piątek, 24 grudnia 2010

Zakopane

Postanowiłyśmy z K. zawrzeć jakiś formalny związek, bo wszyscy w koło zaręczeni, zaobrączkowani albo jeszcze jakoś inaczej straceni dla świata. Nasz związek byłby zresztą szalenie rozsądną sprawą, bo ona jest mistrzynią wypieków, ja - improwizacji. Ona kupowałaby podręczniki w stylu "jak w tydzień zostać mistrzem zen gotowania grochówki", a ja upychałabym do szaf stare przepisy babci, koronki i nadgryzione zębem czasu podręczniki do gramatyki łacińskiej, z których nikt nigdy nie skorzysta. Znajomi odwiedzaliby nasz wypielęgnowany, udekorowany domek ze swoimi dziećmi, które K. gromiłaby za dotykanie wszystkiego, a ja dokarmiałabym je pod stołem ciasteczkami jej wyrobu, jak pudelki albo małpki w zoo. Nie kłóciłybyśmy się o nic i nie podnosiły klapy w kiblu, bo po co? Może z czasem adoptowałybyśmy jakiegoś małego, chińskiego geniusza, którego K. dla rozrywki chowałaby na kolejnego noblistę, ja zaś katowałabym historiami z życia Boba Marleya.

Już rdzenni Amerykanie upierali się przy zawieraniu związków z rozsądku i taka prawda, że Pocahontas wcale nie miała lekkiego i przyjemnego życia, ani wielkiego romansu, ale właśnie małżeństwo z rozsądku miała. Disney sprzedał małym dziewczynkom przerysowaną historię i dopiero wiele lat później odkryłam, że ta ich całą wielka, transoceaniczna miłość to wstawianie kitu.

Wchodzę w Nowy Rok z czystym kontem. Niektórzy tak tylko mówią, bo po prostu dostali nowy kalendarz, ale ja naprawdę wchodzę z czystym kontem. W moim życiu, w życiu mojej rodziny, zakończył się pierwszy etap Tour de Inferno rozpoczęty hasłem "mamo, weź go zostaw". Zeszła dwa lata ciągnąca się lawina sądowych absurdów, przesłuchań, powoływania świadków, dramatyzowania i napiętych nerwów. Za jakiś czas rozpocznie się pewnie etap drugi, przemieszany z moją i młodego magisterką, nie moim i młodego ślubem, kończeniem studiów, planowaniem, wyjeżdżaniem, poznawaniem i zapominaniem. Ale teraz chwila przerwy. "Pauza, basta, pat" jak śpiewała Osiecka będąc na zakręcie.

W górach po zejściu lawiny nastaje totalna cisza. Jeśli patrzy się na to z boku, jeśli dostało się bonus w postaci uratowanego tyłka, nie można oprzeć się wrażeniu, że oto oczom ukazał się najpiękniejszy widok świata, niezakłócony w dodatku żadnym szmerem i szelestem. I nieważne, że lawina pociągnęła za sobą ofiary. Jest cicho, pięknie, a ja stoję prosto, z podniesioną głową. Niczego więcej nie chcę.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Bałwanów

Przyjaciel mój zażyczył sobie urodzinowo-świąteczny prezent w postaci książki, konkretnej, palcem wskazanej. Jego życzenie spełniam z przyjemnością, bo obojgu nam dawanie sprawia ogrom radości, oboje też lubimy czytać. W dodatku zaliczamy się do wymierającego już gatunku ludzi, którzy afiszują się z czytaniem w miejscach publicznych i dla których brak czasu na kontakt z literaturą jest w prostej linii oznaką końca świata. Znając gust zamawiającego oraz pochwalając jego wybór nie mogłam książki nie przelecieć. Ostatecznie zresztą przelatywanie książek wydaje mi się być jedynym słusznym przelatywaniem, bo od książki nie oczekuje się po wszystkim, że zadzwoni, napisze albo zaprosi na kawę w najmniej trafionym momencie życia. W każdym razie przelatując po kartkach z recyklingu trafiłam na cytat swojego życia i chyba go sobie wytatuuję nad sercem, na moich fantastycznych, zachwyt wzbudzających cyckach, które nieuchronnie padają ofiarą grawitacji. Podejrzewam, że autor cytatu jest tak naprawdę kobietą albo kosmitą, bo normalnie faceci takich rzeczy nie wkładają w usta swoich bohaterów, a już tym bardziej bohaterek. Nawet jeśli jest kosmitą, to i tak chorobliwie i wściekle zazdroszczę jego żonie, która spędza życie u boku kogoś, kto rozumie jej potrzeby. Żona autora ma zresztą na imię tak samo jak ja, więc moja zazdrość jest podwojona.

Cytat mojego życia brzmi tak: "Potrzebowałam człowieka, który trzyma się przy ziemi, który jest cyniczny, ma poczucie humoru, jest stanowczy i zna swoje miejsce, a nie jest załkanym, zasmarkanym mitomanem". I nic dodać, nic ująć, proszę ja was.

Sypnęło śniegiem i śnieg ów powinien przysypać, przykryć cały brud i smród tego świata. Tymczasem jest odwrotnie. Śnieg odsłania najsłabsze punkty systemu i jednostki. Bezlitośnie obnaża wszystkie niedoskonałości, zaskakuje drogowców, pracowników dworców i lotnisk, od wybrzeży Francji aż po Nowosybirsk. Wystawia na próbę pasażerów, którzy odgrażają się niebu, którzy zapomnieli, że z naturą jeszcze nikt nie wygrał, którzy, zamiast sięgnąć po kawę i gazetę, wolą tupać nóżką w peron ze złości. Niepomni własnych słabości wytykają słabość i brak przygotowania innym. I wcale nie twierdzę, że mnie to nie dotyczy.

Śnieg staje się tłem dla rządowych absurdów. Śnieg ważniejszy jest niż polsko-amerykańskie zamieszanie wywołane artykułem w "Time". Nikt nie próbuje dojść przyczyny i istoty tego wydarzenia, bo wydarzenie dzieje się na tle polskiego śniegu, a nie afgańskiego słoneczka. Biały puch jest kontrastem dla czarnoskórego posła, którego media wskazują paluchami, bo niby jest dobry i pełen szczerych chęci, ale tak naprawdę informacje tytułują w wielkim skrócie słowami "Czarny w Sejmie". Czarny jest z Nigerii, więc siłą rzeczy śniegu nie widział. Oto obnażono jego pierwszą słabość. Uwaga! Nie widział śniegu, a więc nie nasz, długo nie pociągnie. Śnieg demaskuje również Ludwika Dorna i jego metody walki z mrozem. Śnieg bezczelnie kompromituje nas samych, bo to właśnie przez śnieg w zeszłym tygodniu powstał korek-gigant na północy kraju. I to przez śnieg ludzie bezinteresownie nieśli pomoc innym ludziom, a media uczyniły z tego wydarzenie historyczne. Podobną rangę zyskał telefon nastolatka, który wezwał karetkę pogotowia do zaczadzonej matki. Przez śnieg i mróz włączyła piec gazowy, nieszczelny, rzecz jasna. Przez śnieg i mróz należało całej Polsce przypomnieć o obowiązku ratowania życia i niesienia pomocy. To śnieg spowoduje, że za cztery dni będziemy się obżerać i opijać, bo na dworze zimno i się wychodzić nie chce, więc może tak karpika...
To przez śnieg wyszło na jaw kłamstwo mojej sąsiadki, która grożąc mi wezwaniem policji krzyczała, że nie życzy sobie żadnych imprez, bo ona co rano, bladym świtem wstaje do pracy. Przyłapałam ją dziś wczesnym popołudniem na radosnym, leniwym odśnieżaniu.

Wreszcie to śnieg jest katalizatorem wszystkich tragicznych zachowań. To on sprawia, że zamarza mi mózg, że nieodpowiedni, niewinni ludzie padają ofiarą mojej zmrożonej na lód cierpliwości. To śnieg wywołuje gwałtowną potrzebę ocieplenia stosunków. To przez niego ludzie zadają pytania o to, dlaczego nie ocieplam z kimś konkretnym i wydaje im się, że to z lenistwa, zwykłego zimowego niechciejstwa albo z wybredności. Tymczasem najgorzej jest jak się komuś coś wydaje, a śnieg jest właśnie złudzeń generatorem z jednej, a mózgu zamrażaczem z drugiej strony.

To śnieg podsuwa mi pod nos armię bałwanów, początkujących alkoholików, ślepych grafomanów, frajerów, mitomanów i innych, którzy kończą się na "-ów", którzy bezradnie brodzą w zaspach po kolana. Wytatuuję więc sobie cytat życia i aż do roztopów, mimo śniegu i mrozu, będę nosić bluzki z głębokim dekoltem. Żeby nikt nie miał wątpliwości.

sobota, 18 grudnia 2010

Opowieść Wigilijna

Mówią, że bycie miłym nic nie kosztuje. Najwyraźniej ta sama zasada obowiązuje w przypadku bycia niemiłym.

Przedświąteczny czas z definicji powinien prowokować do bezinteresownego uśmiechania się i temu podobnych zachowań. Z pewnością powinien zachęcać do spotkań z przyjaciółmi i składania życzeń. I nie musi to wynikać z faktu, że gdzieś kiedyś w takich to a takich okolicznościach narodziło się Dzieciątko. Wynika natomiast na pewno z potrzeby zamknięcia swoistego cyklu. Życie człowieka uwikłanego w kulturę musi mieć charakter cykliczny. Każdemu należy się jakiś koniec, po którym następuje początek i tak w kółko. Ludzie w czasie świąt Bożego Narodzenia powinni więc chcieć być dla siebie szczególnie mili, bo świadomość podsuwa im obraz zbliżającego się końca cyklu oraz następującego po nim nowego startu. Nazywa się to przeniesieniem cech sacrum na profanum i ma miejsce w każdej kulturze.

Zapewne niejeden ksiądz grzmieć będzie z ambony, że się nie godzi organizować wigilijnych spotkań przed świętami, bo Jezus rodzi się tylko raz w roku. Ale ja - choć kosztowało mnie to wiele czasu - nauczyłam się myśleć, że święta są zawsze wtedy, kiedy spotykamy ludzi, na których nam zależy i vice versa. Idąc tym tropem postanowiłam, że w tym roku to ja zorganizuję spotkanie dla przyjaciół, znajomych i współstudentów, że to pod moim dachem złożymy sobie ostatnie "studenckie" życzenia.

Uwielbiam, czy też raczej należałoby powiedzieć, uwielbiałam te nasze biesiady. Choć nikt nam do końca nie wierzył, naprawdę zasiadaliśmy wspólnie przy bezalkoholowym stole, po którym pływał karp i śledź. Morze barszczu i gorącej herbaty urozmaicały pierogowe wyspy. Niczym groźne lodowce piętrzyły się góry makowca. Przechadzaliśmy się po sernikowych polach i mandarynkowych sadach, a w nas samych biły piernikowe serduszka. Najważniejsze jednak było to, że - choć bardzo to dezorganizowało naszą wigilijną rzeczywistość i opóźniało spożycie pieczołowicie przygotowanych pierogów, które zawsze zjadaliśmy ledwo letnie - każdy z każdym łamał się opłatkiem, a wielu z tych, którym na usta cisnęło się banalne "wesołych świąt", ostrożnie zastygało w milczeniu, by po chwili zwyczajnie przytulić współbiesiadnika. Nie ukrywaliśmy wzruszeń i nie odmawialiśmy sobie wielkiej, wspaniałej, iście wigilijnej uczty.

Taką atmosferą należy chcieć zarażać, spakowałam więc garść pierniczkowych serduszek mojego wyrobu, przywdziałam sztucznych pereł sznur, porwałam opłatek i na kilka godzin przed spotkaniem stanęłam w drzwiach sąsiadki. Wiedziałam, że przeszkadza jej, gdy po dwudziestej drugiej ktoś za głośno gotuje wodę na herbatę, więc udałam się z komunikatem o planowanym spotkaniu, a przy okazji postanowiłam wyjąć jej z ręki i zakopać wojenny topór, który sama na mnie podniosła. W odpowiedzi na życzenia usłyszałam, że sąsiadka nie chce być przekupiona piernikowym sercem, życzeń nie przyjmuje i nie odwzajemnia, a opłatkiem dzieli się tylko dwudziestego czwartego grudnia, z rodziną i z nikim innym. Po tych pełnych miłości słowach drzwi do jej mieszkania zatrzasnęły mi się przed nosem. Zostałam na korytarzu sama, z garścią pierniczków i opłatkiem, którego cudem nie złamał w pół huragan wywołany subtelnym zamknięciem.

Bycie miłym nic nie kosztuje. Bycie niemiłym najwyraźniej też. Postanawiam więc być dla swej sąsiadki dickensowskim duchem przyszłych Świąt Bożego Narodzenia. Życzę jej, żeby siedziała sama w swoim wyszorowanym mieszkanku, sama gotowała obiady i sama je zjadała. Żeby sama sobie trzaskała drzwiami.

Przede wszystkim zaś życzę, aby pojechała do swej rodziny na święta. Aby w połowie drogi zabrakło jej paliwa. Aby utknęła w stukilometrowym korku i była zmuszona zapukać do drzwi obcego domu. Życzę, aby stanęła przed kimś takim jak ona sama, kto powie jej, że życzeń nie przyjmuje i nie odwzajemnia, a opłatkiem dzieli się tylko z rodziną. W ten sposób bowiem nie zamknie cyklu, nie będzie jej dane dopełnić sacrum, czy profanum. W ten sposób sama sobie będzie pływać jak ten jeden grzyb w barszczu do końca świata i jej koszmar się nigdy nie skończy.

I niech ta pani wie, że moje życzenia płyną prost z pierniczkowego serduszka.

piątek, 17 grudnia 2010

S.O.S.

Był sobie raz Jimi Hendrix. Naprawdę nazywał się James Marshall Hendrix i był doskonałym gitarzystą. Wielu jest takich, którzy twierdzą, że jest nim nadal. Że żyje i ma się nieźle. Jak Elvis albo Jezus Chrystus. W zasadzie z Jezusem i Elvisem to prawie to samo jest. Jakby zrobić statystyki, to wyjdzie, że w jednego i drugiego tyle samo mniej więcej ludzi wierzy. Ale o Hendrixie. Mam swoje powody, dla których wyjaśniam, kim był skromny, grzeczny syn amerykańskich alkoholików. Według swej ciotki, Dolores Hall, był „najsłodszym bobasem pod słońcem” i już. Tylko, że życie byłoby zbyt piękne, łatwe i kolorowe, gdyby ludzkość umówiła się, że wszyscy pozostaną najsłodszymi bobasami pod słońcem, bez żadnych innych ambicji.

Powodów do wyjaśnień dostarczył mi dziadek, który przez całe życie był tym, który wie wszystko i któremu ufa się bezgranicznie. Bóg. Guru. Pewnego ranka przyszedł, pochylił się nad postacią Hendrixa, nad jakimś jego kawałkiem na YouTube i pyta, kto to. Świat mi, proszę państwa, spadł na łeb! Walnęło mną to pytanie o glebę, jak Hendrix walił o scenę starą, sklejaną po wielokroć gitarą. Tylko, że on to robił dla tak zwanego lepszego efektu, a pytanie dziadka wywołało efekt odwrotny – gorszy. Ale nic to, tłumaczę cierpliwie, przybliżam, puszczam co bardziej znane kawałki, uzyskuję, co chciałam. „Aaaa… to przecież ja go znam!” mówi dziadek, mnie kamień spada z serca, a świat ze łba. Zna Hendrixa, mój Boże, jaka ulga.

