poniedziałek, 16 września 2013

Siema stocznia! Zróbcie hałas

Kamil Bednarek popełnił właśnie artystyczne samobójstwo. Gdyby tylko Bob Marley nie tarzał się akurat po jakiejś niebiańskiej marihuanowej łące, z pewnością przewróciłby się w grobie.

Młody, utalentowany i optymistycznie nastawiony do świata i ludzi muzyk zrobił dla polskiego przemysłu muzycznego kilka dobrych rzeczy. A potem wystąpił w teledysku promującym najnowszą produkcję Andrzeja Wajdy.

Teledysk do filmu Wałęsa. Człowiek z nadziei w samej tylko warstwie obrazu jest pięknie nakręconym, doskonale zrealizowanym klipem ze świetnymi zdjęciami i przekonującym przeciętnego konsumenta kultury scenariuszem. Każdemu muzykowi w Polsce życzę, by mógł kiedyś pracować z tak zdolną ekipą filmową i by znalazł na to hojnych sponsorów.

Teledysk ten jest też, a przynajmniej być powinien, ostrzeżeniem dla tych, którzy żyją w przekonaniu, że konwencją artystyczną można sobie bezkarnie żonglować. Zestawianie znanych wszystkim słów Grechuty o tym, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy ze zdjęciami MO goniącej za Bednarkiem z gumowymi pałami jest po prostu ohydne. I nie chodzi o Wałęsę. Chodzi o to, że teledysk ogląda się w oczekiwaniu na mrożący krew w żyłach moment, w którym Kamil Bednarek wskoczy na rampę i krzyknie Siema stocznia, jak się bawicie?

Kamil Bednarek reprezentuje w kraju nad Wisłą nurt reggae, który wbrew obiegowej opinii nie sprowadza się jedynie do pulsującego riddimu. Jako fanka nieśmierletnego jamajskiego króla zawsze ubolewałam nad tym, że dla bezmyślnie trawiących muzyczną papkę mas nurt ten zaczyna się i kończy na refrenie No woman, no cry oderwanym zresztą od historycznego kontekstu. Niestety bezmyślnie trawi też Bednarek, który czerpie z twórczości Marleya nie to, co powinien.

Robert Nesta Marley wychował się w dzielnicy Kingston brzydszej i smutniejszej niż dworzec w Kutnie przed remontem. Buty zakładał tylko w święta, zresztą i tak musiał się nimi dzielić ze swoim rodzeństwem i biedniejszymi (o ile można być biedniejszym) sąsiadami.

Potem z małego Boba wyrósł piękny i dojrzały muzycznie mężczyzna, który każdą wolną chwilę spędzał na tworzeniu dzieła swojego życia. Dzieła, które wstrząśnie pokoleniami. Zrozumiał jaką moc rażenia ma jego twórczość. Niektórzy, z babcią Marleya na czele, wierzyli, że przemawia przez niego sam Jah. Inni to niespotykane zaangażowanie przypisywali wyjątkowej społecznej wrażliwości i rozległej wiedzy, której Marley (jako Dziecko_slumsów_któremu_się_powiodło) był niesłychanie spragniony. Dość powiedzieć, że Robert Nesta Marley stał się ambasadorem swojego kraju, bojownikiem o równość i sprawiedliwość. Jasne, że promował miękkie narkotyki. Jasne, że był zapatrzony w... barwną postać Ras Tafari Makkonena vel cesarza Haile Selassie I, który zrobił dla Etiopii tyle samo złego, co dobrego.

