czwartek, 30 sierpnia 2012

Bóle fantomowe

Spot Summer Paralympic Games London 2012 wyemitowany przez firmę Samsung jest podręcznikowym przykładem reklamy emocjonalnej. Podobnie zresztą jak wszystkie sportowe materiały, które wzbudzają we mnie zachwyt ostatnimi czasy. Od adidasowej propagandy, po dziecięcą eskortę McDonald's. Ośmielam się jednak stwierdzić, że spot SPGL2012 nie jest dla przeciętnego widza wzruszający dlatego, że przeciętny widz kocha sport i rywalizację, ale dlatego, że uświadamia on sobie, iż jego samego też byłoby stać na podobne dokonania, gdyby mu się odrobinę bardziej chciało. Zresztą przecież wysiłek, który paraolimpijczycy wkładają w treningi jest wielokrotnie większy niż w przypadku pełnosprawnych sportowców i chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.

Telewizja Polska zamiast transmitować wczoraj otwarcie SPGL2012 uraczyła widzów, w tym również mnie, Superpucharem Hiszpanii. Poza wszystkim zamiast go oglądać, mogłam równie dobrze wgapiać się w lustro, bo - jak stwierdził M. - oglądanie mnie to większa przyjemność niż oglądanie CR7 i Messiego. Nawet jeśli M. nie miał racji, jest coś, co mnie do chłopców z Realu i Barcelony jednak zbliża. W kontekście paraolimpiady. I ja, i oni mamy wszystkie kończyny. I jest to jedyny argument, dla którego przyjemniej się na nas patrzy. Oczywiście, że oglądalność PL2012 nie utrzymywałaby się na poziomie biegów Bolta. Bo ludzie z reguły nie chcą oglądać tego, co niepełne, niedoskonałe, ułomne, kalekie. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach takiej chorej Sparty, w której już nie oko, a ciało jest zwierciadłem duszy. Przynajmniej w pojmowaniu ogółu.

Nie jest to jednak historyjka o tym, jak to powinno się kształtować wrażliwość społeczną poprzez pokazywanie wyścigów kolarskich zawodników z jedną nogą, czy transmitowanie dokonań niewidomych łuczników. Proponuję techniczne podejście do sprawy. Słowo zawodnik zawdzięcza pochodzenie słowu zawód i to własnie pojechali robić paraolimpijczycy do Londynu - uprawiać swój zawód. Odłóżmy na bok opowieści o odnajdywaniu sensu życia, powrotach do normalności, samozaparciu i dyscyplinie przywracającej psychiczną równowagę po amputacji kończyn. Zapomnijmy na chwilę o chęci pokazania światu, na co stać człowieka bez ręki, wstrzymajmy okrzyki zachwytu nad Pistoriusem. Reprezentanci Polski pojechali do Londynu uprawiać swoje zawody, dostają za to pieniądze, muszą pozyskać sponsorów, spać w Sheratonie pod groźbą grzywny... niekończąca się litania nie różniąca się praktycznie niczym od tej, którą należy odmówić na okoliczność normalnych igrzysk. Różnica może taka, że niepełnosprawni sportowcy przywożą więcej medali niż ci z parzystą ilością i rąk, i nóg.

Skoro już zostało ustalone, że sportowcy w szytych na miarę koszulkach z orzełkiem na piersi przebywają w Londynie w określonym celu, teraz należy zadać pytanie, co robi Telewizja Polska w ramach wykonywania swojego zawodu? Bo w ściśle określonych dokumentach jasno stoi, co telewizja powinna. Na przykład powinna rzetelnie informować widzów o przebiegu życia społecznego, udostępniać dobra kultury i sztuki. A czy sport nie jest dobrem kultury? Jest. I z pewnością społeczeństwo zostanie o dokonaniach w tej dziedzinie poinformowane w serwisie sportowym po głównym wydaniu Wiadomości. Wystarczy? Zdaniem osób podejmujących decyzje na najwyższym szczeblu tak. Tymczasem Summer Paralympic Games London 2012 transmitują telewizje: chińska, fińska, włoska, singapurska, nowozelandzka. Ich przebieg będzie można śledzić na brytyjskim kanale czwartym, japońskim NHK, hiszpańskim RTVE. Kto korzysta z dobrodziejstw platformy z dostępem do Channel4 ten może będzie miał szczęście obejrzeć choć część wspaniałego, zawodowego widowiska sportowego.

