siedzi przy brudnym szynkwasie w zapomnianym przez Boga i ludzi moteliku, czy też przy alabastrowym barze pięciogwiazdkowego hotelu? Ma wypielęgnowane dłonie, czy ogryzione do krwi paznokcie? Czy oddaje się szybko i bez słowa w ciemnej bramie, czy sypia w apartamentach i dostaje śniadanie do łóżka? Czy wygląda jak cień człowieka, czy jak milion dolarów? Dla zapomnienia wypija setkę taniej, ciepłej wódki, czy usypuje na srebrnej tacy ścieżkę z proszku po sto euro za gram?

Jest wreszcie Sonią Marmieładową, czy Małgorzatą Gautie?

Zastanawiałam się przez chwilę, czy następnym razem powinnam zapytać znajomych jakiego rodzaju dziwką jest ich życie. Ale zrezygnowałam. Bo przecież to tylko kwestia metafory. Równie dobrze mogliby powiedzieć, że życie to nie bułka z masłem. No tak, ale jaka bułka? I z jakim masłem?