Jasne wreszcie, że nie wszyscy muszą kochać reggae i hołdować jamajskiemu rozprężeniu. Pytanie tylko komu artystyczny hołd złożył Kamil Bednarek, który chyba uciekał z lekcji historii. Bo mnie się wydaje, że złożył go przede wszystkim sobie.


niedziela, 7 lipca 2013

O słoniach

Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych. Jest coś pierwotnego w tym, że przez lata chodziliśmy po nich brudnymi butami, wycieraliśmy w nie tłuste od chipsów i klejące od lodów ręce, a potem w każdą sobotę podążaliśmy z matkami na targ, by z tych samych stoisk kupować warzywa, owoce, pieczywo i niemiecką czekoladę. Dziś stanowiska naprzeciwko wysłużonej parowej lokomotywy są demontowane, a pod miastem stoi nowe targowisko, którego już nie oblega popełniająca pierwsze w życiu błędy młodzież. Kosztowało miliony. Jest nowoczesne i strzeżone tak dobrze, że już nikt nie ma odwagi wycierać tłustych i lepkich palców w błyszczące lastriko.

Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych.
-         A skąd masz ciepłego loda?
-         Jak to skąd? Ze sklepu przecież.
-         Ale ja za niego nie zapłaciłam. Ile kosztował?
-         Nie wiem, czterdzieści groszy chyba. Jak to nie zapłaciłaś? Przecież mówiłam, że biorę…
-         No to może zapłaciłam. Nie wiem.
-         Ukradłyśmy go.
-         E tam, bzdury gadasz.
-         A jak ukradłyśmy, to co?
-         Przecież już i tak zjedzony… Nic nie poradzimy. Nie pójdziesz chyba do sklepu i nie powiesz „ukradłam loda”, nie?
-         No nie…

Kto był stroną potencjalnie płacącą, a kto wynoszącą w tym dialogu, którego do dziś jestem częścią i który śni mi się po nocach – nie pamiętam. Pamiętam za to, że kilka sekund później ktoś przyszedł i zaczął śpiewać: „cztery słonie, zielone słonie…”. Chcieliśmy być tacy dorośli, tacy niezależni, słuchaliśmy floydów i metaliki, a tutaj piosenka o słoniach. „No weź”. Pierwsza wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania. Przez cztery słonie. I kokardki na ogonie. Te same cholerne kokardki, którym N. odgrażała się przez wszystkie dotychczasowe, dorosłe lata swojego życia. „Nigdy nie będę wiązać swojemu dziecku na głowie czegoś takiego”.

Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Idę z psem przez puste miasto Z. W powietrzu wisi burza. Nasuwam na głowę kaptur uśmiechając się do samej siebie. „Wyglądasz jak obwieś” powtarzam w głowie słowa mamy, która kilka godzin wcześniej patrzyła jak wykonuję tę samą czynność. Kamuflaż, maskowanie, mimikra. „Nie patrzcie na mnie, nie ma na co. Ja nie patrzę na was”. Przystaję koło remizy strażackiej, którą ochoczo obsikuje mój pies-przybłęda, kiedy zrywa się silny podmuch. „Wiatr z północy przynosi zmiany” przywołuję w pamięci ulubiony cytat z filmowej opowieści o cygańskiej miłości i czekoladzie. Wiatr z północy zrywa mi kaptur. Podnoszę głowę. Uśmiecha się do mnie dwóch obcych mężczyzn. Do wnętrza remizy wnoszą demontowane właśnie „daszki”. Jeden z nich mruga w moją stronę, a mnie ogarnia wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania sprzed dwunastu lat. Ciepłe lody i cztery słonie. Nie, to niemożliwe. Ale to mrugnięcie… jakby wszystko wiedział.

Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Moje życie zawsze było ciągiem skojarzeń, wybranych wersetów, cytatów, symboli, interpretacji snów, znaków, piosenek, zdjęć, obrazów. Moja własna kabała. Mój pierwotny zabobon, rytuał, magia wypowiedzianego przez kogoś słowa, czar pierwszego zdania z książki, filmu, opowieści. Moja mitologia.

„Wśród słoni istnieją przypadki homo- i biseksualizmu, zjawisko dotyczy niemal połowy populacji”. „Słonia można nauczyć malować”. „Wiedzą państwo, że słonie zabija się, bo wchodzą w szkodę?” „Słonie to najmądrzejsze zwierzęta na świecie”. „Nie ma różowych słoni”. „Co to znaczy: jestem bogiem? A co to znaczy: jestem słoniem?”