Nowa ramówka Telewizji Polskiej zostanie od września wzbogacona o nowe seriale. Będzie można śledzić losy blondynek, zakonnic, mnichów, klanów i lekarzy. Tam wszyscy mają kończyny na swoim miejscu. W przerwie między kolejnymi odcinkami zostanie pewnie wyemitowana jakaś wzruszająca kampania o bezpańskich psach i dzieciach chorych na mukowiscydozę. A paraolimpiada? Cóż. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Podobno.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Zapiski na serwetkach hotelowych

Pani A. wtargnęła w poranną kuchenną rzeczywistość rozsiewając aromat podrobionego Opium YSL. Intensywny zapach piżma i goździków zawisł na chwilę w gęstym upale, gryząc się z wonią wszystkich zapachów, jakie generuje kuchnia o pół do ósmej rano: jaja na twardo, pomidor, parzona kawa...
Panią A., której woń perfum osiadała leniwie na chromowanych blatach nurtował tylko jeden problem. Dlaczego ludzie zamiast wyrzucać do kosza puste butelki, wkładają je do hotelowych szaf? Problem pani A. jest zrozumiały, wszak od rana do wieczora sprząta hotelowe szafy i łóżka, i kosze na śmieci. I zawsze to samo. Czy się ludzie nie mogą nauczyć - zastanawia się pani A. Ano widocznie nie mogą, należy się z tym pogodzić.
Mnie nurtuje zgoła odmienna sprawa. Jaką drogą dwoje ludzi dochodzi do tego momentu życia, w którym przez tydzień zamienia się przy śniadaniu najwyżej jedno zdanie? A nie jest to milczenie swobodne. Nie jest to milczenie konstruktywne, na które można zareagować jednym z ulubionych pytań mojego dziadka. O czym tak milczysz? Nie. To milczenie-świadectwo. Bezlitosne świadectwo tego, że coś komuś nie wyszło. Bardzo.
Afera się zrobiła, że Polacy niewyedukowani. A kto tu, panie, dzisiaj ma czas książki czytać i telewizję oglądać? Co zrobisz, kiedy przeciętne dziecko na książkę reaguje jak na szpinak? Co zrobisz, kiedy trzeba kupować, sprzedawać, na Allegro transakcje, na wczasy last minute. Nie ma czasu na rozmowy, czytania, oglądania. "A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek i to wielki, pochłaniający człowieka", pisał mój idol, wywołany dzisiaj do tablicy. Poznawanie człowieka również. To dla mnie ostatnio jedyna rzecz, dla której warto się wysilać i spalać. Cała reszta w ostatecznym rozrachunku nie ma znaczenia. Po prostu. Nie mają znaczenia wesela, na których mnie nie będzie, wyjazdy bez mojego udziału, prace, których nie dostanę, ludzie, którzy zechcą mi dopiec. Wszystko to nic mnie nie obchodzi. Zaciskamy zęby i robimy swoje, pani redaktor, póki jeszcze ciut się chce. (Zamiast minę mieć ponurą, skromniutko, ot, z Ameryk którą odkryjmy... Ewentualnie korzystając z recept Młynarskiego należałoby wyjechać w Bieszczady. Dobre i wykonalne).

Tymczasem karma wraca. Pan Prawnik napisał, czy mu narobię medialnego szumu w pewnej ekologicznej sprawie wokół budowy S8. Co? Ja nie narobię?

Z harcerskim pozdrowieniem spod Śnieżki, 
p.

czwartek, 9 sierpnia 2012

London2012 calling

Zawsze przy okazji wielkich turniejów, igrzysk, mistrzostw, rozgrywek ligowych i czego tam jeszcze polski naród podnosi nikomu niepotrzebny i nudny lament. Że znowu nie wyszło, że siatkarze beznadziejni, że szermierka do luftu, że biegają tylko czarni, że orzełek nie w tym miejscu, co trzeba. Niejeden jeszcze (mam nadzieję) przede mną bierny i czynny udział w imprezach FIFA, UEFA, MKOl, FIVB. Dlatego od wczoraj usilnie szukam drogi nabycia odporności na tak zwanych niedzielnych kibiców.