Upewniwszy się, że dziadek pozostaje tym, który wszystko wie, zmieniam temat i pytam, co słychać. Oględnie dość. Mówi, równie oględnie, że „stara bieda”. Iluż znajomych odpowiada mi mnogimi wersjami tego samego tekstu? Stara bieda, spoko, w porzo, ok. Na pęczki mnożyć można wersje twojej starej biedy, dziadku – przemyka mi przez myśl niezbyt odkrywcze spostrzeżenie, które ignoruję w pierwotnej fazie, żegnam się i wracam do domu, do swoich zajęć. I swojej lektury Hendrixa. I trafiam. Na zdanie, które stawia na równi mojego dziadka z Hendrixem właśnie. Nie ma znaczenia, który z nich i ile wytrwał w stałym związku, który ile spłodził córek. Kto pił, kto ćpał. Kto ile przeżył wojen. Kto co napisał, kto zagrał. Kto komu podawał rękę w przed/powojennych londyńskich/opolskich barach. Pewne jest, że mój dziadek zna Hendrixa, a Hendrix – mojego dziadka.

James Marshall pisał pamiętnik z tras koncertowych po USA. Przewinął się przez te zapiski i Woodstock, i Madison Square Garden, i wiele innych legend, których nie sposób ogarnąć zwykłym mózgiem. Od połowy tych spektakularnych dokonań twórczych notki muzyka składają się z trzech liter.
S.O.S. Same old shit. Stara bieda… No tak.

niedziela, 12 grudnia 2010

Kolęda za tęsknotą

Do tego, żebym stała się żywym portretem Bridget Jones brakowało tylko wdzianka w renifery. Trochę żałowałam, że nie założyłam na siebie długiego do kolan, ciepłego swetra od babci, w gwiazdki. Nie, że mi się nie podoba. Idealnie by się wpisał w klimat. Siedziałam w kawiarni wpatrzona w przecieraną co piętnaście minut, krystalicznie czystą szybę. Otaczały mnie świąteczne piosenki i zakaz palenia. Czekałam na przyjaciółkę, trochę pocieszała mnie myśl, że gdzieś z zachodniej Polski jedzie R. i wiezie w podarku ulubione wino Adolfa H., smaczne, owocowe, austriacką ściółką pachnące, cobyśmy je wieczorem otworzyli i oddali się sączeniu, i poużalali nad życiem.

To znaczy, ja się wcale nie użalam. Uśmiechnęłam się nawet do przystojnego pana na ruchomych schodach, a ten pan do kolegi powiedział "patrz, fajna", ale się rozmyli w świątecznych piosenkach i zakazie palenia. Ja się nie użalam, poświęcam weekend na świąteczne zakupy. W oparach kawy z cynamonem, w woni lodów waniliowych kupuję szale, chusty. W imieniu rodziny nabywam prezenty, herbaty, czekolady, okolicznościową biżuterię, książki. W blasku lampek choinkowych obijam się o obcych ludzi. Ja się nie użalam, Mikołaj do mnie dzisiaj pomachał, to mu odmachałam. Poczułam wdzięczność dla tych wszystkich ludzi, którzy zapełnią mój dom w sylwestrową noc i będą mówić, że ładnie wyglądam, że tak umiem zorganizować wszystko i ugościć, i ugotować, ach, jaka by ze mnie była cudowna żona. Dzięki ich obecności zaoszczędzę rozterek i niewygód związanych z pakowaniem, z wybieraniem między satynową piżamką, bo może akurat, może objawienie, może książę z bajki, a flanelową piżamką, w paseczki, żeby ciepło, żeby się nie rzucać w oczy, żeby ukryć niedoskonałości, nie kusić, sobie nie robić nadziei. Nie będę wybierać, po prostu rzucę się w dresie do własnego łóżka, a rano bez trudu znajdę krem pod oczy, dzięki czemu będę wyglądać świeżutko i noworocznie. Wdzięczna im będę za to, że nie będę musiała śpiewać "Aaaall by myseeelf" do butelki wina, jak Bridget. Zawsze mi się śmiać i płakać chce jednocześnie jak oglądam tę scenę, bo samą siebie tam widzę w tym świątecznym nieogarnięciu, taką cieszącą się z nastroju i niepocieszoną jednocześnie.

Nie narzekam. Wszyscy będą śpiewać na świątecznych imprezach "All I want for Christmas is you", więc będę śpiewać z nimi, chociaż wiadomo, że nie ma osoby, w którą mogłabym wycelować palec, kiedy to "you" pada. Nie narzekam. Patrzę sobie na ludzi bez większego przekonania wpadających na siebie w windach, tramwajach, na ruchomych schodach, gdzieś w przejściu, bez większego przekonania wydających pieniądze, nucących świątecznie piosenki. Bez większego przekonania wpisują się, wpisujemy się w ten świąteczny nastrój. Niczym się od nich nie różnię, jestem tak samo jak oni, niegotowa. Zawsze jesteśmy niegotowi. Zawsze chcielibyśmy jakoś więcej, lepiej, bardziej wewnętrznie, bardziej dobitnie. A tu już pierwsza gwiazdka, już wigilia, już Nowy Rok i kolejna szansa przepada. I znów bez przekonania, znów karpie, znów rytuały, żeby tradycja, żeby choinka. Nie narzekam, też pojadę do domu wpisać się w klimat świąt w swoim zaciszu. Kominek, choinka, ręcznie robione ozdoby, ręcznie robione uszka, ręcznie śledzie.

Nie narzekam, przez trzy świąteczne wieczory zasypiać będę nad książką, herbata będzie stygła na nocnym stoliku. W moich żyłach popłynie zamiast krwi zupa grzybowa. Nie narzekam. Założę sweter w gwiazdki. I będę wiecznie niegotowa.

środa, 8 grudnia 2010

Top dziewczynka ze Zbąszynka, czyli nie sraj tam, gdzie jesz.

Zbąszynek, Zbąszynek, piękna okolica... Narasta we mnie rozdrażnienie spowodowane tym, że moja ziemianka, ziomalka?, wygrała sobie program Top Model. Niech się jej wiedzie, oczywiście, niechaj płynie po morzach i oceanach, niech jej ziemia pod stopami lekką będzie. Nie mnie decydować o tym, czy się to niebożę nadaje na światowe wybiegi, czy nie, bo się na tym zwyczajnie nie znam. SMSa nie wysłałam, bo nie miałam zasięgu, a poza tym po prostu pożałowałam pieniędzy i niesmak mnie jakiś ogarnął, jak zobaczyłam prowadzącego z telewizji śniadaniowej w przydużej marynarce z rozpiętymi guzikami.

Niebożę ze Zbąszynka wyrysowało obraz swej rodzinnej miejscowości, która teraz w oczach Polaków jawi się jako koniec świata, gdzie psy dupami szczekają i gdzie ludzie trzymają pieniądze pod poduszką albo w skarpetach. Może ktoś z Radomia albo ze Słupska dał się nabrać na tę iluzję. Może ktoś z Warszawki też. Składa się jednak tak, że ja wiem, jak wygląda rodzinna miejscowość niebożęcia. I psy wcale tam dupami nie szczekają.

Zwykłam sobie żartować, że jadę na wieś, kiedy odwiedzam lubuskie okolice i tak się jakoś stało, że moi znajomi również przejęli ów zwrot. Jakież było ich zdziwienie, kiedy przyjeżdżali do przyjemnego, przytulnego, małego miasteczka, gdzie ludzie są mili, a chodniki pozamiatane. Już pytania, gdzie krowy, kaczki, kury i droga na Ostrołękę, więc odpowiadam, że z tą wsią to taki dowcip był.

W Zbąszynku, miejscowości gminnej, znajduje się niezgorsze liceum, gimnazjum z całkiem sobie atmosferką i prężnie działającymi kołami zainteresowań, przytulna biblioteka, w której można spędzić czas i skorzystać z internetu. Jest kształcące doskonałych leśników technikum zawodowe. Są banki oraz całodobowy sklep monopolowy. Nie brakuje supermarketów i dyskontów spożywczych. Działają bankomaty, jest poczta. W okolicy znajduje się najstarszy w Polsce kościół drewniany, który przyciąga koneserów sztuki. Jest rezerwat przyrody, są obszary chronione Natura 2000, jeśli coś to komuś mówi. Są dwa obiekty sportowe Orlik, a trzeci w budowie. W budowie są również ścieżki rowerowe i obwodnica. Restauruje się parki, pielęgnuje lasy. Miejscowy zakład masarski produkuje wyborne, swojskie wędliny. Otwarto też uroczą kawiarenkę, w której zatrudnienie do niedawna miało wspomniane przeze mnie niebożę.

W gminie pielęgnuje się tradycję i promuje tych, którzy chcą być promowani. Szanuje się folklor i ceni rozwój technologiczny. W gminie jest najniższe w województwie bezrobocie. Wielki zakład przemysłowy daje ludziom zatrudnienie i bony na święta. Hasła "dotacje unijne", "euroregion" oraz "zrównoważony rozwój" nie są tylko ulubionym sloganami urzędników. Przekuwa się je w konkretne działania, czego dowodem jest pierwsze miejsce dla najlepiej rozwijającej się i wykorzystującej fundusze unijne gminy wiejsko-miejskiej w Polsce.

Włodarz, ten sam od lat, zjawia się na wszelkich uroczystościach, na które jest proszony, od otwarcia i poświęcenia stadionu począwszy, na zgromadzeniu koła gospodyń wiejskich przy wódeczce skończywszy. Dla każdego ma ciepły uśmiech i dobre słowo, nie krytykuje, nie ocenia. Wie, co robi. Włodarz ów przy okazji wielu spotkań z mieszkańcami zachęcał do głosowania na pannę z lubuskiej ziemi, która zmagała się z trudami programu Top Model. Wysunął nawet nieśmiałą propozycję, że do studia telewizyjnego na finał wyśle przedstawicieli lokalnej kapeli folklorystycznej, żeby promocja była i wsparcie, ale jakoś się pomysł rozmył. Zamiast tego zorganizował więc dla mieszkańców spotkanie w miejscowym domu kultury, żeby każdy, kto nie ma TVNu albo zwyczajnie chce się zintegrować, mógł przyjść i obejrzeć finał na dużym ekranie i SMSa wysłać.

Młodzi ludzie ze Zbąszynka, których znam i lubię, rozjechali się po całym świecie. Wiadomo, nie wszyscy. Ale wielu z nich robi to co może, chce i lubi. Znam takich, którzy, choć są ze Zbąszynka, byli już w Nowym Jorku, Hamburgu, Wiedniu, Kopenhadze. Podpisali zagraniczne kontrakty, odebrali zaproszenia na międzynarodowe konferencje, uścisnęli dłonie wielkim ludziom. Nie udało im się to dlatego, że podkreślali swą zaściankowość. Bo zaściankowość w takich przypadkach nie istnieje.

Mój sąsiad, z zamiłowania podróżnik, z zawodu historyk (być może były nauczyciel pierwszej polskiej topmodelki) udał się w Himalaje z wyprawą na ośmiotysięczny szczyt. Ot, spełnić marzenie swojego życia. W jego bagażu znalazła się flaga gminy Zbąszynek, z którą on i jego ekipa robili sobie zdjęcia w trakcie wspinaczki w niesprzyjających okolicznościach przyrody. To nie jest lokalny patriotyzm. To zdrowy rozsądek. Żeby potem móc wrócić do domu. Nie do dziury zabitej dechami.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Virginia w kowbojkach

Wszystko, co niezwiązane z pisaniem uważam za stratę czasu - pisze mój mistrz i już czuję, jak przez palce przelewają mi się oceany zmarnowanych godzin, straconych szans i niepodjętych wyzwań. To jedno zdanie wywleka ze mnie całe pokłady wstydu z jakimi przyszłam na świat i jakich dołożyły mi dwadzieścia trzy lata życia. Nie wiem, czy to rozliczeniowo-postanowieniowy, przedświąteczny nastrój tak na mnie wpływa, czy faktycznie z każdego kąta, spod każdej pryzmy śniegu wypełzają kłęby lenistwa. Taką mam wizję własnego życia, że siedzę na tarasiku drewnianego domu gdzieś w westernowej scenerii, z pozoru tylko spokojna i przeżuwam, i spluwam raz za razem. Kapelusz nasunięty na oczy, nogi gdzieś na chyboczącej się balustradzie i tak siedzę, a przede mną kłębią się kępy, tysiące kęp wysuszonej solanki, z których każda jest zmarnowaną godziną mojego życia. I ja tak patrzę na te kępy, na krzaki turlające się w nieładzie i targane wiatrem. I jak przez mgłę dociera do mnie, że przecież tam gdzieś w dole rzeki poszukiwacze złota harują ciężko, kiedy ja tu na tym tarasiku nic nie robię.
I nie dlatego jest ta wizja straszna, że jest, ale dlatego, że przecież coś robię i tych kęp solanki nie jest znowu tak dużo.

Każdy ma taki dzień, że chciałby być Virginią Woolf, która siedzi w pracowni, udaje, że jest zajęta, pali papierosy i gapi się w okno od czasu do czasu tylko schodząc do kuchni, żeby wydać służbie (służbie!) jakieś polecenie. Każdy by chciał, żeby w tej kuchni jedzenie się nigdy nie kończyło i żeby pojawiało się w niej samo, podobnie jak świeże kwiaty w wazonach, czyste obrusy na stołach i pieniądze w skarbonkach. Każdy chciałby sobie nic nie robić i fajnie mieć. Jednocześnie snuje się to marzenie w czasach, kiedy nikogo nie dziwi, że w ciągu tygodnia trzeba zmieścić dwa kierunki studiów, pracę, jeszcze jedną pracę, kurs gotowania i siłownię. W tych czasach spotykam wielu ludzi, którzy na różne sposoby swój czas zapełniają. Większość z nich łączy twierdzenie, że coś w życiu trzeba robić, choć dla każdego to coś ma inny wymiar. I tak jedni muszą upakować w jeden czwartkowy poranek sześć spotkań, inni muszą dołożyć starań, żeby nie zawalić jednego, np. tego dotyczącego kolejnej pracy. Społeczeństwo cementuje - lepiej lub gorzej - presja, że czas należy pożytkować, bo pożytkowanie stanowi o wartości pożytkującego.

Ci, których marzenie o byciu Virginią Woolf rozciąga się na tygodnie, miesiące, lata przegrywają. Upadł kolonializm, skończyła się arystokracja i każdy musi sobie jakoś radzić sam, bo oczywistym jest, że samo się wyro nie pościeli. Ci, którzy nie potrafią zrozumieć takiego światowego fenomenu, że każdy coś tam sobie gdzieś tam dłubie, grzebie i małymi kroczkami próbuje dojść do zamierzonego celu, są trutniami. Oni przyrośli do krzesła na tarasiku, ich świat utonął w suchych kępach solanki.