-         Słoń nigdy nie dogadał się z żyrafą – Joanna, szamanka mojego życia.


Scena rozgrywa się dzisiaj, szóstego lipca. Wychodzę z domu, by prowadzić swój wędrowny tryb życia. Jeszcze godzinę wcześniej go nie było - na chodniku przed moją klatką schodową ktoś rączką małego człowieka narysował ogromnego słonia.


piątek, 19 kwietnia 2013

Z kraju i ze świata

SCENA I
- Ja się nimi brzydzę - mówi chłopak z pociągu. Może mieć najwyżej siedemnaście lat, a swoje słowa kieruje do siedzącej obok nauczycielki. Muszą wybierać się na konkurs, olimpiadę. On po maturze chce iść na studia filozoficzne. Ona uczy jakiegoś humanistycznego przedmiotu, możliwe, że nawet kilku, w końcu takie czasy.
- Ale co też ty opowiadasz - nauczycielka karci swojego podopiecznego.
- No tak. Oni te wszystkie zamachy, ataki robią - stwierdza ze spokojem i głębokim przekonaniem mało charakterystycznym dla przeciętnego nastolatka.
- Ale przecież nie wszyscy. To w gruncie rzeczy bardzo bezpieczni i kochający pokój ludzie - dopowiada mu nauczycielka. - Wszyscy nie mogą być agresywni, wszyscy nie mogą nienawidzić świata.

SCENA II
- Co to się tam w tych Stanach stało? - pyta mama. - Ja nic nie wiem, nie oglądałam.
- No i dobrze.
Wiem, że nie oglądała, bo ryła ogród w ramach akcji "Wiosna".
Są tacy, którzy nie oglądają, bo nie chcą.
Są tacy - i tych jest większość - którzy oglądają, ale nie rozumieją.
Wreszcie są i tacy, którzy nie oglądają, bo nie wierzą. Do tych ostatnich ja należę.

SCENA III
Zanim przestaję oglądać, wysłuchuję w TVN24 pogmatwanego tłumaczenia z relacji na żywo z bostońskiej ulicy. "...po tym jak zatrzymano zidentyfikowanego prawdopodobnego podejrzanego".
Kogoś przecież trzeba zatrzymać. Prawdopodobnie to "on". Został zidentyfikowany. Teraz należy uczynić go podejrzanym. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić sobie na luksus niezatrzymania. To by wyglądało szalenie niekorzystnie w oczach opinii publicznej.

SCENA IV
Podobno znaleziono wieko szybkowaru, w którym była jedna z bomb, a FBI pokazało szczątki ładunków zdetonowanych w Bostonie. Śledztwo rozwija się cały czas. Jeden pan się stał bohaterem. Nie zginął tylko dlatego, że zasłoniła go skrzynka na listy i to wystarczyło. Wybrany przez los. Inni mieli mniej szczęścia. Dwaj bracia, którzy przyjechali zobaczyć maraton stracili po nodze, a Polacy uznali, że to bardzo poruszająca tragedia. Amerykanie idą szeroko. Przeżyli horror, nie działały komórki i metro stanęło w miejscu.

SCENA V
Al-Qaeda nie przyznała się do winy.
To na pewno nie oni. Oni przecież, jak coś wiedzą, przyznają się od razu. Nawet do nieswoich.




SCENA VI
Na świecie toczy się jednocześnie około pięćdziesięciu konfliktów zbrojnych. Kondolencje płyną przez Atlantyk tylko w jednym kierunku.