Zaangażowanie, z jakim rodacy komentowali wczorajsze wyczyny Bartmana, Winiarskiego i Nowakowskiego, było z pewnością godne lepszej sprawy, niż olimpijskie złoto. Najbardziej rozbawiło mnie, kiedy pewną panią zdziwiła obecność Ignaczaka na boisku. "Ojej. A kiedy go wpuścili?" No tak, wpuścili...

Oczywiście, że Polacy ponieśli wczoraj sromotną porażkę, oczywiście, że dostali łomot, oczywiście, że Sborna była lepsza, silniejsza, szybsza i bardziej agresywna. I oczywiście, że Jarosz mógł być częstszym gościem na boisku. Ale czy kiepska gra, słaba forma, zła kondycja psychiczna ludzi, którzy ciężko pracują na (przede wszystkim) swój sukces, to powód do nazywania ich niedołęgami i ślamazarami? Gdyby polscy siatkarze doszli do finału i walczyli o złoty medal, naród zaraz zawłaszczyłby sobie ich sukces. Bo nie od dziś wiadomo, że sukces ma wielu ojców. A i matka niejedna. "Zdobyliśmy złoto" krzyczałyby nagłówki gazet. A guzik zdobyliśmy. To nie my-społeczeństwo stawiamy się codziennie w pracy w spodenkach gimnastycznych. To nie nasze medale, podobnie jak nie nasz ból w plecach, naderwane mięśnie, połamane palce i tęsknota za rodziną. Za nazwiskami Błaszczykowskiego, Małysza, Żygadły i Majewskiego stoi niewyobrażalny wysiłek, na który może i stać przeciętnego Kowalskiego, ale przeciętnemu Kowalskiemu nie chce się nawet podnieść dupy z kanapy, a co dopiero naginać na trening, choćby amatorski.

Podczas turnieju Euro2012 na poznańskim stadionie miałam zaszczyt oglądać treningi wszystkich reprezentacji grających w stolicy Wielkopolski. Nie różniły się od siebie niczym, ani intensywnością, ani dynamiką, ani wykonywanymi ćwiczeniami. Może kolorem drabinek rozłożonych na murawie, na którą nie wolno mi było nadepnąć nawet jednym palcem. Powie ktoś, że pompa, że utopione miliony, że kryzys w budownictwie. Powie ktoś, że nasi reprezentanci lekką rączką wydali w Londynie państwowe pieniądze. Ale kto odważny przeliczy na złotówki emocje, entuzjazm i mobilizację wyzwoloną w tych kibicach, dla których sport nie jest samym tylko osiągnięciem celu, ale przede wszystkim dążeniem do niego?

Andrzej Strejlau na pytanie "Dlaczego w PZPNie jest taki burdel?" zadane przez gościa bez koszulki i w spranych trampkach, odpowiedział "A co? Chciałby pan coś zmienić?" "No przydałoby się". "To zapisz się pan do struktur okręgówki, może pan co zdziała". To dobry cytat na zakończenie z przesłaniem dla niedzielnych kibiców. Ale znalazłam lepszy.

Kiedy pewnego razu Aleksander Głowacki znany wszystkim jako Bolesław Prus w czasie pisania Lalki doznał niemocy twórczej - a trzeba wiedzieć, że pisał dzień po dniu w odcinkach, na bieżąco oddając redakcji rękopisy, których nikt nie kopiował - do jego drzwi zapukał zniecierpliwiony czytelnik. 
- Dlaczego pan zaprzestał pisania? - zapytał czytelnik swojego dostarczyciela emocji.
- Nie mogę - odpowiedział Prus.
- Jak to pan nie może! - zdziwił się przybyły.
- No po prostu nie mogę i już! - odparł mistrz pióra.
- To nie może być.
- Ano nie mogę. A pan zawsze może? To siadaj pan i pisz.

