środa, 28 listopada 2012

Aurea dicta my ass

Podobno jestem chodzącym cytatem. Ok. Kupiłam ostatnio Białą Księgę Kultu, więc byłabym teraz gotowa z samych tylko cudzych myśli złożyć zjadliwą tyradę na temat tego, dlaczego bycie chodzącym cytatem jest najlepszą z dostępnych człowiekowi opcji na tym łez padole. Swoją opinię zamknę jednak w skromnym jesteś tym, co czytasz. Analogicznie więc: czytasz Platona-jesteś Platonem. Czytasz Cosmo-cóż...Oczywiście (uwaga, cytat!) każdy kij ma dwa końce, więc z całą światłością stwierdzam, że czytasz to, kim jesteś. Polecam chwilę o tym pomyśleć.

Refleksja nad jednostką, która tyle razy przewijała się przez te strony to nic innego jak dłubanie w księgach, kolekcjonowanie cytatów właśnie i zagadywanie ludzi na śmierć. Mamy ostatnio z R. taki piękny zwyczaj. Zasiadamy przed TVP Kultura i maglujemy teatry telewizji. Bo to nieprawda, że w tv nic nie ma. Jest, tylko trzeba poszukać. No więc zasiadamy obłożone słownikami, podręcznikami i internetem, i pochylamy się nad dramatem jednostki (bo w końcu na deskach gra się dramat). Nawet się ostatnio dałam skusić na interpretację Dostojewskiego, chociaż wszyscy wiedzą, że jestem tradycjonalistką i dochowuję wierności tylko Fiodora wersjom drukowanym, amen. A R. się dała namówić na współczesną wersję Macbetha, chociaż to ja jestem większą fanką bezwzględności i bezczelności Shakespeare'a. Więc tak sobie oglądamy i wiecie co? Ja z tego wszystkiego coraz mniej rozumiem. Poważnie. Rzeczy oczywiste przestają takie być. Mnożą się postawy, opinie, oceny. Gromadzą się warstwami argumenty za i przeciw. Po długich dyskusjach zapadają bezwzględne wyroki. Z całym przekonaniem skazujemy bohaterów na śmierć albo okazujemy im łaskę. Dajemy im obowiązki i odmawiamy pewnych praw. Nakładamy na nich odpowiedzialność. A oni na nas. I tak w naszym domu panują ciche dni wokół puszki z zupą Campbella przywiezionej przez J. zza oceanu, bo ja nie lubię Warhola, a R. przeciwnie, ale puszką jakby trochę jednak gardzi ponad nią stawiając całą warholowską filozofię bytu, której ja nie rozumiem i zrozumieć nie chcę. I tak Świetlicki stał się członkiem naszej rodziny, i Bursa. Bo przed wyjściem do pracy czytamy losowo wybrany utwór i burzliwie omawiamy, jak w szkole.
A nasz apetyt rośnie w miarę jedzenia. I już jest nie tylko nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka. Już jest nie czytasz, nie siadam z tobą przy stole, nie idę z tobą na spacer, nie pamiętam twojego imienia. Takie sobie mam ostatnio życie, o.

A więc KULTywując cytatową tradycję posłużę się słowami Staszewskiego. Jak powstają twoje teksty - gdy mnie ktoś tak spyta, zak*rwię z laczka i poprawię z kopyta. 

Z harcerskim pozdrowieniem, p.

środa, 14 listopada 2012

Pulp fiction

Krystyna Janda mówi mi jakiego kremu mam używać. Chociaż może jeszcze nie do mnie to mówi, ale do mojej matki, bo przedział wiekowy podobny. W każdym razie mówi to ta sama Janda, która w Różowych tabletkach na uspokojenie pisała, że rano decyduje, czy dziś udaje kobietę, czy zostaje facetem i że to wszystko zależy od trudności i komplikacji dnia. Ta Janda, która obok Marii Peszek i Katarzyny Nosowskiej w tym całym światku splendoru i czerwonych filcowych dywanów była dla mnie jedną z niewielu bab z krwi i kości.

To nie koniec. Bogusław Linda podsuwa mi na ekranie Geriavit Pharmaton, a Piotr Adamczyk wciska kredyt gotówkowy pod wszystko mówiącą nazwą chciałabym, chciała. Wszyscy naraz, jakby się zmówili. Czy warte to wszystko, by czynić upadek? 

Ja wiem, za coś trzeba jeść. Ale żeby do pensji z teatru i serialu telewizyjnego dorabiać w reklamie pasztetu? Włączyłam dzisiaj telewizor i trafiłam na Jasminum. Akurat na fragment, w którym Linda w świetle czerwonych jarzeniówek kocha się z kobietą. Popatrzyłam przez chwilę, a potem pomyślałam geriavit i z obrzydzeniem wyłączyłam telewizor.

Meksyk odlicza dni do końca świata (fot. Samuel Pérez)
Pamiętam swój pierwszy kontakt ze światem mediów. Byłam jeszcze w podstawówce. Dziadkowie zabrali mnie na wczasy do Trójmiasta. Trwał Jarmark Świętego Dominika. To tam wykiełkowała moja miłość do jarmarcznej rzeczywistości, cukrowej waty i plastikowej biżuterii. Na scenie ustawionej przy Długim Targu trwała impreza prowadzona przez gwiazdy polskiej telewizji. I te gwizdy w którymś momencie zeszły ze sceny i usiadły w pierwszym rzędzie, na drewnianych piknikowych krzesełkach. Oczy mi się zaświeciły, bo oto przemiłe, sławne panie ze szklanego ekranu zstąpiły na ziemię. Babcia, która zawsze popycha mnie w słusznym kierunku, zauważywszy moją reakcję powiedziała no, idź, porozmawiaj sobie z nimi. Poszłam z odwagą dziesięciolatka i dumnym uśmiechem na twarzy. Dzisiaj oglądam te panie w reklamach tabletek na nietrzymanie moczu.

