wtorek, 18 lutego 2014

Na Rock Radio

Ten krótki komentarz medialnej rzeczywistości miał ujrzeć światło dzienne już dawno temu, ale ponieważ ostatnio nie jestem zdolna do konstruktywnego wyrażania swoich myśli, przez dwa tygodnie wisiał  w trybie edycji i czekał na tak zwany lepszy moment. Doczekał się dzisiaj, kiedy przeczytałam, że redaktorzy Mikołaj Lizut i Jakub Wojewódzki zadzwonili do redakcji Super Expressu i podali się za Mariusza Trynkiewicza...

Odkąd się pojawiło, Rock Radio nie wniosło do mojego życia nic. Może poza zażenowaniem biernego słuchacza i palącym wstydem czynnego dziennikarza. Słucham sobie tego radiopodobnego tworu codziennie odkąd powstał, w drodze do i z pracy, i czekam na jakiś przełom.

Nic.

Z całego dziennikarskiego serduszka życzę im upadku albo poszerzenia horyzontów. Jeśli państwo-redakcja nie doprowadzą do jednego z dwojga, kiepsko widzę przyszłość Rock Radia i muzycznych mediów w tym kraju w ogóle.

Idea promowania rocka (którego słucha 80 procent ludzkości) jest oczywiście bardzo szlachetna. Ale chyba ktoś przeoczył fakt, że od czasów pierwszej płyty Foo Fighters i czarnego albumu Metalliki wałkowanych w kółko na antenie RR w muzyce zdarzyło się kilka nowych rzeczy.

Jestem niezmiernie wdzięczna, że w drodze do pracy mogę posłuchać Lennego Kravitza (Always on the Run codziennie między 9.30 a 10.00). Wiem jak działa radiowy zegar i zdaję sobie sprawę z tego, że wszyscy najbardziej lubią te piosenki, które już raz słyszeli. Wiem też (i niezmiennie ubolewam nad faktem), że najlepiej sprzedaje się czas antenowy pod reklamówki leków na hemoroidy. Reklama dźwignią handlu – wszyscy z tego żyjemy. Media muszą na siebie zarabiać, bla, bla, bla.

Ale czy w imię tych wzniosłych, kapitalistycznych ideałów słuchacz musi znosić bardzo średnio wysublimowany, analny dowcip prowadzących poranną audycję panów Kędzierskiego i Tymańskiego? I czy naprawdę przez miesiąc ów słuchacz musi wysłuchiwać jak doświadczony redaktor muzyczny Jakub Wojewódzki wymusza od kolegów po fachu coś, co w niektórych kręgach branżowych określa się mianem głaskania po męskiej części ciała na „ch”? (Którym to głaskaniem żyją w dodatku jeszcze przed chwilą szanujące się polskie tygodniki opinii, co to nawet zdjęcia na okładkę dobrać nie potrafią).

Jak Polska długa i szeroka, w każdym jej zakątku pojawiają się zespoły mające do powiedzenia więcej, niż nieżyjący już Kurt Cobain albo cokolwiek przebrzmiały sir Paul McCartney. Tak, tak, gdyby nie oni, nie byłoby nas tutaj. Ale czas na nowe. Bo niektóre z tych nowych płacą nawet haracz ZAiKS-owi i wydają płyty na przyzwoitym poziomie. Jak długo jeszcze dyrektorzy programowi i redaktorzy zaangażowani w wymyślanie kolejnych dowcipów o wzwodach i seksie oralnym będą tych nowych odsyłać z kwitkiem do internetu albo lokalnych stacji radiowych? I jak długo zamierzają liczyć na naiwność odbiorców, którym próbują wmówić, że najważniejszą sprawą w świecie show-biznesu jest spór o nowy teledysk Behemotha albo majtki Natalii Siwiec?

Jeśli dobrze nastawić uszu, dojdzie nas wszystkich rosnący lament nad zbliżającym się upadkiem mediów, w tym przede wszystkim radia i płatnej prasy drukowanej. Lament nad postępującą tabloidyzacją. Lament nad mamą Madzi obecnej w naszej skrzynce pocztowej i Mariuszem Trynkiewiczem wyskakującym z lodówki. Lament nad Andersem Brevikiem domagającym się nowej konsoli gier i moralnym upadkiem elit rządzących (patrz niesalonowy język Adama Hofmana). Czym od tego wszystkiego różni się Rock Radio? Otóż niczym.