Szanowny niedzielny kibicu, czy i ty zawsze możesz? No to stawaj pan. I walcz.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Wegański kotlet


Jedzenie gulaszu meksykańskiego przerywa mi głos ojca trójki dzieci, który radosnym, wysokim tonem domaga się przy barze "czegoś wegańskiego". Meksykański gulasz jem na cześć Sama, z którym kilka godzin wcześniej urządziłam sobie miłą pogawędkę. Ja w Starbucksie spijam kawę i wysyłam materiały do redakcji, on w Meksyku spać nie może, więc robi dzieciom naleśniki na śniadanie. Dzieci w przypadku Sama jest dokładnie tyle, co w przypadku ojca-weganina. Trójka. W tej filmowej scenerii odbywamy z Samem rozmowę o Bobie Marleyu i o tym, że czasem rzeczy najprostsze zrozumieć najtrudniej.

Tymczasem, już kilka godzin po "śniadaniu on line", wegański ojciec zamawia wegańskie obiadki dla swoich dzieci i wcina mi się w gulasz. Dla niego nie ma mięsa i już. Dla jego dzieci też nie. Powodów do niejedzenia mięsa są tysiące. Może żal mu kangurów w Australii, kogutów - w Meksyku właśnie - albo może chroni lasy na Borneo. Kto wie? Wegański ojciec prawdopodobnie nie ma bladego pojęcia, jak bardzo swoim bezmięsnym daniem wpisuje się w mój nastrój. Ochrona środowiska to bezkresny ocean, a ja akurat musiałam popłynąć w tym oceanie ze złym prądem. Ale od początku...

Wpływ dwutlenku węgla na zmiany klimatu jest kością niezgody w środowisku biologów, klimatologów, geologów, ekologów i kogo tam jeszcze. Polityka energetyczna w ciągu ostatnich dwu lat trochę ostygła, bo kryzys ekonomiczny okazał się być ważniejszy od ziemskiej atmosfery. Wszystkie ostatnie konferencje klimatyczne to farsa. Protokołów o emisji też nikt ratyfikować nie chce. A mimo to Europa nadal sprzedaje koncesje na wysyłanie dwutlenku węgla w kosmos. Firma, która wypuszcza coś przez komin musi za to wypuszczanie przez komin zapłacić. Ale nie każda. Co bogatsi, sprytniejsi i bardziej zorientowani w prawie pakują walizki i z Lublina albo Bełchatowa przenoszą interes do Afryki albo Azji. Fachowo nazywa się to carbon leakage, a w praktyce wygląda po prostu tak, że zamiast płacić urzędom grube tysiące za kolorowe certyfikaty, zarabia się grube miliony na potencjale czarnego albo żółtego lądu. Ten, kto nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, odwagi bądź obu powyższych, zostaje na Starym Kontynencie i zasila państwo opłatami administracyjnymi. W punkcie zajmującym się weryfikacją tegoż współczesnego podatku kominowego znalazłam się dzisiaj na rozmowie kwalifikacyjnej.

"Zapewne czytała pani rozporządzenie" stwierdzono raczej, niż mnie zapytano. Czytałam. "I jak się pani podobało?". A czy rozporządzenie może się podobać? Okazuje się, że może. Komuś, kto zarabia na nim pieniądze. "Nam nie chodzi o żadną ideologię". To już zauważyłam dawno. W ochronie środowiska ideologia kończy się na zbieraniu wody dla Afryki i liczeniu storczyków w Konińskim Parku Krajobrazowym. Dalej zaczynają się sowite pensje. "Co pani rozumie pod pojęciem tworzenia procedury?" zapytał Pan Prawnik. "Tworzenie procedury" pomyślałam sobie, a w mojej głowie włączył się alarm o nadchodzącym wybuchu atomowym.

"Pani została stworzona do pisania, prawda?" pyta wreszcie Pan Prawnik w klapkach przerywając tym samym administracyjny wywód Pani Prawnik w zaawansowanej ciąży i białej sukience. "Skąd pan wie?" wyrywa mi się. "Kazałem pani napisać opowiadanie o czerwonym baloniku wypełnionym rtęcią". Fakt. Kazał. Napisałam. Podobno jako jedna z nielicznych. I tu dociera do mnie, że pomyliłam strony. Że on jest w obozie Donalda Trumpa, a ja Boba Marleya. Że on się sprawdza w rozporządzeniach, a ja w historyjkach o baloniku. Że on w certyfikatach i zezwoleniach na emisję widzi swoją pensję, a ja konkretny szwindel. I że dla niego globalne ocieplenie to ISO i EU ETS, a dla mnie topniejący Spitsbergen.