Wygrywają ci, którzy zdają sobie sprawę z nieuniknioności faktu, że wraz z innymi czasami przychodzą inne obyczaje. Od święta mogą sobie jechać do Londynu na przykład, zwiedzić domek Virginii Woolf. Albo do Indianapolis mogą jechać. Ja natomiast muszę przestać oglądać westerny i czytać teksty powstałe w nawiązaniu do wczesnego socjalizmu.

sobota, 4 grudnia 2010

Czarci czwórkąt

Według teorii zawartej w "Seksie w wielkim mieście" każda kobieta powinna mieć w życiu czworokąt. Nie chodzi o namawianie do urozmaicenia życia erotycznego, bo przecież jest ono raczej prywatną kwestią. Chodzi o czworokąt damski, nie do seksu, ale do rozmów o nim. I o wszystkim innym też. Czworokąt taki ma moja matka. Służy on piciu wina, organizowaniu imienin, urodzin, sylwestrów, wyjazdom do domku nad jeziorem, robieniu konfitur i opieprzaniu za odwlekanie wizyt u lekarzy. W zależności od nastrojów czworokąt jest rombem, kwadratem, trapezem albo w ogóle pokrzywiony jest na maksa, ale zawsze są w nim jakieś stałe. I tak moja matka pełni w nim funkcję zdroworozsądkowego doradcy i oazy spokoju. Ktoś zaraża umiarkowanym optymizmem, ktoś jest typem z sercem na dłoni, a jeszcze ktoś inny dostarcza zabawnych anegdot, od których nawet dorosłe kobiety sikają ze śmiechu.

Ich życie toczy się nie kołem, a tym czwórkątem właśnie. Moje też, pielęgnowaną od półtora dekady kanciastą figurą geometryczną. Jedną z jej mnogich funkcji jest robienie zakupów, toteż oddałyśmy się owej funkcji wczoraj. Z szaleńczym entuzjazmem na targach tak zwanej sztuki (zastanawia mnie, dlaczego nikt nie nazwał tego vanity fair) wydałyśmy fortunę na kolczyki, koraliki, kleje, farby i papiery do technik decoupatch, filce, fliselinki, pudełeczka i bombeczki. Na vanity fair były same babskie dwójkąty, trójkąty i czwórkąty pijące wino i wydające pieniądze, niektóre z dziećmi. To oraz nastrój stworzony później przez krewetki, chilijskie trunki i mieszankę warzywną z Hortexu, sprawiło, że mój czwórkąt wszczął rozmowę o samotnym wychowywaniu dzieci. Wszczął, ale nie skończył. Nie dlatego, że brak porozumienia stworzyłby zagrożenie wyrwania komuś kłaków, po prostu zmieniłyśmy temat.

- Czy samotne macierzyństwo z wyboru ma sens, skoro to tyle obowiązków? - zapytała N. - Bo moim zdaniem trzeba być debilem, żeby się na coś takiego zdecydować. - i sama sobie odpowiedziała. Nie zdążyłyśmy z K. zbudować linii obrony, bo N. zdecydowała, że koniec dyskusji. Z naszego czwórkąta do zrobienia sobie dziecka bez faceta zdolna jest K. oraz zdolna byłabym ja. K. jest zdolna dosłownie i w przenośni, bo in vitro jej niestraszne na co dzień i od święta, poza tym dziecko byłoby dla niej kolejnym wyzwaniem i obowiązkiem, a facet ostatecznie zbędną przyjemnością. Ja bym mogła z czystej zazdrości, że wszyscy już mają, a ja nie mam z kim, to może sama, bo ile można zmieniać pieluchy dzieciom z czwórkąta? E. przyjęłaby taką decyzję z komentarzem "to do ciebie podobne", choć sama, jak twierdzi, stworzona jest do rzeczy banalnych typu życie rodzinne, a więc i ojciec by się przydał. N. przyzwyczajona do schematu rodziny zwyczajnie nie wyobraża sobie samotnego macierzyństwa, chciałaby mieć tak normalnie jak się przyjęło, a dla niej chcieć, to prędzej czy później, móc. Tych potencjalnych decyzji nie można wytłumaczyć żadną patologią, bo wszystkim nam mózgi karbowały się w raczej normalnych rodzinach.

Syn znanej aktorki, bohater ostatniego Tańca-Srańca został gwiazdą, bo się urodził. Niesamowitość jego historii opiera się głównie na tym, że jego matka była matką i ojcem, dwa w jednym, niczym Head&Shoulders. I teraz ta jego matka z jajami przechadza się od śniadania z panią Mołek do lunchu z panią byłą prezydentową i opowiada jak ona wspaniale wychowała dziecko i jak to się nie poddała, kiedy ten taki siaki owaki ją zostawił, a tfu i na psa urok, w ogóle szkoda gadać!

Tak sobie myślę, że wolałabym znieść krytyczne spojrzenie N. na wieść o tym, że ja sobie sama dziecko zrobię i mniej więcej sama wychowam, niż, nie daj Boże, do końca życia kazać słuchać mojemu czwórkątowi historii o tym takim siakim owakim.

Bo raz, że czwórkąty od tego są, żeby krytykować przy jednoczesnym użyciu mózgu. Dwa, że jak dowodzą wieloletnie obserwacje, dają radę z dziećmi albo bez, z facetami albo bez, z pracą i studiami albo bez. A trzy, że mają owe czwórkąty swe granice i z zasady się nie rozpadają, a więc poważne kwestie rozstrzygają się w ich wnętrzu. Ostateczny wniosek jest więc taki, że funkcją czwórkąta jest ocalanie społeczeństwa przed wrzodami żołądka spowodowanymi spowiedzią w telewizji śniadaniowej.

piątek, 26 listopada 2010

Świąt nie będzie

Świat zamarł w miejscu, bo telewizje ogłosiły swoje ramówki na święta Bożego Narodzenia i okazało się, że Kevina nikt nie wyemituje. Po pierwsze pytam się, kto ogłasza ramówki miesiąc z okładem wcześniej? Po drugie pytam się, kto do - że tak sobie tematycznie zaklnę - jasnej choinki sprawdza z miesięcznym wyprzedzeniem, co będzie w telewizji? Ja rozumiem, że się zerka na repertuar w teatrze albo rezerwuje bilety na koncert nawet i pół roku przed danym wydarzeniem. Ale żeby, mając tysiąc dwieście trzydzieści dwa kanały w telewizji (w tym co najmniej jeden prosto z Betlejem) oraz świąteczny pakiet Neostrady za frajer, sprawdzać, czy Kevin będzie, czy nie będzie?

Ale odłóżmy na bok retorykę. Jeśli komuś się wydaje, że Kevin to świąteczna tradycja niczym "Lulajże, Jezuniu" albo wielkanocny baranek, to jest w błędzie. Półki w supermarketach uginać się będą pod ciężarem DVD z filmem o dzieciaku, którego starzy zapomnieli zabrać ze sobą na święta i będzie to dowód na to, że Polacy są jak małpy. Masz banana - jesz banana. Masz święta - oglądasz Kevina. Połowa narodu zamiast po wigilii iść na spacer albo włączyć kolędy (bo przecież nikt nikomu nie każe zasiadać do pianina) będzie przeczesywać strychy w poszukiwaniu taśm VHS, bo przecież Kevin musi być. Będąc dziś na zakupach nie zwróciłam uwagi na obleśne, sypiące mi brokatem w gębę dekoracje i nie słyszałam white-christmas-songów. Fakt, że na żadnym kanale nie puszczają Kevina odnotuję natomiast nawet jeśli do gwiazdki oślepnę i ogłuchnę, bo prezydent ogłosi stan klęski narodowej. W ogóle myślę, że święta zostaną odwołane, bo jaki sens ma robienie zakupów, stanie w kilometrowych kolejkach i branie kredytu na karpia, czyszczenie okien, piwnic, strychów i pastowanie podłóg, skoro nie można włączyć telewizora, żeby po raz siedemdziesiąty ósmy obejrzeć Kevina?!

Ostatnio publicysta imieniem Wiesław, którego nazwiska nie wymienię, a które brzmi identycznie jak słowo określające zwierzę domowe, co dużo śpi, dużo je i chodzi własnym drogami, uraczył nas na zajęciach częścią swej pokrętnej filozofii. Lekko już chyba zmęczony, między melorecytacją wątpliwej jakości przebojów Bayer Fulla i Janusza Laskowskiego, rzucił myśl filozoficzną, że na wszystko należy patrzeć przez pryzmat anegdoty. Nie można zaprzeczyć słuszności tejże myśli, bo przecież wszyscy składamy się z anegdot. Opowiadamy sobie o tym, jak to kiedyś ktoś coś gdzieś i jakże było wtedy zabawnie. Anegdoty budują nasze życie, odrębny język, gwarę zrozumiałą tylko dla wtajemniczonych, dla anegdotę znających. Święta to taki czas, w którym powinno się generować anegdoty. O tym na przykład jak komuś niewinnie utknęła ość w gardle, jak przypaliły się pierogi albo jak sąsiad gadał z drugim sąsiadem za oknem, a ktoś odniósł wrażenie, że to żywy inwentarz przemówił ludzkim głosem. Do moich ulubionych należą te kościelne. Na przykład o tym, jak policjant zasnął na pasterce, a obudzony dźwiękami dzwonków, zerwał się na równe nogi i zamiast rozpocząć modlitwę, odmeldował się na służbie.


Oglądanie Kevina nie generuje żadnych anegdot. Wszak słyszał ktoś małpę opowiadającą o bananach?

wtorek, 16 listopada 2010

Tylko nie pal

Jeżdżę po ulicach miasta P. i słucham mojego ulubionego kawałka The Rolling Stones, który nadaje się na wszystkie stany i pogody, a na dzisiejszą w szczególności. Myślę sobie, że gdyby świat opisywać systemem zero-jedynkowym to ludzie dzieliliby się na tych, którzy lubią Pulp Fiction i nie lubią. Na tych, co piją czarną i na tych, co z mlekiem i z cukrem. Na tych, co lubią piłkę nożną i nie lubią, słuchają Radiohead i nie słuchają. Wreszcie na tych, co się zgadzają z nową ustawą antynikotynową i na tych co się nie zgadzają.

Wczoraj był Światowy Dzień Czystego Powietrza i chociaż światowe dni wszystkim nam już serdecznie obrzydły, nie mogę zrozumieć, dlaczego zamiast opowiadać ludziom historie o efektywności energetycznej i o tym, że nie wolno palić kaloszy w piecach, spektakularnie wykorzystano ten dzień, na wprowadzenie ustawy antypapierochowej. Zaiste, trzeba wydawać pieniądz podatnika, żeby uzmysłowić narodowi, że w szpitalach i żłobkach się nie fajczy. Zróbmy coś fajnego, napiszmy ustawę, którą przeczytają w całości tylko studenci zdrowia publicznego i to też pewnie za trzy, cztery lata.

Moje pierwsze pytanie brzmi: po co blokować konsumpcję towaru, który kupić można nawet w sklepie mięsnym? Rząd zarabia na papierosach grube miliardy i nie da się tego nijak ukryć. A że jeszcze grubsze miliardy wydaje na leczenie raka płuc? Przepraszam za oszczędność w słowach i za brutalne podejście: no i co z tego? Na coś umierać trzeba.

Papieros to nie tylko narzędzie mordu i źródło dochodu (również lekarzy). Papieros to przedmiot kultury, narzędzie podrywu, prowokacja, inspiracja. Sposób na stres, towarzysz kawy i koniaku. Papieros to przedmiot sztuki. Widział o tym nawet Disney tworząc postać Cruelli Demon. Papieros to oręż famme fatale i dodatek lumpenproletariatu. Gdyby Bareja kręcił "Misia" dziś, nie mielibyśmy sceny "Pani kierowniczko, czy ja palę?". Gdyby Piwowski montował "Rejs" z nową ustawą w tle, nie byłoby, proszę pana, sceny z papierosem na ławeczce, że się, proszę pana, w polskim filmie normalnie, proszę pana, nic nie dzieje.

O papierosach piszą piosenki, układają wiersze, papieros jest bohaterem filmów, zdjęć, plakatów. Często jest jedynym wiernym towarzyszem wielu samotnych ludzi, przyjacielem chłopców w wojsku. Kiedyś był wyróżnikiem elit, potem używką dla wszystkich. Dziś palenie jest, proszę pana, jakby powodem do, proszę pana, społecznej dyskryminacji. No i po co? Się społeczeństwo tylko denerwuje, kłóci, a ilość palaczy nie maleje. Się towar na pewno sprzeda i, że tak powiem, spali, bo przecież rząd aż tak głupi nie jest, żeby odcinać sobie gałąź, na której siedzi.

Pamiętam taką sytuację, kiedy przez otwarte okno do biurowego pokoju wpadł zapach papierosa. Kierownik przerwał swoją pracę, odłożył papiery na biurko, wstał i zamknął okno. Zapytałam, czy aż tak mu to przeszkadza. A on na to: "Nie o to chodzi, że przeszkadza. Ja nie palę od dwunastu lat i w ogóle mnie nie ciągnie, ale zapach Marlboro do końca życia będzie mnie uwodził". Ktoś, kto posługuje się zero-jedynkowym systemem opisywania rzeczywistości nie wie, co to znaczy.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Gdzie są mapy?

Po trzech dniach mordęgi wracam do miasta P. Pociąg finiszuje kurs z Jeleniej Góry przy niewyremontowanej jeszcze platformie przed trzecią rano. Biegnę do kasy, gdzie dowiaduję się, że na transport do domu muszę poczekać dwie i pół godziny. Nic to, kupuję bilet, Snikersa i Red Bulla. Górskie przyzwyczajenia są złe na nizinach, ale pozwalam sobie jeszcze ten ostatni raz. Należy się komuś, kto przez trzy dni robił rzeczy, których nie sposób oddać na zdjęciach. Można sobie opowiadać, jak ktoś nie przeżył tego osobiście, to i tak nie uwierzy. Trzy dni walki z kalejdoskopową pogodą. Z żywiołem i własnym ciałem.

Na start tęcza, słońce. Potem deszcz, lód, burza śnieżna. Mróz nie do zniesienia, igły lodu ciskane przez bezlitosny wiatr w każdą szczelinę odzieży, w każdy odkryty fragment skóry. Nogi fioletowe z zimna, spodnie zmienione w bawełniano-poliestrowe mrożone filety. Skarpety przemoczone do nitki, mimo taktycznych butów przetrwania. Świst w uszach, oddech przemocą wciskany do płuc. Ostatni odcinek drogi do schroniska oświetlany czołowymi latarkami chłopaków. Dopóki nie rozgrzewamy się cytrynówką, wszyscy jesteśmy mrozem. Śmiejemy się z rzeczy, które śmieszą tylko tam, bo inne ciśnienie i inne zmęczenie.

Drugi dzień witamy grubo po wschodzie słońca. Za grubo. Burzę śnieżną trzeba odespać. Zaplanowaną trasę skracamy o 3/4, bo z wczorajszego śniegu zostały na szlakach tylko rwące strumienie. Pada, wieje z prędkością 120km/h. Wilgotność powietrza nie różni się wiele od wilgotności brei pod naszymi stopami. Widoczność ograniczona do kilkunastu metrów. Schronisko wyłania się z mgły jak w scenerii Spielberga. Ciuchy suszymy od czternastej do ósmej rano następnego dnia. Kiedy wychodzimy na szlak, towarzyszy nam utwór Marleya. Ciuchy nadal wilgotne.