S. Donosi z Meksyku, że jest na konferencji w - jak to ujął - krainie Majów. I że aż tam gęsto od ludzi wyglądających końca świata. Że jest wieża Babel, bo jak się przechodzi to słychać wszystkie języki jakimi włada ludzkość. Oni uwierzyli w globalne ocieplenie, susze, huragany i powodzie. Oni odliczają dni do wielkiego bum. Zastanowiłam się nad tym trochę dłużej i doszłam do wniosku, że życzę im, aby się tego bum doczekali. Serio.

"Już kończę ten list, listopad 1993".


niedziela, 11 listopada 2012

PL 2.0

Metr bieżący Polski kosztuje 14zł. Przekonałam się o tym przechodząc niedawno obok sklepu bławatnego (cóż za piękny termin). Na szerokim parapecie siedziało dwóch mętów. Pani ładna, pani da dwójkę na wino. Spojrzałam na belę biało-czerwonego materiału za szybą, za ich plecami. Metr bieżący Polski - dwa wina, paczka Marlboro.

Moja polonistka z gimnazjum mówiła, że dawniej w Dniu Niepodległości nie wolno było nawet przyszyć oderwanego od koszuli guzika, bo to praca, a w tym dniu pracować nie wolno. Polonistka nie żyje już trzeci rok, a ja w każde święto wspominam jej słowa.

Tani ten nasz kraj. Z roku na rok coraz tańszy. Tanie spory o wódkę przelaną w PZPNie, tanie kłótnie o aborcję i tupolewa. Godność ludzka tak tania, że już nawet nie opłaca się o niej rozmawiać. Ciocia R. poszła dziś do pracy. Bo w aptece trzeba zrobić inwentaryzację. Bo właściciel otwiera kolejny, piętnasty już oddział. Dlatego w święto narodowe koniecznie trzeba policzyć, ile na półkach jest aspiryn, prezerwatyw i gripeksów. A zbuntować się nie wolno, bo na pani miejsce jest wielu chętnych, pani magister.

Wielu chętnych jest też do pracy w korporacjach. Zawsze, kiedy w niedzielę wracam do miasta P., melduję babci przez telefon, że bezpiecznie dotarłam do domu. Zawsze skrzętnie ukrywam informację, że mijam nocne sklepy z mlekiem i patrzę, co się dzieje pod sklepem, bo babcia zna inną Polskę, bez poweekendowego krajobrazu. I zawsze na pytanie, czy jestem w domu z R. odpowiadam nie, R. jeszcze w pracy. Jak to? W niedzielę? tradycyjne zdziwienie w słuchawce. R. nie pracuje na pogotowiu, w straży pożarnej, ani na policji. Pracuje w sklepie z meblami i gdyby ten sklep otwarty był jedenastego listopada, ludzie waliliby do niego drzwiami i oknami. To samo robią w Wigilię Bożego Narodzenia.

Mój prywatny rytuał Dnia Niepodległości został w tym roku przyspieszony przez radiowców z Trójki. Trzy dni temu w drodze do pracy usłyszałam jak Katy Carr na antenie na żywo wykonuje moją ulubioną kołysankę z playlisty na 11.11. Kołysanki - tak sobie nazywam wszystkie pieśni patriotyczne, które mama śpiewała, kiedy byłam małą dziewczynką. Mówi, że innych nie znała. Więc w tej Trójce Brytyjka polskiego pochodzenia bierze w ręce ukulele i przejmującym głosem śpiewa Dziś do ciebie przyjść nie mogę. I w korku, w którym tkwię na ulicy Królowej Jadwigi robi mi święto.

PS Moi sąsiedzi urządzają remont. Od rana słucham, jak walą młotkiem w ściany. Cóż ...gdy ta Święta, nareszcie zjednoczona, świtać światu będzie, to wszyscy Jej synowie, po świecie rozsiani, w Niej swe miejsce odnajdą. To Mościcki. Do państwa spod dziesiątki, co to odnaleźli swoje metry Polski. Nie bieżące, kwadratowe.

sobota, 3 listopada 2012

redukcja

Belgowie wynaleźli niebo. Tamtejszy producent nagrobków postanowił umieszczać na płycie magiczny kod. Po jego zeskanowaniu uzyskuje się dostęp do strony internetowej, na której umieszczone są zdjęcia, filmy, teksty i inne wirtualne pamiątki po zmarłym. Jak wiadomo w internecie nic nie ginie i nic nie umiera, więc w ten właśnie sposób tworzy się wieczność. Kiedy to wczoraj usłyszałam w radio, którego program w 1/2 składa się z reklam wiercących mi dziury w mózgu, miałam ochotę z krzykiem uciec z miejsca, w którym akurat byłam.

Nie jestem dostosowana do czasów, w których żyję. Trzeba w końcu przyznać się do tego publicznie. Staroświecką trwogą napawa mnie świadomość tego, że wszyscy jesteśmy śledzeni, obserwowani i kontrolowani. W swoim pierwszym telefonie komórkowym dla zabawy ustawiłam kod PIN 1984. Dziś już mnie to nie bawi, a ile razy sobie to przypomnę, myślę "Orwell, ty draniu".

Z innych klasyków po głowie tłucze mi się ostatnio całymi zwrotkami "Hymn" Słowackiego. Taki doskonały... wrósł w mózg. Bez zbędnych kodów do skanowania. Niby pisany o zachodzie słońca na morzu przed Aleksandrią, 19 października 1836 roku. A żywy jak nigdy.

p.