"Tato, tato, ale dla mnie z kotlecikiem" krzyczy dzieciak ojca-weganina. Po co z kotlecikiem, skoro nie ma mięsa? Niektórzy lubią, kiedy coś wydaje się innym, niż jest w rzeczywistości. A po co rozporządzenie o emisji, skoro być może nie ma globalnego ocieplenia? Może po to, żeby Pan Prawnik w klapkach mógł mi przypomnieć, po co przyszłam na świat. "Dobrze, z kotlecikiem" odpowiada spokojnie ojciec-weganin. Ciekawe, w czyim obozie będą jego dzieci, kiedy dorosną...


niedziela, 5 sierpnia 2012

Usain Czarnuch Bolt


Usain Bolt zrobił dzisiaj coś, czego rzesze śmiertelników nie robią przez całe życie. Wziął i przebiegł sto metrów, proszę bardzo. Z tym, że Bolt robi to oficjalnie najszybciej na świecie. Dystans pokonuje w czasie poniżej 10 sekund. To oznacza, że statystycznie w ciągu sekundy przemierza ponad dziesięć metrów. Dokładnie 10,44m/s. No i dobra, przebiegł, obronił tytuł olimpijskiego mistrza jako pierwszy sprinter w dziejach ludzkości, udowodnił, przede wszystkim sobie, a dopiero potem światu, że jest najlepszy, czym dostarczył mi powodów do niekłamanej radości. Tak już mnie wychowano, że się cieszę z tak nieużytecznych rzeczy jak wynik w męskim sprincie na sto metrów. Nie każdy musi, jasna sprawa. Sytuacja nabiera jednak rumieńców w momencie, kiedy przychodzi mi do głowy powyższą radością się podzielić. No tak, spalony...

Nie jest to pierwszy raz, kiedy w ramach komentarza do zaistniałej sytuacji słyszę, że czarnoskóry osiąga coś w sporcie tylko dlatego, że przez całe życie musiał "spierdalać przed siatką na niewolników". Co więcej, słyszę to nie od jednej, czy dwóch osób. I mam dość.

Dziś w Londynie na linii startu nie znalazł się żaden biały mężczyzna. Dlaczego? Bo czarni byli zwyczajnie lepsi. Fizycznie i psychicznie. Tak wyszło w eliminacjach. Podobnie jak lepszy jest na przykład Bekele, który, kiedy biegnie, jest najzabawniejszym człowiekiem świata. Albo Balotelli, który przekonuje mnie do siebie mimo agresji i zadartego nosa. A może właśnie z tego powodu? Przekonali mnie: Marley, Hendrix i Morgan Freeman. Nie przekonali - Denzel Washington, 50 Cent i Barack Obama. I co? Niespodzianka. Wszyscy czarni!

Usain przekracza linię mety, a ja już słyszę te pytania przed telewizorami. Grono ekspertów zasiadło w lożach szyderców i oto raczy zachodzić w głowę. A dlaczego on biegnie w barwach Holandii a jest czarny? A dlaczego w polskiej reprezentacji gra czarnuch? A jak już się w tej Somalii urodził, to nie mógł tam zostać, tylko się musiał pchać do Europy? No może nie mógł, co się dziwisz? Może mu się po prostu udało, bo tata dostał robotę we francuskiej korporacji, a może ciężko harował od urodzenia na swój sukces i w którymś momencie doszedł do, całkiem zresztą trafnego, wniosku, że w Belgii lepiej mu się będzie trenowało, niż w Ugandzie?

Dlaczego najlepsi raperzy są czarni? Dlaczego najzdolniejsi muzycy są czarni? Dlaczego rekord świata w biegu na sto metrów należy do Murzyna? I do Murzynki? A dlaczego wszyscy idioci, zadający te pytania są biali? Bo tak jest ten świat urządzony. Z powodu tego, że jesteś biały nie należy ci się dzisiaj nic. Z powodu tego, że przebiegasz sto metrów w krócej niż dziesięć sekund - wszystko. 