Trzeciego dnia nadrabiamy zaległości. Nagrodą za przetrwanie dwóch poprzednich jest czyste niebo. Wiatr nie zwalnia, ale już nic nie tnie nas w, za przeproszeniem, ryje. Bo po tych kilometrach mamy ryje, giry, łby i kłaki. Mamy plecaki wyładowane po brzegi, bezkarnie żremy węglowodany i tłuszcze. Nic tak nie smakuje jak świnia z puszki, pasztet z recyklingu i obleśne napoje energetyczne, kiedy masz w nogach i w dupie dwadzieścia kilometrów.

Po trzech dniach schodzimy na dół do - jakby trochę martwego w niedzielne popołudnie - miasteczka. Jemy porządny obiad w knajpie sprzed trzech dekad ("Bożena", zestaw obiadowy za dwunastkę, piwo w butelce za piątkę, zaznaczyli to nawet na planach miasta) i wbijamy się do pociągu.

I oto jestem w mieście P., na moim ulubionym dworcu. Wyglądam jak lump, czuję się jak lump, ale mi dobrze. Rzucam plecak pod ścianę, otwieram puszkę z energetykiem. Oczy mam tak zmęczone, że jedyne, co rozpoznaję, to logo KFC, Coca-coli i TVNu. Cywilizacja. Zamiast pierogów i żurku plastik kurczakopodobny i plastik w płynie. Tak więc rzucam, siadam. I oto jest. Nastawiony tak, żeby wszyscy słyszeli, głośniejszy niż pani niestrudzenie zapowiadająca odjazdy, przyjazdy i opóźnienia przez megafon. Na ledowym ekranie niezmordowany Jarosław. Muszę oglądać jego gębę nawet o trzeciej nad ranem. Nie pluje na mnie tylko dlatego, że dzieli nas szkło.

Dociera do mnie, że mogłabym wyjechać do Kambodży albo na Wyspy Togo-Pogo i gdybym wróciła po miesiącu, tysiąc razy bardziej zgnojona niż dziś, na ledowym ekranie widniałaby ta sama morda. Bo jeśli (Gombrowiczu, przebacz) w tym kraju jest gęba, od której nie ma ucieczki, to jest nią gęba polskiej polityki.

Ale ja znam rozwiązanie. Zgnojona, zmęczona, zmachana i obolała uśmiecham się szyderczo do tego szklanego ryja i zadaję sobie strategiczne pytanie ostatniego weekendu "Gdzie są mapy?". I spadam stąd, chłopcy i dziewczęta. Choć na chwilę.

czwartek, 11 listopada 2010

Zryw Niepodległościowy

Kupienie jogurtu, trzech bułek, paczki chipsów i piwa zajęło mi wczoraj godzinę. Z czego pięć minut poświęciłam na przeczesywanie półek w Tesco, resztę natomiast na stanie w kolejce do kasy. Bo przecież święto, więc cała Polska musi zrobić zakupy. No to stoję przy tej kasie i prowadzę obserwację socjologiczną. Z prawej strony Bruce Willis macha do mnie królem elektem z Sobieskich, Janem, w szkle, a ja podziwiam. Kolejki po mięso, kolejki po chleb, po mleko, papier toaletowy, alkohol. Kolejki do kas, bo przecież jutro sklepy zamknięte. Wcale nieprawda, że my młodzi nie wiemy jak to kiedyś się w kolejkach stało. Polacy kochają stać w kolejkach do dziś.

Trzeba kupić kiełbasę i kartofle. I cukier. Kupić, swoje w kolejce odstać, w korkach przekląć cały świat, a potem zabarykadować się w domu, wywiesić flagę przez okno i skonsumować to co się z takim mozołem zdobyło, a następnie oczekiwać na świąteczne wydanie "Jakiej to melodii" i ekskluzywne wydanie Faktów, poświęcone osobie Józefa Piłsudskiego. Potem ekskluzywne wydanie "Krzyżaków" bądź "Quo Vadis", bo w końcu czasy ucisku najlepiej wspomina się w czasach wolności. I takie to jest nasze święto. "Każdy w bunkrze, na swoim cukrze", jak pisał poeta, Miron B. Se siedzą i jedzą, o.

Taką miałam fantazję stojąc wczoraj w kolejce do kasy i myślałam, że mi dzisiaj przejdzie, ale gdzie tam. Wychodzę rano z domu, a tu ani flagi, ani tramwajów, ani ludzi, ani psa z kulawą nogą. Jak zapowiedział Kononowicz, że niczego nie będzie, tak niczego nie ma faktycznie. By mi się chciało balonów, kwiatów, tłumów i waty cukrowej. Takiego festynu z pompą, jaki robili Polacy na wschodzie witając wojska radzieckie. Chlebem, solą i kiełbasą, do cholery! I najlepiej, żeby ludzie w ten dzień pracowali zupełnie za darmo albo cały dochód ze wszystkiego przeznaczyli dla państwa. Albo wpłacali na konta schronisk dla bezpańskich psów, kotów i świnek morskich. Niech się coś dzieje. Bo w defiladzie na placu Piłsudskiego w Warszawce fajne są tylko mundury i chóralne "Czołem, panie prezydencie". No czołem, czołem, chłopaki, ale co z tego, skoro nawet do nich mrugnąć nie można, bo nie wypada. I dupa, a nie za mundurem panny sznurem.

Nic to, wsiadam do pociągu stwierdziwszy uprzednio, że dworzec główny w Poznaniu też ma Dzień Niepodległości, bo żaden zegar, żadna tablica i żaden kasjer nie działa jak powinien. Rozglądam się po przedziale, podsłuchuję i odkrywam, że pięciu z sześciu moich współpasażerów w Dzień Niepodległości opuszcza ojczyznę. Zupełnie niezależnie od siebie jadą świętować odzyskanie wolności... do Berlina. Taki mają zryw niepodległościowy.

niedziela, 7 listopada 2010

Jesus Christ Superflop

Różnica między pomnikiem Jezusa z Rio a pomnikiem Jezusa ze Świebodzina jest taka, że nas na Jezusa nie stać. Nie mówię o tym, kto i z czego ten pomnik finansuje. Bo parafianie ufundują, choćby i nie mieli z czego czynszu zapłacić. Jak się który od pomysłu odżegna, to go ksiądz piekłem postraszy i parafianin w końcu do Providenta pójdzie, a datek da. Problem polega na tym, że nie stać nas na takiego Jezusa kulturowo. Jezus z Rio, jak na niego spojrzeć w odpowiednim świetle, jest wisienką na brazylijskim torcie. Christo Redentor góruje nad miastem grzechu i ma na to pozwolenie papieża. A nawet dwóch. Copacobana? Gorące laski w bikini? Proszę bardzo. Gangi narkotykowe? Seks? Karnawał? Piłka nożna w ekskluzywnym, brazylijskim wydaniu? Nie ma sprawy. Założę się, że nie ma osoby, której na wspomnienie Rio nie jawi się przed oczami klasyczny obrazek: widok pomnika z lotu ptaka, a zaraz potem ujęcie zalanych słońcem ulic miasta. Seksowne, opalone kobiety przechadzają się szerokimi chodnikami, zniewalająco przystojni mężczyźni jeżdżą kabrioletami, starzy ludzie grają w gry o sobie tylko znanych zasadach, dzieci budują zamki z piasku, a gangsterzy wymachują pistoletami. Wszystko skąpane w żarze tropików i polane egzotycznym drinkiem. Christo Redentor stoi sobie nad tym wszystkim z rozpostartymi ramionami. "Welcome to the party. Thanks for coming. Bar-room is on your left... and right" mówi Pan. Tamten Jezus nawet stoi na górze, której nazwa brzmi Garbus. Jakby Brazylia rzucała światu: "Tak, doskonały Jezus wita was na naszej niedoskonałej ziemi, w mieście, które rządzi się swoimi prawami. Dołączcie do nas albo wypiszcie się z imprezy".

Świebodzin nie rządzi się innymi prawami, niż te, które wszyscy znamy z polskiej rzeczywistości. Nie narzekam. Wychowałam się w sąsiedztwie, najlepsze chwile dzieciństwa spędziłam dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od nowego pomnika i są one dla mnie niezamienne. Nie mam tylko zielonego pojęcia, co jest takiego Świebodzinie, że trzeba to akcentować wielką, groteskową kopią symbolu znad Atlantyku. Pardon, zmieniam kolor z zielonego, zarezerwowanego dla soczystej Brazylii, na szary, zarezerwowany dla polskich, kulawych pomysłów. Nie da się skopiować całego świata i przenieść go do Polski. Bo żeby Polska była Polską trzeba stworzyć coś świeżego. Coś ładnego i ekskluzywnego. Nie kolejne Medjugorie, nie piramidę Cheopsa, nie Venus z Milo. To wszystko już było, Paryż jest tylko jeden, podobnie jak jedna jest Moskwa i jedno Las Vegas.

Możemy sobie kopiować rurociągi, gazociągi, jezusy, linie metra i modele szkolnictwa wyższego do usranej śmierci. Ale dopóki nie wpadniemy na coś sami, świebodziński Jezus będzie miał na głowie birthday hat, zamiast korony.

wtorek, 2 listopada 2010

Akcja Znicz

Mam wrażenie, że im starsza jestem, tym łatwiej wywołać moje oburzenie. Zniesmaczenie jakieś. Dzisiaj na przykład wchodzę do biblioteki, życzę sobie "Naszą Klasę", a pani się pyta, kto napisał i żebym powtórzyła nazwisko, bo nie dosłyszała. "Słodki panie" myślę sobie, macham ręką i już nie chcę od niej żadnej "Naszej Klasy", żadnego niczego od niej nie chcę. Ściągam z półki Stasiuka jakiegoś i wychodzę ze łzami w oczach i z kwasem żołądkowym w przełyku.

Jak jadę samochodem, to przełączam stacje z jednego pop wykonu na drugi, byle tylko czasem wiadomości nie usłyszeć, bo po Rosiaku, to już w ogóle wiadomości nie słucham. Sprawa ma się mianowicie tak, że Rosiak nie żyje, o czym - jak o "Naszej Klasie" - też nie wszyscy do końca wiedzą. Pewnie ku zaskoczeniu mediów, bo przecież tyle o zamachu-morderstwie naopowiadały, że przez trzy dni Rosiak był jak znaczek-logo Coca-coli rozpoznawalny. A więc Rosiak nie żyje, został pochowany i w swojej sprawie głosu nie zabierze. Nie zabrzmi to może zbyt pięknie, ale w pewnym sensie Rosiak jest szczęściarzem. I zły jest palec boskiej opatrzności, zezowate jej wszechwidzące oko, co skazuje, po śmierci zwłaszcza, człowieka na głupotę innego człowieka. Bo co to mianowicie znaczy, że trumna stoi przed ołtarzem, wysoki połysk, złoto, kwiaty, świece, panowie politycy pod krawatami, w zadumie spuszczają głowy, a przyjdzie ktoś i swoje żale i pretensje wytrząsa nad, za przeproszeniem, stygnącym jeszcze trupem? Co to za przyzwoitość jest? Jaki szacunek dla instytucji śmierci?

Gdybym materiał ze mszy żałobnej oglądała na wyciszonym module, wszystko byłoby jak trzeba. Niestety. Po mszy wystąpił pan Jarosław i wszystko szlag jasny trafił. I słów szkoda. I dobrze zrobił prezydent Komorowski, że się słowem nad trumną Rosiaka nie odezwał. Nie dlatego, że mu było słów szkoda, ale dlatego, że czasem jak się subtelnie gębę na kłódkę trzyma, to biernemu obserwatorowi echem w głowie odbije się przysłowie o tym, że milczenie jest złotem.

Unikam cmentarzy w ten czas zadumy. Bo bym je też musiała odwiedzać na wyciszonym module. Co z tego, że ładnie i kolorowo, i tak się te znicze pięknie palą, i kwiaty stoją długo? Odkąd w zeszłym roku przed wejściem na cmentarz zobaczyłam budkę z pop-cornem unikam i pop-cornu, i Wszystkich Świętych. Nie zabieram też głosu w dyskusji o tym całym pogańskim Helołinie, bo uważam, że fast foody przy cmentarzu i poziom oraz tematyka rozmów prowadzonych nad grobami zmarłych niczym się nie różnią od tych wszystkich, panie, amerykanizmów. A jeśli się różnią, to tylko na plus dla amerykanizmów.

Zwyczajnie po ludzku nie lubię, jak tutaj ksiądz w polu litanię do Wszystkich Świętych (moją ulubioną zresztą) odmawia, a tam zaraz, w alejce ktoś chwasty z grobu wyrywa i papieros od znicza odpala. No i dobrze, nie uczestniczę i już.

Historia, dla kogoś może tańsza niż wkład do rzeczonego znicza właśnie, dla mnie jednakowoż bezcenna, zdarzyła się w wigilię Wszystkich Świętych. Pogrzeb osoby, którą mgliście pamiętam z lat dziecinnych odbywał się w rodzinnej wsi mojej matki. Pojechałam tam z babcią, bo dziadek, jak stwierdził, pogrzebów jakoś nie lubi, więc towarzystwa jej nie dotrzymał. Ksiądz słowem się nie zająknął o tym, że rodzina zmarłego skłócona, że zmarły bez rozwodu kościelnego następny ślub wziął, dzieci spłodził. Ksiądz zresztą specjalnie w celu pochowania swojego starego parafianina z nowej (dwunasty rok będzie jak tam służy) parafii przyjechał. No to pochował, w poświęconej ziemi, ciepłe słowo powiedział, postał w ciszy jak ten Komorowski nad Rosiakiem, po czym wszyscy się rozjechali. Skłócona rodzina na stypę, dalsza, mniej skłócona rodzina i znajomi do domów. A babcia wyciągnęła z samochodu, którym ją przywiozłam, ogromniasty kosz zniczy i ruszyła między groby. Zapalałam w milczeniu jedną zieloną lampkę za drugą, stawiałam na kolejnych nagrobkach i próbowałam zapamiętać nazwiska pochowanych. A babcia na zmianę z mamą opowiadały historie przypisane tym ludziom, których nigdy żywych nie widziałam. Kosz zdawał się nie mieć dna, a opowieści o dobrych, świeć Panie nad ich duszami, ludziach - końca.

Przysłowie, że o zmarłych nigdy źle jest dużo starsze, niż babcia. Babcia, choć młodsza niż łacińskie mądrości i postępowa dość, nigdy nie postawiłaby budki z pop-cornem nad trumną Rosiaka. I łaciny w to angażować nie trzeba.

czwartek, 21 października 2010

Wyrzućcie mnie z kościoła

Zapisałam się na fakultet z eksperymentalnych badań w ekologii i ochronie środowiska. Poszłam dziś na wykład i proszę. Dzień dobry, in vitro. Co prawda roślinne, ale zawsze in vitro. Zastanawiam się, co przewodniczący Zespołu Ekspertów Episkopatu jadł dziś na śniadanie albo co stoi na jego parapecie. Zapewne jakieś zielsko wyhodowane tą właśnie metodą. Bo, proszę państwa, in vitro jest nieśmiertelne. Jest jak dziura ozonowa, jak rak płuc, jak homoseksualizm i ptasia grypa. Zawsze będzie i powróci, kiedy będzie trzeba odwrócić uwagę widzów np. od podwyżek VAT. Albo od obowiązkowej matury z religii.

Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że ja ze swojego stanowiska, ze swoich dwudziestu trzech lat życia w katolicyzmie (z przymusu jak większość, z wyboru nie znam nikogo), z kilku dobrych lat popierania antykoncepcji, przedślubnego seksu i poślubnych rozwodów, ja opowiadam się za in vitro. I zdania nie zmienię. I domagam się konsekwencji od instytucji, której przedstawiciele już mnie porównali do wielkich niesławnych tego świata, co to chcieli wysoką, niebieskooką "rasę" wyhodować. Czasy świętej inkwizycji mamy niby za sobą. Ale czemu nie dać przykładu? Przejdźmy od słów do czynów, jak chciał bohater "Rejsu". Ile można straszyć? Ludzie są przecież jak wróble. Postaw wróblowi strach na polu. Ile czasu mija, aż ptak orientuje się, że głowa potwora to smaczna dynia, a ręce to badyle, na których można przysiąść na krótką przerwę? Myślę, że mniej niż sezon ogórkowy.

I tak społeczeństwo przyzwyczaiło się od odgrzewanych kościelnych schabowych. Nie mów fałszywego świadectwa, nie cudzołóż, nie jedz mięsa w piątek. Buuu! Nie popieraj in vitro, bo wyrzucimy cię z kościoła! Siedzi w ławkach w kościele i słucha. Nie uczy się, nie odkrywa, nie eksploruje zakątków wiary. Słucha pustych gróźb i wie, że niebo nie spadnie nikomu na głowę. Potem idzie do domu i narzeka, że proboszcz odgrzewane kotlety serwuje.

Wiadomo, że proboszcz nie będzie nikomu w talerz ani do łóżka zaglądał. I nie będzie każdego pytał, czy jest za, czy przeciw. Nie dyskutuję o tym, czy ustawa o in vitro ma być pro, czy anty kościelna. Wiem, że kościół ma prawo do ostrego reagowania na tego typu pomysły. Ale czy widział ktoś kiedyś, żeby kościół jako instytucja wykorzystał swoje prawo konkretnie? Stoi np. napisane, że „raz w roku spowiadać się i komunię przyjmować”, inaczej wypad. No dobra, a jak nie, to co? To nic. Katolicyzm, to takie coś, w czym się jest nie robiąc nic albo robiąc rzeczy zakazane. Zero konsekwencji. Nuda. Nic się nie dzieje.

Ja bym się dała wyrzucić tak z czystej ciekawości. Przejdę się do biskupa, sparafrazuję Bareję i powiem: A ja jestem za in vitro. I co mi pan zrobi?

niedziela, 10 października 2010

Przepis na rybę

Żeby ktoś nie mówił, że nie uprzedzałam. Ten tekst nie ma szczególnych wartości literackich. Poznawczych też nie. Nie łudzę się, że zmieni losy świata albo zrewolucjonizuje czyjeś życie, podobnie jak nie uczyniły tego zapewne zjawiska, o których tekst ten traktuje.

Co gazetę albo drzwi księgarni otworzę, telewizor albo internet włączę, wszędzie "Jedz, módl się, kochaj", jakby to jakaś nowa świńska grypa była. I wszyscy zgodnie opiniują, że książka/film o niczym. Jak to? - myślę sobie. Że niby ludzie na kilogramy kupują coś, co nie ma żadnych wartości? Jak kanapki z McDonalda? Trzeba spróbować. Wybieram się do kina - na koszt kina. Zasiadam w fotelu i oglądam - to już na koszt własny. Bite dwie godziny faktycznie o niczym. Kompletne dno artystyczne. Przewidywalne do bólu, żadnych mądrości, żadnej metafizyki i transcendencji. Zdjęcia fajne, a poza tym to bubel. Tym większym zaskoczeniem jest dla mnie fakt, że ja ten bubel kupiłam. Że mnie się podobało. Polecam dalej owo wątpliwej jakości dziełko słowami "O niczym. Musisz zobaczyć".

Siła rażenia takich zjawisk jak "Jedz, módl się, kochaj" tkwi w prostocie. To samo kupujemy od Bridget Jones i Carrie Bradshaw z "Seksu w wielkim mieście". Wcale nie chodzi o miłość. Nikt nie musi umierać, uciekać sprzed ołtarza albo latać na Marsa. Nikt się nie musi przeobrażać w superbohatera.

Nie wiem jak reszta, ja kupuję "Jedz, módl się, kochaj", bo jest takie swojskie. Też bym czasem chciała cisnąc wszystko w cholerę i pojechać do Włoch. Albo do Dubaju. Kto by nie chciał? Wiem, że można. I wiem, że wcale nie powinno to być postrzegane jako fanaberia. Wielkie mi rzeczy i wielki mi przekaz, że jesteśmy panami (i paniami) własnego życia. Przekaz tych produkcji ma być taki, że władza uderza do głowy jak woda sodowa, więc większość ludzi się gubi w swoim panowaniu. Każdemu się zdarza. Każdy ma niezbywalne prawo do spieprzenia sobie życia. Każdy ma też tę możliwość, żeby to co spieprzył albo to co się spieprzyło, naprawić. Koniec filozofii. Proste? Proste.

Nasuwa mi się siłą rzeczy kulinarny przepis na zjawisko pt. "Jedz, módl się, kochaj". Marek Tomalik, geolog, podróżnik, dziennikarz, który też cisnął wszystko w cholerę w jednym ze swoich opowiadań pisze tak: "Szwedzi rzadko smażą rybę. Wolą gotowane według niezwykle skomplikowanego przepisu: wypatroszoną rybę gotuje się przez 15 minut w lekko osolonej wodzie. Po zdjęciu z ognia rybę należy pozostawić w naczyniu na kolejne 15 minut, aby naciągnęła solą. Następnie natychmiast spożyć. Satysfakcja gwarantowana".

sobota, 18 września 2010

To śpiewają chłopcy z naszego puebla

Pan Jan, nim sięgnął po ciastko, obszedł stół i zaproponował poczęstunek wszystkim paniom. Mnie na końcu, bo raz, że byłam najmłodsza, a dwa, że wszyscy widzieli naszą komitywę. Śmialiśmy się z tych samych żartów, a najzabawniejsze wydało nam się, że ktoś umieścił "Pamelo, żegnaj!" w śpiewniku z przyśpiewkami patriotycznymi. Za każdym razem, gdy już dochodziliśmy do ładu nad sobą i pan Jan na powrót z opanowaniem dolewał mi litewskiego piwka, wody mineralnej, kawki, któreś z nas intonowało cichutko "uuukochany, to jest nasz ostatni wieczór" i znów wybuchaliśmy śmiechem. "Panie Janie, nie przystoi" mówiłam, a pan Jan już ujmował moją rękę, żeby z pasją opowiadać mi, kto zacz, a przy którym stole, a z kim, a dlaczego, a skąd, a dokąd.

Pan Jan jest modelem, którego już nie produkują. Można go najwyżej skopiować, ale to już nie będzie to samo. Podobnie jak cała reszta ma w sobie mnóstwo, mnóstwo wdzięku i ciepła. Niespotykaną energię i radość życia. Może to spokojna, majestatyczna starość, może sekret mędrców, a może coś, czego nie rozumiem i jeszcze nie widzę. Wszyscy ci ludzie mają coś, co sprawia, że nie czuję się wśród nich anonimowa, chociaż nie znam nikogo i oddziela mnie od nich półwieczna przepaść. Patrzą w oczy i bez skrępowania pytają jak minął dzień, tydzień, miesiąc. Z humorem - przez twarde "h", którego dziś już nikt nie potrafi wymówić - opowiadają o swoich dolegliwościach, wnukach, wyprawach. Opowiadają o wycieczkach za wschodnią granicę, o ludziach, których nie znam i nigdy nie poznam. Wysypują z rękawa anegdotki z zagranicznych wycieczek i z późnego okresu gomułkowskiego. Panowie grillowaną kiełbaską przegryzają kobiece śpiewy. "Dziewczyny, żywiej, bo uśniemy. Rozciągacie jak stare babcie!" Śpiewa kto chce, potrafią wszyscy.

Na chwilę wchodzę do kuchni. Pytam, czy w czymś pomóc, ale szybko wychodzę, bo mimo nowoczesnego wnętrza widzę różewiczowskie stare kobiety, co to "są solą ziemi, korą drzewa". Nie ma tam dla mnie miejsca. One wiedzą wszystko.

Nie przyjechałam na piknik. Każdy z tych ludzi ma swoją historię. Jest historią. Wszyscy zostali wysiedleni, przesiedleni. Osiedlili się w miejscach innych, niż ich dom. Kresowianie - z jednych kresów na drugie. U kresu życia, które zmusiło ich do oglądania krawędzi człowieczeństwa, pokazało kres humanizmu. Zwierzam się panu Janowi, że odczuwam ostatnio głód informacji, że mam ogromne zapotrzebowanie na wiedzę. Że czuję się strasznie, strasznie głupiutka. Pan Jan chwyta mnie za ramię, kiwa głową. Nic nie mówi. Zaginam w roztargnieniu róg "Dziennika Wileńskiego" z przedrukiem starej mapy. "O, widzisz, widzisz, taka była Polska" mówi ktoś za moimi plecami. Widzę. Ale nic o niej nie wiem. Nie ciągnę nikogo za język. Nie ma potrzeby. W myśl teorii Domosławskiego rozmowy ludzi, którzy przeżyli wojnę zawsze koniec końców do wojny się sprowadzają. Te tutaj też. Wystarczy poczekać. A kiedy to się stanie moim jedynym obowiązkiem będzie zamknąć gębę i słuchać. Do upadłego. Ile wlezie.

Wśród tego wszystkiego echem odbija mi się zdanie wypowiedziane przez mężczyznę, którego obecność cenię sobie w swoim życiu bardzo wysoko i który w dużym stopniu odpowiada za to kim dzisiaj jestem. Powiedział on kiedyś, że żadne wojny go nie interesują, że w sumie to za jedno ma, czy tu jest Polska, czy Niemcy, czy Rosja. No i jasne, że głupota młodości, jakieś takie mentalne potknięcie. Ale to zdanie tkwi mi drzazgą w mózgu po dziś dzień. I wierci dziurę zwłaszcza teraz, kiedy jego dwuletni synek na owcę powiedział mucha. Nie Fliege, nie fly, tylko mucha.

Myślę sobie, że ten mężczyzna śmiałby się z umieszczenia "Pamelo, żegnaj!" wśród pieśni patriotycznych równie szczerze, co pan Jan. Ale nic nie mówię. Zamykam gębę i słucham. Do upadłego. Ile wlezie.

sobota, 11 września 2010

Gazeta Jurka...

(...czyli kocham, wspieram, staram się zrozumieć. Z myślą o RM. I o sobie).

Był sobie kiedyś Jurek. Chyba tak miał na imię. A nawet jeśli miał na imię Józek albo Janek, to nie ma znaczenia. Ten Jurek miał żonę, którą przez iks lat małżeństwa codziennie strofował, że przy stole się nie czyta. Dzień w dzień, konsekwentnie i do znudzenia powtarzał wciąż to samo szanownej małżonce, która równie konsekwentnie rozpędzała się z gazetą do talerza. Kiedy Jurek umarł, rodzina pochowała go zgodnie z protokołem. Potem żona Jurka usiadła przy stole ze swoim szwagrem, bądź bratankiem i powiedziała „no, to teraz możemy sobie poczytać” i oboje się rozpłakali.

Taką historię opowiedziała mi babcia w kontekście na tyle banalnym, że już nie pamiętam, o co chodziło. Babcie jednak już tak mają, że sprzedają niebanalne teksty w banalnym oświetleniu. Ostatecznie takie jest przecież życie. Nieważne, czy żona Jurka po jego śmierci kiedykolwiek zasiadła z gazetą do obiadu, czy może już nigdy więcej nie sięgnęła po prasę w ogóle.

Jurka czytanie przy stole jest dziś moim dylematem. Jurka czytanie przy stole paraliżuje mnie i wiąże mi ręce. Proszę sobie wyobrazić tę rzeczywistość Jurka i Jurka żony. Ćwierć albo i pół wieku razem i oto codziennie jedno z nich mówi „kochanie, nie czytaj przy stole”, a drugie odpowiada „dobrze, kochanie, przepraszam, już nie będę”. Po ilu tygodniach albo miesiącach gazeta Jurka obrzydłaby mi do granic? W którym momencie poderwałabym się od stołu i wepchnęła Jurkowi tę jego gazetę głęboko do gardła?

Odpowiedź a: nigdy i w żadnym, jeśli kocham Jurka i akceptuję jego zasady, życie rodzinne i obiady bez gazet.
Odpowiedź b: natychmiast i od razu, jeśli Jurek zechce narzucić mi swoje zasady i zabroni czytać przy stole.

Na życie większości z nas, kończących studia, stabilizujących swoje plany i projekty, składać się będzie gazeta Jurka. Kredyty na mieszkania i samochody. Pierwsze komunie, śluby, pogrzeby, dziecka pierwszy dzień w szkole, parapetówka sąsiadów, dożynki gminne, rozmowy o życiu. Każdemu z tych przełomowych, epokowych wydarzeń towarzyszyć będzie tekst Jurka. „Kochanie, nie czytaj przy stole”. „Nie opieraj się o ścianę”. „Boże, jak ten czas szybko leci”. „Tak to jest”. I znów wesela, obiady, teściów wizyty, kredytów raty, z ogródkiem domy, z katalogu last minute wczasy, jeden dzień u moich rodziców, drugi dzień u twoich święta, u weterynarza kolejki, u pediatrów porady…

I w którymś momencie przyjdzie zacytować żonę Jurka. No i co?

No i fajnie. Tylko, że w moim scenariuszu nigdy nie było miejsca na gazetę Jurka. Było miejsce na ekstrawagancję. Na luksus czytania przy stole. Gazety, książki, encyklopedii nawet. Boję się dzisiaj tej Jurka gazety jak ognia piekielnego. Ale! Co ja gadam? Ognia piekielnego się nie boję wcale. A gazety Jurka – jak cholera.

piątek, 3 września 2010

Umarł król, niech nie żyje król

Ostatni weekend sierpnia. Jezioro, zgrana ekipa z tych, co to nie każdemu i nie codziennie się trafiają. Dwudniowa impreza w stylu lat siedemdziesiątych. Garderoba jak się patrzy. Ścieżka dźwiękowa dopasowana idealnie, lepiej się po prostu nie da, lepiej być nie może. I gdzieś między Glorią Gaynor i "Let it be" pada hasło, że cudownie by było, gdyby na świecie znalazło się jedno takie miejsce, w którym żyją wszystkie zgasłe gwiazdy. Gdyby się okazało, że sfingowali swoją śmierć dla świętego spokoju i dla kasy z tantiem. Ktoś w odpowiedzi stwierdza, że wcale by się nie zdziwił. Ktoś inny dorzuca, że Elvis żyje. Przecież wielu jest takich, którzy wierzą, że nie tylko Jezus zmartwychwstał, alleluja.