Ja lamentu wznosić nie zamierzam, ale nowej firmie Jakuba Wojewódzkiego nie dam więcej zarobić ani złotówki. Mam tylko nadzieję, że któremuś z panów redaktorów przypomną się (prędzej, niż później) słowa hitu Radio Ga Ga z 1984. And everything I had to know I heard it on my radio śpiewał Freddie. I jeszcze You had your time you had the power, you've yet to have your finest hour, radio. Cóż. Czas pokaże, czy miał rację...



wtorek, 21 stycznia 2014

Księga Wyjścia

Niewiele się nacieszyłem dzieciństwem w błogim pokojowym czasie, o którym rodzice i starsze rodzeństwo mówili „za Polski”. Mówiono: „za Polski było tego w bród”, „za Polski była taniocha”, „za Polski chleba i mięsa nie brakowało, nawet się kaprysiło, że mięso za tłuste”. Tak u nas chwalono te czasy już z perspektywy tych ponurych lat, które potem nastały […].

Od takich słów zaczyna się opowiadanie „Na wojennym przeciągu” autorstwa Stanisława Ziemby, mężczyzny mimo bezlitosnego upływu lat przystojnego, mądrego, pokornego, o nienagannych manierach i z klasą. To od niego uczyłam się szacunku do ojczyzny, w której upływają moje najgorsze dni i najlepsze lata. To on w wyważony, ale stanowczy sposób krytykuje rzeczywistość, w której przyszło nam razem egzystować. I to do niego zwracam się o pomoc, kiedy nie wiem, co mam myśleć o politycznych, ekonomicznych i gospodarczych zawiłościach.

Pamiętam jak powstawało „Na wojennym przeciągu”. Maszyna do pisania ustawiona na drewnianym stole w pokoju „za kuchnią” czekała na szczupłe, wąskie palce, które za chwilę miały w nią niewprawnie stukać. - Cicho, dziadziuś pisze opowiadanie – dawano do zrozumienia mnie i mojemu bratu, więc wychodziliśmy do nagrzanego słońcem sadu, by tam dawać upust naszym dziecięcym fantazjom. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, co i dla kogo pisze. Nie myślałam, że kiedyś będę po te teksty sięgać z szacunkiem i wzruszeniem.

W naszym domu słowo było tak ważne, jak jedzenie, picie i oddychanie. Książki i gazety zajmowały kuchenne blaty, leżały w łazience, przy łóżkach, w ogrodzie. Ulubioną rodzinną rozrywkę stanowiła gra, w której z liter jednego wyrazu trzeba ułożyć jak najwięcej słów. Gdyby ktoś zapytał mnie o najmilsze wspomnienie z dzieciństwa, odpowiedź zawsze będzie brzmieć: wspólne czytanie książek w „ostatnim pokoju”, przy rozpalonym w kominku ogniu.

Przy tym kominku, przy którym podobno ogrzewał się sam marszałek Konstanty Rokossowski najchętniej zasiadaliśmy po długich zimowych spacerach. Dziadek zabierał nas do lasu, naciągał na uszy swoją futrzaną czapkę i opowiadał. O Polsce dobrej, mądrej i silnej, ale czasem też o tej, której pamiętać się nie chce. Opowiadał o ludziach roztropnych i tych pogubionych. Prawił o Mickiewiczu i Słowackim, cytował Leśmiana i Parandowskiego. Cierpliwie tłumaczył czasem znudzonym, młodym ludziom zagmatwaną historię tego kawałka ziemi, o którym z czasem nauczyli się mówić „ojczyzna”.

Ze wszystkich kobiet na świecie mój dziadek wybrał najmądrzejszą, jaką znam i pojął ją za żonę. Razem dołożyli wszelkich starań, by pokazać mi to, co w tym kraju najpiękniejsze. Nauczyli jak odróżnić żyto od pszenicy i jodłę od świerku. Zabrali na Wawel i do katedry w Oliwie. Nauczyli grać w szachy i w tysiąca. Babcia pokazała jak obliczać rachunek prawdopodobieństwa, dziadek – jak narysować psa sikającego pod płotem na malwy. Od niej wiem jak ugotować zupę grzybową pachnącą świętami, od niego znam cytaty z Szekspira.

Dziadek nauczył mnie, że do każdej istoty, każdej kultury i każdego miejsca na Ziemi należy podchodzić z szacunkiem, ciekawością i podziwem. Babcia nauczyła, że najważniejsze w życiu to mądrze się zakochać i najpierw myśleć o innych, a dopiero potem o sobie...

Trochę innej Polski nauczyli mnie ci - mimo upływu lat, doskwierających im chorób i rodzinnych problemów - wciąż pogodni, kochający i ciepli ludzie. Trochę innej niż ta, na którą patrzę dzisiaj. Trochę innej niż ta, w której istotne problemy zamiata się pod polityczny dywan, a z małych spraw robi się dramaty wagi państwowej.

Na szali naszych rodzinnych dyskusji leżą dziś: wartość edukacji, kondycja służby zdrowia, jakość pracy i wysokość wynagrodzenia. Te trudne kwestie nadal równoważą proste rozmowy o dążeniu do szczęścia... które przecież już jest naszym udziałem.