środa, 1 sierpnia 2012

Pocztówka z "W"-arszawy

Siedzę w warszawskiej kawiarni "U wydawców", czekam na spotkanie z przedstawicielem korporacji wydawniczej. Pachnie śniadaniem. We wszystkich lokalach na świecie śniadanie pachnie zawsze tak samo: jajko, ser, bekon, herbata, kawa z mlekiem. Ten zapach koi nerwy, łagodzi obyczaje.

Nie wzięłam komputera, więc piszę w notesie. Tak, wiem, to staroświeckie, niemodne. Kiedyś kupię iPoda. Może.

Niezależnie od tego, jak potoczy się rozmowa kwalifikacyjna, na której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinnam się znaleźć, zamierzam oddać Warszawie, co warszawskie i udać się do Muzeum Powstania. To moje w końcu jest. Dziadkowi opowiem, jak wrócę. Że filmy, zdjęcia, niektóre takie prawdziwe, że aż nie można patrzeć. On mi tyle o igrzyskach opowiedział, jakby się żywił kompendium sportu, a nie babcinymi obiadami. Zaraził mnie. M. zasugerował, żeby dziadek został dziennikarzem sportowym. Może w innym życiu? Może nie on, ale ja, chociaż ja wiem, że mi dziadek dziennikarstwa nie wróżył nigdy, za to zawsze wróży mi dobrze. 

W tym muzeum tak mało mam czasu, że jedyne, co robię, to przegląd prasy z Powstania. Czytam wiele wycinków, ale najbardziej zapada mi w pamięć jedno zdanie. "W obliczu warszawskiej tragedii trudno zachować dziennikarski racjonalizm i bezstronność, spróbujmy jednak przyjrzeć się faktom". To jedno zdanie to dla mnie najlepsza szkoła. Potem jeszcze przez chwilę listy Poczty Powstańczej czytam, których tam dziesiątki. Małe karteczki, na wszystkich to samo napisane. "Czy żyjecie? My żyjemy..." Jak smsy, tylko na papierze.

Chodzę po ulicach Warszawy, czuję się jak u siebie prawie i tak mi jakoś przykro, kiedy sobie pomyślę o tym naszym poznańskim gadaniu, że stolica paskudna. Może mnie tu nie być kilka lat, a potem wracam i gęba mi się śmieje, bo widzę nowe budynki, dworce, czyste ulice. Spełnili nawet moje małe marzenie o nowych autobusach i można, swobodnie oddychając, przejechać więcej niż trzy przystanki. Uważam, że to duży postęp.

Spotkany wczoraj przeze mnie A. forsował pogląd, że frajda w stolicy polega na docieraniu do małych zakątków, takich jak te na Woli właśnie, gdzie zwyczajnie pachnie śniadaniem. Dla mnie frajda w stolicy polega na układaniu puzzli z wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności, które sprawiły, że (znów) tu jestem. Z poznańską Wyborczą na mazowieckiej ziemi.

W "Przewodniku po powstańczej Warszawie" znalazłam wczoraj informację o tym, że podporucznik Zbigniew Brym, dowódca jednej z kompanii Zgrupowania "Chrobry II", spierał się z kapitanem kwatermistrzostwa Okręgu Warszawskiego AK o... krowę. Krowa była jedną z nielicznych na terenie całej Warszawy. Dawała mleko, które rozkazano wydawać bezpłatnie kobietom karmiącym i malutkim dzieciom. Kiedy 22 sierpnia przedstawiciel kwatermistrzostwa przyszedł zarekwirować krowę, wynikł konflikt poczytany Brymowi za niesubordynację. Sprawa trafiła do komendanta "Montera". Wiele lat później Zbigniew "Zdunin" Brym na spotkaniu towarzyskim podsłuchał relację jednej z uczestniczek powstania o tym, jak mleko krowy, w sprawie której zabrał głos sam komendant, uratowało ją od śmierci głodowej.

Kiedy dzisiaj o 17:00, w godzinę "W", w całym kraju zawyją syreny, wielu ludzi będzie zastanawiać się, co się stało. Sześćdziesiąt osiem lat temu na ulicach Warszawy zaczęła dziać się Twoja wolność. Kiedy usłyszysz nieprzyjemny, świdrujący czaszkę hałas, zatrzymaj się. Pomyśl, ile wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności złożyło się na czas i miejsce, w którym jesteś.