Sięgam ostatnio po różne biografie, oglądam filmy oparte na faktach z czyjegoś życia. Kapuściński napisał, że czytamy biografie, żeby nie pozostawić samych siebie oraz bohaterów anonimowymi. Żeby poczuć zwyczajną ludzką bliskość. Ostatnio podczas oglądania "Blondynki" o losach Marylin Monroe ucieszyłam się, że takie miejsce, w którym w ukryciu żyją wszyscy wielcy tego świata nie istnieje. Czytać ich, słuchać, oglądać, wspominać - tak. Spotkać - nigdy.

Bo i cóż to byłby za światek? Okropność. Dom wariatów, wyjętych spod wszelkich norm społecznych. Nie chciałabym się tu posiłkować wzniosłym hasłem, że niby wszystko ma swój czas i swoje miejsce, bla, bla, bla. Ale niech ma, na litość! Niech ma, bo inaczej wszystko to, co w nich ceniliśmy, za co ich wielbiliśmy, zmieni się w fanaberię.

Kto chciałby odkryć siedemdziesięciopięcioletniego Elvisa w ortalionie, który wciąż i wciąż zgłasza pretensje do swojej ulubionej kanapki nie przejmując się cholesterolem ani swoją tuszą? Kto chciałby spotkać Janis Joplin, starą babcię wiecznie poszukującą fajek i skrętów, krzykliwą i nieznośną? Kto chciałby być świadkiem wiecznych sporów policji i Kurta, bo ten znów dokonał rozróby na nieświadomce?

A i to gdyby zachowali swoje charakterystyczne cechy i wiedzielibyśmy na co się przygotować. A gdyby się po prostu zestarzeli? Czy banda stetryczałych dziwaków nie jest mniej odrażająca niż banda stetryczałych dziwaków, którzy przestali być dziwakami? Czy nie byłoby wstrząsem oglądać Hendrixa śledzącego seriale na Comedy Central? Albo Lennona wyprowadzającego psa na spacer i wyrzucającego śmieci?

I jak by to wyglądało, gdyby co chwile wprowadzał się tam ktoś nowy ze swoimi coraz dziwniejszymi i dziwniejszymi przyzwyczajeniami? Oto na przykład Michael Jackson witany przez Freddiego. Zostali by kumplami z sąsiedztwa? Krytykowaliby się, czy gratulowali sobie wzajemnie? Pisaliby pod pseudonimem, czy starzeli się sfrustrowani i zestresowani, że nie mogą dzielić się talentem?

Ryczeliby pewnie z rozpaczy, że kolejny ktoś coveruje ich utwory i załamywali ręce nad kondycją rynku muzycznego. Oglądali TVN24, walki pod krzyżem i skomercjalizowane akcje Greenpeace. Patrzyliby jak ich składanki "Top 10" dodają do kartofli w Tesco.

Niech giną, niech zatem umierają w katastrofach lotniczych, z przedawkowania i na zawały serca. Niech nie będzie dane nam ich spotkać. Bierzmy od nich tyle, ile nam dali za życia. Ile nam po sobie zostawili. Niech stracę na swoim poczuciu dobrego smaku - licytujmy ich sedesy, sztuczne szczęki i słuchawki prysznicowe. Kradnijmy ich albumy, retuszujmy fotografie.

Dla nich i przez świat będzie się zatrzymywał w miejscu tak długo, jak długo będziemy mówili, że Elvis nie żyje.

piątek, 27 sierpnia 2010

Gąbeczka w szufladce

O szóstej z dużym okładem zadzwonił budzik. Półprzytomna zwlekam się z łóżka i idę do łazienki, żeby ogarnąć się przed ostatnim dniem w mojej urzędniczej rzeczywistości. Dokonuję szeregu standardowych porannych czynności, a potem sięgam po puder w kamieniu. Mój wzrok pada na naklejkę z napisem, którą producent umieścił na opakowaniu. "Gąbeczka w szufladce". I o tej szóstej rano ta gąbeczka w szufladce zabija mnie po całości. Powoduje destrukcję nie tylko czynności służących wdrożeniu mnie na powrót do świata żywych, ale też w postrzeganiu rzeczywistości. Wali mnie ta gąbeczka po mordzie jak Adamek walił Gołotę i kładzie na łopatki tak, że podnieść się nie mogę. Jest ci ona alegorią świata podzielonego na maxi i mini, które to światy dziwnym trafem się gdzieś spotykają. Nie ma miejsca na normalność. Normalność jest nudna i głupia, chyba, że się ją dobrze sprzeda. Rzeczywistość wymusza na nas bycie Big Mackiem albo gąbeczką w szufladce.

Znajomy zdradził mi ostatnio, że chce otworzyć jakiś malutki biznesik. Przyznał też otwarcie, że nie wyobraża sobie obsługiwać tegoż biznesiku na sprzęcie innym niż biały Macintosh, bo "przecież jak to będzie wyglądało, jak ja tam postawię zwykły laptop?" Nie żeby go było na tego białego stać, w końcu jeszcze nie otworzył. Ale nie to jest najważniejsze. Liczy się to, że biznesik jest mini, a laptop jest maxi. Ja tu niczego po środku nie widzę.

Kończą się wakacje i Polaków skrzynki odbiorcze zapełnią zaraz oferty wczasów. Maxi jakość w mini cenie. Normalnie nie wyjeżdża się już na wakacje w czasie wakacji, tylko po. I to trzeba koniecznie jechać na Karaiby albo Sycylię, ewentualnie do Indii, bo inaczej to się nie liczy. Maxi odległość do pokonania samolotem, mini tydzień leżenia nad hotelowym basenem i zwiedzania maxi sklepów z odzieżą. Maxi miasta turystyczne ze swoimi maxi centrami handlowymi oferują maxi ilości odzieży w mini cenie po przecenie. I potem te ilości zapełniają szafy w mieszkaniach utrzymanych w mini-malistycznym stylu.

Zestaw mini dla przeciętnego zjadacza chleba (chleb żytni ze wszystkimi ziarnami, w rozmiarze XL, 100% smaku, 0% nawozu) to dziś przyzwoity sedan, domek na przedmieściu. Jeśli pies to tylko duży, rasowy albo miniaturka. Żadne zwykłe kundle nie wchodzę w grę absolutnie. A wszystko to za maxi średnią krajową.

Żyjemy w kraju, w którym już nie świeci słońce i nie pada deszcz. Lipcowe trzydzieści pięć stopni przerodziło się w kataklizm i suszę. Wody już nie występują z brzegów na terenach zalewowych, jak to miało miejsce od zarania dziejów. Teraz są powodzie stulecia, średnio raz na dziesięć lat. Mamy maxi weekendy. Mamy mieć maxi doświadczenie w ramach mini wykształcenia. Budujemy mini odcinki maxi autostrad. Chcemy organizować maxi imprezy sportowe, chociaż naszych piłkarzy cechuje mini (jeśli nie nano) entuzjazm.

Jak wchodzę do kawiarni (sieciowej, blaty na maxi połysk, opakowania z mini surowca maxi wtórnego) i proszę o kawę, to pani pyta, czy małą, czy dużą. I muszę dokonywać wyboru między naparstkiem a wiaderkiem, bo w kubkach już nie robią. Tuszu do rzęs też normalnego nie kupię. Jest albo extra wydłużający, albo super pogrubiający, albo mega pocieniający. Spodnie proste jak chcę to też nie ma, bo nikt nie kupuje.

Normalność jest dla nas egzotyczna. Niesamowita jak znaki w zbożu, jak fakt, że Mel Gibson też korzysta z toalety. Sprzedawana jako kuriozum. Zapakowana w kartonik i ustawiona na półce jak smak domowej zupy. Maxi domowa, ale mini roboty, bo w proszku - taką mamy dzisiaj normalność. Bohaterowie narodowi to ci, którzy kupują bułki i mleko w osiedlowym. Albo ci, co czasem znajdą trampki na promocji w Biedronce i się do tego publicznie przyznają. Ci co hodują sałatę i marchewkę albo pomidory w doniczkach na balkonie. Takie normalne.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Na wieki wieków, amen

Ludzie nie uczą się na błędach. Okres wakacyjny nie zwalnia z obowiązku myślenia i tworzenia. A jak wiadomo najlepiej myśli się i tworzy na materiale ogólno dostępnym. A więc krzyż. Proszę bardzo, wszyscy o tym mówią, piszą, myślą. Mnie też wolno.

W zasadzie bazując na historii powszechnej nie powinniśmy się dziwić temu, co w ciągu ostatnich kilku tygodni rozgrywało się na chodniku miasta stołecznego W. Religia od zawsze towarzyszyła polityce i z wzajemnością. A odkąd obie te wątpliwej reputacji damy sobie towarzyszą, znajdują się chętni zarówno by rozdzielić te dwa światy jak i chętni by je połączyć. I wszyscy razem tworzą sobie taki odwieczny, radosny impasik, bez którego glob pewnie stanąłby w miejscu.

Gdy weźmiemy na warsztat historię Grecji, szybko okaże się, że nawet w Wojnę Trojańską zamieszani byli bogowie. Trojańczycy podniecali ponoć gniew Gai więc Zeus uknuł plan i zesłał Helenę. Ktoś był rzekomo wiernie oddany Apollowi i w jego imię dokonywał ekspansji, komuś innemu się to nie spodobało i proszę, konflikt polityczno-religijny wysmażony na gorąco jak jajecznica na boczku w niedzielny poranek.

Starożytni Egipcjanie w bezczelności swojej posuwali się do tego, aby głowy państwa obwoływać bóstwami lub wręcz bogami. Podobnie czynili Rzymianie. Zabieg ten, w nieco zmienionej formie, stosowało się zresztą przez kolejne tysiąclecia tytułując władców nie tylko z ramienia i za pozwoleniem kościołów, ale też nadając im przydomki słońc, delfinów, orłów i lwów – symboli w prostej linii kulturowo wspólnych dla rządców i dla tak zwanej najwyższej instancji. Jeszcze w XX wieku Hajle Sellasje był przecież boskim Lwem Judy i wszystko, co z jego działalnością związane, miało konsekwencje tak polityczne jak i religijne. Jamajka kontra Stany Zjednoczone. Etiopia kontra faszystowskie Włochy. Wreszcie Babilon kontra Syjon.

A sam Jezus? Przecież gdyby obedrzeć go ze wszelkich osobistych boskich konotacji, zostałby po prostu zwykłym wichrzycielem, mąciwodą i buntownikiem wykorzystującym religię do własnych celów politycznych. A Mojżesz? Czy gdyby swej proroczej misji zleconej przez Jahwe nie poparł obietnicą krainy wiecznej doczesnej szczęśliwości, pociągnąłby za sobą takie tłumy?

Niegdyś każda przegrana, każda klęska żywiołowa, każdy nieurodzaj, bezpłodność, zdrada albo chore dziecko, wszystko to było zemstą bogów. Ale „kara boska” nie jest tylko ulubionym powiedzonkiem pokolenia naszych dziadków. Kara boska jest dla nas również dzisiaj jakąś formą wymierzania sprawiedliwości. Narzędziem w rękach losu.

Żeby dowieść niezachwianej wszechobecności religii nie trzeba powoływać się na krucjaty i konkwisty. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i spojrzeć na tak zwaną najnowszą historię. Na awantury o krzyże w szkołach, na presję jaką kładzie społeczeństwo w związku z zawieraniem małżeństw kościelnych i chrzczeniem dzieci. Poród przed ślubem? Wielkie nieba, nie może tak być! Podobnie jak niechodzenie na religię. Niezależnie od wieku przyznanie się do ateizmu owocuje co najmniej dziwnym spojrzeniem lokalnego społeczeństwa. „Wierzę, ale nie chodzę” – ok. „Nie wierzę” – nie ok.

Właściwie dlaczego w ogóle spieramy się o krzyż na chodniku w Warszawce?

Może nie podobają nam się rządy muzułmanów, terroryzm w imię religii i wszechobecność meczetów w berlińskich dzielnicach. Ale za to jako społeczeństwo z niewzruszonym spokojem tolerujemy msze za prezydentów i burmistrzów, oczywistym jest też dla nas obecność biskupów na uroczystościach dożynkowych i proboszczów na rozpoczęciach roku szkolnego. Nie widzimy nic nadzwyczajnego w święceniu nowo wybudowanych autostrad i obiektów sportowych. Czarne punkty na drogach krajowych robią na nas mniejsze wrażenie niż krzyże ustawione przy drzewach wzdłuż dróg gminnych i powiatowych.

A jednak spór trwa. Bo od zarania dziejów ludzki umysł i wolna wola, a także matka natura oraz ojciec czas padają ofiarą bezkompromisowej walki religii z polityką. Wystarczy przez chwilę pomyśleć, żeby dojść do wcale nie takiego epokowego wniosku. Walka jest nierówna i zależna zarówno od właściciela umysłu, woli, natury i czasu, jak i od okoliczności w jakich się ten właściciel znajdzie.

A że któraś ze stron tej nieustannej walki czasem (wcale nierzadko) przesadzi? Że trafi na mniej lub bardziej podatny grunt? Że ludzie w niedoskonałości swojej czasem zrobią z siebie kretynów w imię symboli religijnych albo poglądów politycznych? I co w tym nowego?

Kto widział nędzną interpretację Quo Vadis, temu z pewnością utkwiło w pamięci z jakim złośliwym upodobaniem i z jaką ironią Linda zwraca się do Bajora będącego chwilowo Neronem. Każdy zapamięta to pełne pogardy „boski cezarze”. W końcu albo „cezarze”, albo „boski”. Ale czy na pewno?

niedziela, 22 sierpnia 2010

New York State of Mind (z dedykacją dla K.)

Moja blogowa pasywność wynika ostatnio w prostej linii z tego, że zaszyłam się w rzeczywistości prowincjonalnego urzędowania. Odbywam sobie w nadgorliwości swojej (akurat!) ot takie praktyczki i prowadzę pilne obserwacje. Mam to szczęście, że tutejszy urząd działa sprawnie, wykorzystuje unijne fundusze jak Bruksela przykazała, buduje drogi, mosty i wypłaca odszkodowania rolnikom. Z mojej obserwacji wynika też, że tutejszy urząd zatrudnia... tutejszych. W rozumieniu arcypozytywnym. Tutejszych, którzy w tym akurat zakątku świata, w tym zaścianku upatrują swojego miejsca na ziemi. Którzy lubią swoje miasto i naprawdę wiedzą jak wygląda życie w nim. Znają temat, czują klimat. Mikroklimat.

I tak w środku trwania w owej prowincjonalnej rzeczywistości odbieram maila od osoby bliskiej sercu memu. W mailu link do fotogalerii ze zdjęciami z wycieczki tejże osoby do Nowego Jorku. Makroklimat-myślę sobie! A tu dopisek, że w tym mieście nie ma w zasadzie nic ciekawego... Moja reakcja była natychmiastowa: stan przedzawałowy, ciśnienie 90/160, gorączka, drżenie rąk i nóg, ślinotok, szczękościsk i co tam jeszcze.

"List of songs about the New York City" na Wikipedii nie ma końca, ale dla siebie od jakiegoś czasu zawsze wyławiam utwór B. Joela będący tytułem tegoż felietonu. Sama nieskończoność owej listy świadczy jednak o tym, że w Nowym Jorku coś jest, coś być musi, bo przecież nie pisze się piosenek o niczym.

Nieważne, od której strony zacznę. Niech będzie, że od Chinatown, nawet jeśli nie każdemu odpowiada specyfika dzielnicy-klonu, której siostry mnożną się na całym świecie, choć w NYC ta największa. Dreszczyk emocji, wystarczy spojrzeć - feeria barw, brutalna rzeczywistość, "bułka z błotem za trzy złote". Centralny w Warszawce tylko taki razy milion. Boże mój! Przygoda, przygoda. Miejska dżungla. Jak komuś za dużo, zawsze może sięgnąć po coś mniejszego, nie wiem, iść na Brooklyn. Żeby wiedzieć, o czym bredzi ten gówniarz na You Tube. Prawo ulicy wszędzie tam gdzie dojeżdżają żółte taksówki. (Taksówkowy przelicznik - jeden nowojorczyk = jedna taksówka). Gangi Nowego Jorku też nie biorą się znikąd. Zresztą, po co ja o tym? Nie wystarczy stwierdzić, że NYC jest najbardziej zatłoczonym, zaludnionym miastem USA? Dziać się musi!

Słyszysz NY i myślisz o tym, czy Wiek Niewinności kiedykolwiek dobiegnie tu końca. Bo nawet jeśli nie jest wiek ów naszym udziałem, to poniekąd wszyscy padamy jego ofiarą.

To tu urodził się Roosevelt, tu swoje pierwsze kroki stawiał Scorsese. Tu zdiagnozowano nowotwór Marleya. Tu w loftach tworzyli Bowie i Zorn. Tu od 1851 do kawy podaje się Times'a. Tu w centrum Manhattanu (tak, Manhattanu!) rozciąga się zielony gigant, który gra we wszystkich komediach romantycznych świata. Tu, do ciężkiej cholery, sam był Kevin, bohater każdego naszego Bożego Narodzenia!

Co drugi luksusowy produkt nosi na sobie ślad Nowego Jorku. Statystycznie co pół metki na modnym ciuchu leżało na stole którejś z nowojorskich pracowni. Projektanci nie rzucają Paryża, Szanghaju i Mediolanu dla niczego. Podobnie jak Madison Square Garden nie stoi sobie ot tak, dla kaprysu. Stoi sobie, żeby gościć papieży, prezesów, ligę hokejową, Hendrixa i Jacksona. I Gunsów. I Eltona. I Tinę Turner też. I oni wszyscy się w te nowojorskie ciuchy przyodziewają z papieżem w butach od Prady na czele!

Mało? To tu się dzieje Śniadanie u Tiffany'ego. I głowę kładę, że nie tylko to filmowo-książkowe. Bo w końcu ile kobiet marzy o pisarzach-milionerach? Ile szuka cienia Donalda Trumpa? Ile osób tam właśnie szuka wciąż miłości? Tak ze cztery na metr kwadratowy? A ilu chłopców z Brooklynu chciałoby pójść w ślady starszego kolegi z dzielni, tego z numerem 23 na koszulce? No ilu, pytam? Przecież każdemu wolno marzyć.

Ktoś napisał, że w Nowym Jorku nie ma Amerykanów. Są nowojorczycy. Rozmarzeni, czegoś pragnący, do czegoś dążący, czegoś szukający. Oglądający się za pięknymi ludźmi i brzydkimi autami NYPD. Przemykający w cieniu drapaczy chmur w stylu art deco. Wciągający kanapki z tuńczykiem. No i co z tego, że tak może być wszędzie? Jest tam właśnie i to się liczy.

Spotkałam kiedyś w okolicach swego nieszczęsnego poznańskiego downtown dwóch gości którzy na widok mojej - och! jakże banalnej - koszulki z hasłem "New York, New York" zakrzyknęli z zachwytem. Usłyszałam "we love NY, we love you". I tak nawiązaliśmy rozmowę. I nieważne, że byli z Nebraski, nieważne, że zanim ja wyląduję w NYC miną lata świetlne. Czułam makroklimat. Oni czuli. Wszyscy czuliśmy. Jest niezlicznona ilość czynników, które sprawiają że tu i teraz jesteśmy w New York State of Mind. I nie wprowadzić się w ten stan umysłu będąc w samym Nowym Jorku jest niewybaczalnym błędem, maleńka.

środa, 28 lipca 2010

pe-el

Odmówili mi polskości. Zabrali dowód. Z mojego pokracznie używanego prawa jazdy wymazali PL. Paszport w zasadzie też mogę sobie w de wsadzić. Nie ma mnie, nie istnieję.

Jednym z pierwszych wierszyków, którego nauczyli mnie dziadkowie był ten zaczynający się od słów "Kto ty jesteś?". Lubię Słowackiego, Mickiewiczem nie pogardzę. Tydzień temu odwiedziłam grób Witkiewicza, też lubię. I hymn zaśpiewam, i na baczność stanę. Jak wchodzę do kościoła, to klękam przed sakramentem. Nawet księdza pozdrowię i z szacunku, i z uprzejmości, chociaż mi już nie zależy tak jak kiedyś. W mięsnym ustąpię miejsca w kolejce starszej pani, co czeka za kawałkiem wątrobianki. I w mleczarni kupię polskie masło, bo lubię. I schabowe polskie też lubię. Może mało wiem o Gierku, Geremku i Jaruzelskim. Ale za to się uśmiecham promiennie, jak ktoś z drugiego końca świata na moje "I'm from Poland" zakrzyknie entuzjastycznie "Ach, Poland! Walesa, Wojtyla, Polanski, right?".

Jak tak sobie jeżdżę po kraju i patrzę na pola, łąki żółto-zielone, na te chabry, maki, na lasy żywicą pachnące i rzeki ciężkie od ścieków, jak słucham od tych zagranicznych, że u nas to dobrze, bezpiecznie, że i transport miejski mamy, i opiekę zdrowotną jakoś nie najgorzej zorganizowaną, to w głowę zachodzę, co jest nie tak.

Słucham Polskiego Radia, chodzę polskimi ulicami, mówię, piszę, myślę, klnę po polsku. I w miłość też taką trochę polską wierzę. Choćby nie wiem gdzie mnie poniosło, kierunkowym przypisanym do numerów osób, które trzeba zawiadomić o mojej śmierci zawsze będzie +48. Moje najlepsze i najgorsze wspomnienia wiążą się z polską ziemią albo z ludźmi z polskim dowodem. Lubię szlifować brudne poznańskie chodniki, tak samo jak lubię śmieszne warszawskie metro. Kocham Kraków, nie znoszę Szczecina. Może nazwisko i imię mało polskie mam, ale moja rodzina przez lata zadbała o to, żeby znajomość ojczyzny i świadomość narodowa były czymś normalnym, przyrodzonym, pod skórę wszytym. Bliskim, ludzkim i powszechnym jak mycie zębów, a nie monumentalnym i dech zapierającym jak Jezus z Rio.

Nie zabierajcie mi mojego PL, tylko dlatego, że nie głosowałam na Jarosława. Że w oryginale napisałam ten tekst na kawałku Wyborczej w restauracji szybkiej obsługi, która serwuje drób ze stanu Kentucky.

Taką terapię proponuję: tolerancja przez oswajanie środowiskowe. Mój kuzyn jest gejem, mój sąsiad jest czarny, dziadek mojej dziewczyny był w partii, a ta młoda, co mi ustąpiła miejsca jak stałam po wątrobiankę, nie głosowała na Kaczyńskiego.

Pani Pomidorowa

Ja się może na tym nie znam. Ja może w stopniu niewystarczającym śledzę rynek reklamy i za rzadko oglądam telewizję, może w złych godzinach, nie wiem. Pewnie to tylko obserwacja prosta i niesprawiedliwa. Tak sobie patrzę na reklamy jedzenia, scenki w kuchni, obrazki szczęścia, dzieci karmione jogurtem i sokami pomarańczowymi, cuda na kiju i zupy w proszku, samogotujące się makarony, samozmywające się naczynia, śnieżnobiałe pranie, zawsze skuteczne tabletki od bólu głowy, zawsze pewne rozwiązania problemów z hemoroidami i prostatą.

Wynika z tego, że jeśli masz cycki i umiesz zrobić zakupy w super-hiper-biedronkomarkecie, twój mąż będzie miał ciepły, smaczny obiad, twoje dzieci - zdrowe zęby i kości, a twój pies przyniesie ci nie tylko kapcie i gazetę, ale też papier toaletowy.

Matko-Polko, pamiętaj! Apteki stoją otworem, pieluszki nigdy nie przemakają, kwiaty nie więdną, a piwo jest wiecznie schłodzone. Tylko idź do sklepu, kup jogurt i magiczną kostkę - obojętnie, toaletową albo rosołową - a wszystkie twoje problemy rozwiążą się automatycznie i zapomnisz o plamach.
A tak, bo to kobieta w reklamach sprząta, gotuje, pierze, prasuje, karmi dzieci i organizuje przyjęcia. Po tych ostatnich może też sobie sama pozmywać naczynia i wyprać dywany. W reklamie to kobieta musi dopilnować, żeby jej rodzina nie rozpadła się w drobny mak. Musi w taki sposób użyć ziarenek smaku, żeby zupa nie była za słona.

Tylko, że rodziny nie zakłada się z miłości do pomidorowej, choćby i dobrej, gorącej. Z miłości się zakłada.

wtorek, 13 lipca 2010

Wojny kartonowe

Sama ze sobą walczę, bądź udaję, że walczę o nową jakość. Moje imię to Chaos a nie Plan. Cyceroński tekst przykleił mi się do życia tak, jak przykleja się do buta niechciana guma do żucia. Omnia mea mecum porto i nic na to nie poradzisz. Może się przyzwyczaiłam, może już mi wszystko jedno, co mam w plecaku, co mam w torebce? Zawsze, głupia, popełniam ten sam błąd taktyczny. Nigdy nie sprawdzam, co stoi za drzwiami, co się czai w szafie. Kto mieszka za ścianą?

Z premedytacją, na kartonie, w którym przechowuję swoje dwadzieścia trzy lata życia, piszę jakieś "fragile", a przecież nie warto. Się czaić? Żeby co? Żeby się potem rozczarować z dystansu i powiedzieć sobie "no tak, my już tak mamy". Dzisiaj geograficznie uptown stało się downtown, szukajcie mnie w centrum. Chociaż w tym mieście to żadna różnica. Może tak jak w każdym? Może uptown od downtown różni się tylko ilością komarów latem i przejezdnością dróg zimą? Przecież ulice wszystkich miast nocą zlewają się w jedno.

Tłuką mi się po głowie jakieś pytania, po co, dlaczego, czy warto, czy jest sens jakiś, czy się obracać za siebie? Zaraz pojadę szukać na nie odpowiedzi, gdzieś na górskim szlaku, w kolejce na Giewont. W dorocznym rytuale nadjeziornego biwakowania z tymi, którzy są na wyciągnięcie ręki, nogi i kieliszka wódki, a których jednocześnie nie ma w ogóle i nigdy nie będzie. Zaraz pojadę, tylko trzasnę drzwiami, zabiorę swoje kartony, swój czarny kubek i nocną lampkę. Tylko oddam klucze i zapomnę kod do domofonu, żeby nikt nie miał złudzeń, że nie wrócę. Że nic nie tracę i niczego nie żałuję.

Że składam drukowanymi, bo mówić nie ma sensu: skandynawski dystans to ściema, a Ikea produkuje gówniane meble. Tanią podróbkę, namiastkę porządnego, dębowego stołu. Do drzwi z Ikea nie można zapukać o trzeciej nad ranem, na kanapie z Ikea nie wyflacza się swoich życiowych dramatów.

Twój dom jest tam, gdzie ci mówią, że jesteś w domu, durna pało, a nie gdzie ci się wydaje, że w nim jesteś.

wtorek, 6 lipca 2010

Let the game begin, czyli piłka z głową

Powinnam ten post zostawić na deser po niedzielnym meczu, ale obawiam się, że Meisterstück Bastiana Schweinsteigera może mi zepsuć humor, więc zapostuję dzisiaj, teraz, zaraz, natychmiast. Ci, którzy czują klimat i śledzą nawet ów rzeczony majstersztyk, niech lepiej od razu przestaną czytać. Tacy, co czują klimat, niech biegną do sklepu po zestaw farb do twarzy, niech już malują flagi na policzkach. Niech wyciągają z szaf klubowe i narodowe t-shirty i świętują.

Kwestia skierowana jest do tych, którzy myślą, że nie ma nic głupszego niż podniecanie się dwudziestoma dwoma facetami uganiającymi się za piłką. Że poza tą dwudziestkądwójką jest jeszcze trzech kolesi z gwizdkiem, kilku na ławkach rezerwowych i całe tysiące na trybunach. Że jest jakiś spalony, którego nikt nie kuma, a celem jest trafienie do bramki i w zasadzie to na tyle. Ot i cały futbol.

Ja ze swojego stanowiska ośmielam się zaprotestować. Chociaż moja wiedza o klubach, transferach, a często nawet zasadach jest niewystarczająca; chociaż czasem mylą mi się nazwiska, role i składy; chociaż oglądam w telewizji migawki z PZPNowskiego syfu i wiem, że w niektórych kręgach FIFA jest synonimem kosmicznego bajzlu - stanowczo protestuję przeciwko teorii o tym, że piłka nożna to badziew, tania rozrywka dla dużych chłopców.

W moim przypadku zaczyna się sentymentalnie dość, bo od książeczki Adama Bahdaja. Pierwszy raz „Do przerwy 0:1” wydano w 1957 roku, ja sięgnęłam po nią jakieś czterdzieści lat później. Serialu do dziś nie obejrzałam w całości, ale przynajmniej mam tę świadomość, że w temacie muzycznym po słowach „przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda” idzie tekst „piłkę kopać chcesz, na trawę śpiesz, zagraj razem z nami, zagraj z kolegami”. I tu otwiera się kolejny punkt programu. Bo który z chłopców nie brał udział w podobnej historii? Bo kto nie spędził dzieciństwa zdzierając kolana na piasku, betonie, murawie? Ile razy wynik meczu rozstrzygał albo wzmagał spory między kolegami z boiska? Która z dziewczyn nie krążyła podekscytowana przy linii bocznej boiska - choćby i wyrysowanego na piasku - z nadzieją wyczekując, że bramkarz w końcu usłyszy jej gorący aplauz i będzie jej szukał na następnym meczu? Ja krążyłam.

Jest powód tego, że mali chłopcy kochają sportowców i na pewno nie jest to fakt, że ci sportowcy pieprzą modelki. Bo styl życia, dobrze skrojone garnitury Maradony, zadbane ciało Suareza, spojrzenie Villi, czy nawet czyjeś samcze zachowanie na boisku może kręcić mnie. A mali chłopcy śledzą piłkę, bo marzą o tym, żeby kiedyś być takimi piłkarzami, jakich widzą w telewizji. Bo małym chłopcom ich tatusiowie przywożą z zagranicznych wycieczek piłki Barcelony i koszulki Lecha. Bo mali chłopcy zbierają naklejki z wizerunkami piłkarzy i wklejają je do albumów, a potem popisują się, kto zna więcej faktów i nazwisk. Bo niezależnie od długości i szerokości geograficznej, mali chłopcy zakładają te swoje koszulki z poliestru i wychodzą na boisko, żeby choć przez moment poczuć się jak Puyol.

Ale to sentyment jakich każdy może namnożyć do woli. Są też fakty. Jeśli ktoś żyje w mitycznym przekonaniu, że na czas igrzysk zawiesza się wojny i spory, niech odświeży swoje dane. Przykład? Choćby wojna stu godzin znana też pod nazwą wojny futbolowej, która miała miejsce w 1969. Przyczyn sporu między Hondurasem a Salwadorem należy doszukiwać się w skrajnie nacjonalistycznych zachowaniach po obu stronach granicy, jednak jako punkt zapalny konfliktu podaje się przegraną Hondurasu w meczu eliminacyjnym do mistrzostw świata. Futbol tworzy historię, historia dyktuje losy futbolu. Druga Wojna Światowa spowodowała przerwę w rozgrywkach mistrzostw świata. W Polsce, w czasach okupacji granie w piłkę groziło śmiercią albo odesłaniem do obozu koncentracyjnego. W 1966 roku Kim Ir Sen skazał piłkarzy na rok więzienia i obóz pracy za przegrany mecz. Dziś cały świat spekuluje na temat losów reprezentacji Korei Północnej. W maju 1949 katastrofa lotnicza zbiera śmiertelne żniwo, ginie cała drużyna FC Torino, ówcześni trzykrotni mistrzowie Włoch. Minie blisko dwadzieścia lat, nim klub wróci do formy. W styczniu 2004 roku światem piłkarskim wstrząsa wiadomość o śmierci młodego napastnika klubu Benfica, Miklósa Fehéra. Podobnie jak jego kolega po fachu, Kameruńczyk Marc Vivien-Foé, Fehér zmarł robiąc to co kochał.

Świat futbolu, dla tych, którzy naprawdę się nim interesują to nie tylko faceci biegający za piłką. Ci, którzy się nim interesują, zasiądą zaraz przed telewizorami lub na trybunach ze swoimi żonami, dziewczynami, dziećmi. Tak jak ja, obejrzą półfinał z dziadkami, a finał z przyjaciółmi. Będą płakać ze szczęścia albo przełykać gorycz porażki swoich faworytów. Będą tam, gdzie powstaje historia, gdzie zderzają się światy, gdzie Angela Merkel skacze w euforii, a Mick Jagger kręci głową z niesmakiem.

Może więc, zamiast prychać z pogardą, warto zorientować się, czy znajomi nie noszą imienia któregoś z Orłów Górskiego? Zrozumieć, dlaczego, kiedy przy mikrofonie jest Dariusz Ciszewski, to znaczy Szpakowski, wszyscy wracają z dalekiej podróży, bo przy piłce Marszczerano, a konkretnie Jezus Maria Boruc. Pamiętać, że dla jednych gol to, jak dla Domarskiego, zwykłe „przyszła, naszła, zeszła, weszła”, a dla innych wszystko to, co rzeczywiście zaczął Roger Milla.

Zaraz ktoś mi powie, że zamiast jarać się piłką nożną można równie dobrze obejrzeć mecz polo. Zamiast wydawać pieniądze na stadiony można nakarmić głodne dzieci w, nomen omen, Afryce. No cóż, mój komentarz jest zbędny, kiedy dysponujemy słowami Jonasza Kofty:
Na świecie tym są takie dni,
gdy niebo drży, bo padł gol.

sobota, 26 czerwca 2010

"Mam kota...

...na gorącym dachu mojej głowy. On czuwa nad smakiem i kolorem moich nocnych spraw".

Tak śpiewała Maria Peszek, mnie natomiast ze spraw nocnych przyśniło się ostatnio, że razem z gronem serdecznych znajomych wybrałam się nad jezioro. Nie dziwota, w końcu lato, upał, Homo urbanus spragniony natury, stęskniony za zapachem świeżo skoszonej trawy i gleby napitej letnim deszczem. Ale niech wrócę do snu. Odpoczywamy doskonale. Ja pływam, upajam się orzeźwiającym chłodem, a kiedy wychodzę z wody, jestem kompletnie naga. I po raz pierwszy we śnie nagość nie jest dla mnie krępująca. Szukam w głowie przyczyn tego zdarzenia. I znajduję kilka.

Po pierwsze, że ostatnio słucham często dźwiękowej pocztówki autorstwa grupy Liquits z Mexico D.F., w której to pocztówce pojawia się radosny refren o bieganiu nago po Paryżu, Timbuktu, Xicalco i po czym tam jeszcze. Po drugie, że ja, w całym wakacyjnym klimacie, bardzo się z tym refrenem zgadzam. Chociaż takie bieganie w negliżu jest nielegalne. Po trzecie wreszcie, że - mimo całego zgiełku i zamieszania - towarzyszą mi w życiu radość i spokój jakiś. Jakby namiastka nieopisanej wolności.

Odpowiedź na pytanie, której ze stron służy poczucie wolności, radość z nagości i tęsknota za dzikością nie jest ważna. Wątpię, by kogokolwiek interesowało filozoficzne podłoże tych tęsknot. Nikomu nie zależy na stwierdzeniu, czy to naturalizm, a więc zmysłowość, dobrobyt i ucieczka przed przykrością, czy też zreformowana postać transcendentalizmu.

Pytanie jest o to, czy jesteśmy zwolennikami wolności, czy niewolnikami formy. Czy w ogóle da się uciec przed formą?

Pierwszą i naczelną formą, przed którą nie ma ucieczki jest ciało. Niektórzy wiedzeni potrzebami doskonalenia tej formy nadają jej coraz bardziej idealne kształty. Inni tej formy nie szanują albo zwyczajnie o nią nie dbają. Chodzi mi jednak o tych pierwszych. Tych, którzy poddają się niewolnictwu formy bezlitośnie odbijanej co rano w lustrze. Szukają pradawnej greckiej doskonałość, choć może unikają greckiej kuchni. Dążą do ciała pięknego niczym młoda cielęcina albo filet z dorsza. Z tamtej kultury, z tamtej formy wybierają to, co im odpowiada i czynią z tego formę własną.

Cóż z tego, kiedy ta forma zawsze jest zakryta? W "American Beauty" płatkami róż, w "Bridget Jones's Diary" dresem albo prześcieradłem. W "Titanicu" zamknięta nie tylko w ładowni, ale i w jakimś nędznym Fordzie chyba. Nawet u odważnego Gauguin'a ukryta, usprawiedliwiona dzikością Tahitańczyków.

Cóż nam z nagości posągów i manekinów, zarówno tych doskonałych, jak i tych szpetnych? Prawdziwa nagość nie odbija się w lustrach. Szczególnie dziś, kiedy sami siebie nie lubimy i sami się sobie nie podobamy. Kiedy musimy sprostać wymaganiom formy.

Nagości nie da się przedstawić na płótnie, ani na kliszy. Nie ma jej na plakatach i wystawach sklepowych. Prawdziwa nagość odbija się w tafli jeziora po północy, w oczach tych, którzy o nas dbają. I w naszych własnych.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Dura lex con bonito y mundial

Pamiętam, że jako mała dziewczynka marzyłam o tym, żeby pracować w sądzie. Jako prokurator, patolog, sędzia - ktokolwiek. Oglądałam tylko te filmy, w których czarni sędziowie w siwych perukach wydawali jasne i sprawiedliwe wyroki. Czytałam tylko te książki, w których sprawiedliwości zawsze stawało się zadość. Bo tam zawsze wszystko było pod kontrolą. Wszystko miało swoje miejsce, ręce i nogi.

Dziś zastanawiam się jak mogłam nie zauważyć, że to wszystko to fikcja. Ilu z nas wierzy, że sąd to przybytek rozsądku i sprawiedliwości? Jak często słysząc, że zapadł wyrok w sprawie, zastanawiamy się nad tego wyroku losem? Czym jest prawo? I jakie jest prawo? Kto jest prawem?

Za kradzież mienia o wartości dwóch i więcej szylingów groziła w Anglii za panowania Henryka Tudora kara śmierci. W krajach Bliskiego Wschodu godność kobiety warta jest tyle co koza. Największą hańbą dla Samuraja było ścięcie włosów, a szczytem upokorzenia kobiety zdradzającej męża jeszcze w dwudziestowiecznej Polsce było wywiezienie jej na taczkach ze wsi.

Wierzę święcie w to, że sprawiedliwość nie może być relatywna. Że cel nie uświęca środków. Wiem, że ręce wiążą nam kultura i cywilizacja. Wiem też, że prawo tworzą i prawu służą często ludzie głupi i ułomni. Jak to wszystko pogodzić?
Nie da się, oczywiście. Wszyscy nie mogą mieć racji, prawda nie może być bardziej mojsza niż twojsza. Nie da się jednocześnie ocalić wilka i nakarmić owcy, nie wysyłając któregoś z nich na przymusową dietę.

Niektórzy mówią, że sprawiedliwie i równo jesteśmy traktowani tylko przez śmierć, ale to też nieprawda. Bo śmierć, podobnie jak miłość, jest ślepa. Bogowie są głusi. Są szydercami pijącymi tanie piwo i zajadającymi orzeszki przed telewizorem, na ekranie którego rozgrywa się mundial naszego życia. Patrzą jak kopiemy piłkę od bramki do bramki. Oglądają nas miotających się niczym reprezentacja Polski w ostatnim towarzyskim z Hiszpanią. I krzyczą "Jak grasz, debilu?", "Co to za podanie?" i "Putos!". Ale nie mają wpływu na wynik gry, dobór sędziów, ustawienie piłkarzy, katar lewego skrzydłowego. Na to, że "piłka bardziej lubi Niemców".

W ostateczności nie mają wpływu na to, że w trzydziestej szóstej minucie ktoś dokona brutalnego faulu na kapitanie drużyny i obrońcy tytułu mistrzów świata zostaną bez lidera i bez wskazówek. I nawet jeśli bogowie przed telewizorem zakrzykną chóralnie i solidarnie "Eeeeej, co jest? Nie ma takiego kopania!", nawet jeśli sędzia podyktuje karny, a za kapitana na boisko wejdzie inny zawodnik, to i tak często bywa, że już się zesrało. Czasem nic z tych rzeczy się nie dzieje, ale za to działa boska ręka Diego. I mamy dowód, że - tak, czy inaczej - sprawiedliwości ni hu hu.

Ale co z tego? Co z tego, pytam się? Że czasem słońce jest zielone a trawa niebieska? Że czasem bramka jest okrągła, a piłki są dwie? Co z tego, skoro czasem wystarczy wierzyć w fikcję w dzieciństwie, żeby w dorosłym życiu - za cenę cholernego świętego spokoju - chcieć tę fikcję uczynić rzeczywistością?

niedziela, 20 czerwca 2010

W dupie mam przyszłość

Jak bohater marquezowskiej "Rzeczy o mych smutnych dziwkach" zasiadam do pisania w przededniu swych urodzin. Jest ciepły, letni wieczór, zajadam się truskawkami i słucham Chopina więc i sceneria jak z Marqueza. Po głowie echem odbijają mi się słowa Stasiuka, który w "Jadąc do Babadag" napisał, że w dupie ma przyszłość. Pamiętam, że kiedy to czytałam, zastanawiałam się, czy i ja się kiedyś tak poczuję. I oto nastał ten dzień. Oto jutro rozpoczynam "wiek jordanowski" i w dupie mam przyszłość. Interesuje mnie tylko to skąd jestem, skąd przychodzę. Co mnie zrobiło? Utkało? Wyrzeźbiło.

Co odpowiada za tę mordę, którą co rano widzę w lustrze?

Nie dbam o to, co się stanie z arcybiskupem Paetzem i gdzie pochowają kota niedoszłego jeszcze pana prezydenta, kiedy ów kot zdechnie. Nie interesuje mnie, za kogo i kiedy wyszła koleżanka nie mojej koleżanki z nie mojego liceum. Nic sobie nie robię z tego, że ktoś po raz setny zapytany o chwilę uwagi, po raz setny wykręca się brakiem czasu. W dupie mam lekarstwo na raka, ustawę o in vitro i punktację przyszłorocznych matur.

Interesuje mnie, z którego okna Franz Kafka patrzył na Pragę i gdzie upijał się Mickiewicz. Mam chęć patrzeć na morza i oceany, które w odwiecznym rytmie kształtują życie prostych rybaków. Chcę być tam, gdzie góralska muzyka dyktuje ruchy nóg i bicie serca. Przechadzać się uliczkami, które echem odbijały szepty zakochanych i krzyki kochanków. Chcę siadać przed kamienicami, chcę deptać bruk, gdzie stały szafoty i gilotyny. Chcę wdychać zapach owoców i świeżego chleba. Chcę być tam, gdzie Chopin całował Sand, gdzie Ford otwierał szampana na okoliczność uruchomienia pierwszej linii produkcyjnej, gdzie starzy ludzie grają w szachy w cieniu koron drzew.

W dupie mam akcje humanitarne, zbiórki wody dla dzieci w Afryce i info z plotkarskich portali. Nic mnie nie obchodzi handel darami dla powodzian i seksafera. Nie wzruszają mnie smsowe misje dla dzieci z wrodzonymi wadami mózgu.

Chcę, by w moich uszach rozbrzmiewała muzyka, a nie krzyk ulicy. Chcę Mozarta i świętego spokoju. Chcę oddychać powietrzem dawnego Petersburga, słyszeć odgłosy swych obcasów na posadzkach warszawskich synagog, oglądać słońce portugalskich winnic.

Chcę być tam, gdzie Stonesi grali swoje pierwsze garażowe koncerty, gdzie Elvis Presley kupował narkotyki, gdzie Madonna straciła dziewictwo. Chcę patrzeć na krajobraz, który oglądał Disney zanim stworzył Myszkę Miki. Dotykać ścian domu Kahlo, siadywać przed Wyspiańskim, czytać Czechowa nad brzegiem jeziora. Chcę czuć zapach przeżartej solą i parującej pod mackintoshem skóry amerykańskiego rybaka. Dotykać ciała spalonego słońcem, słuchać głosu przepitego najlepszą szkocką. Patrzeć na palce wygrywające utwory Pink Floyd napisane z myślą o kimś, kto żyje tylko w ludzkiej pamięci. Słyszeć polską kolędę w samotnym, smutnym scherzo h-moll.

Chcę widzieć wszystko to, czego nie widzą inni. Widzieć miejsca, w których zatrzymuje się czas. Wiedzieć, gdzie był ktoś, kogo znam z imienia, nazwiska i encyklopedii, a kogo chcę poznać z kuchni, szafy i sypialni.

Miesiąc temu ktoś ważny powiedział mi, że moje plany są może zbyt nierealne. Tydzień temu ktoś równie ważny powiedział, że moje życie jest zbyt zaplanowane. A wczoraj inny ważny ktoś powiedział, że rzeczy po prostu się dzieją.

Wybaczcie, że na chwilę przestanę was wszystkich słuchać. Ja dzisiaj w dupie mam przyszłość. Ja chcę. Ja sobie życzę.