SCENA VII

Blisko cztery dekady temu na londyńskim lotnisku służby bezpieczeństwa zatrzymują terrorystę. Ten odwraca się do kamery jednej z telewizji i mówi: "Przecież to wszystko show-biznes".

poniedziałek, 18 lutego 2013

Bucket list

(c)Wiktor Rezmer
- Na konferencję prasową wpuszczamy tylko z legitymacją - obwieszcza ochroniarz, a ja melduję bratu, że w takim układzie nie wejdzie do środka.
- Zaraz, zaraz! A my? Gdzie jest lista akredytacyjna? - upominają się dwaj mężczyźni w średnim wieku. Rozpoznaje ich jedna z organizatorek i wpuszcza do środka. Ku mojemu zdziwieniu za tymi dwoma prześlizguje się również moje młodsze rodzeństwo.
- No co? Telewizja Katowice! - uśmiecha się szeroko, jak to tylko on potrafi. Zawsze miał szczęście. Tak postawiliśmy pierwsze realne kroki wiodące na spotkanie ze Slashem.

Pierwszy raz o bucket list dowiedziałam się siedząc na kanapie sutereny w czeskiej Pradze. Rzuceni na ścianę Morgan Freeman (o którym W. zwykle mawia "no ten, znany aktor, co grał w takim znanym filmie") i Jack Nicolson (największy sukinkot jakiego zrodził Hollywood) spełniają swoje marzenia zanim kopną w kalendarz. Oczywiście jeden z nich jest obrzydliwie bogaty, a drugi obrzydliwie pozytywnie nastawiony do życia. I do śmierci też. W pierwszym odruchu reaguję sceptycznie, bo przecież każde marzenie można spełnić mając miliony na wydanie i relatywnie dużo wolnego czasu. Ale nim mija połowa filmu ryczę jak bóbr, bo... to takie piękne, że po prostu coś bierzesz i robisz, zamiast o tym myśleć, no! Też tak zawsze chciałam. Może kiedyś mi się uda dojść do tego poziomu życiowego zorganizowania.

Bucket list mojego życia z oczywistych względów fizycznie nie istnieje. Ledwo przekroczywszy ćwierćwiecze jestem jeszcze za młoda na to, by spisywać na kartce czynności do wykonania przed zejściem z łez padołu. Nie znaczy to jednak, że z tyłu głowy nie plączą się marzenia, które warto zrealizować. Jednym z nich było zobaczyć z bliska i posłuchać na żywo Saula Hudsona.

- Pytania proszę zadawać po angielsku, unikać tematów osobistych oraz tych związanych z Guns N' Roses - mówi organizator eliminując z mojej skrupulatnie przygotowanej listy prawie wszystko. Bardzo mnie na przykład interesowało jakie Slash kradł książki będąc nastolatkiem. Bo kradł. Wstaję, podnoszę rękę. - Pani w czerwonym z żółtym na środku - dostaję zielone światło dzięki nowej koszule od mamy. W czarnym t-shircie z logo Guns N' Roses byłabym niewidoczna w tłumie dziennikarskich klonów. - Pani w czerwonym, tak, pani - powtarza prowadzący, a ja już wiem, że wszyscy, którym to opowiem dodadzą odruchowo "małpa w czerwonym", bo dokładnie to samo hasło przechodzi mi przez głowę.

- Hi, Slash, how are you doing? - And he's doing fine jak na faceta, który od trzydziestego czwartego roku życia funkcjonuje tylko dzięki rozrusznikowi serca. W "Anastasia", kawałku z ostatniej płyty, którego słucham obsesyjnie słychać Bethoveena, bo Slash od dziecka słucha klasyki. Pytam, czy jest szansa, żeby kiedyś wplótł w swoje solo polskiego kompozytora. Z potoku słów o czerpaniu inspiracji i rodzicach, którzy uczyli go słuchać każdego rodzaju muzyki, wyostrza się jedno zdanie: "You know, I'am just a guy playing rock". To mi wystarczy.

sobota, 12 stycznia 2013

Wielka Orkiestra Społecznej Pomocy

Podobno im biedniejszy naród, tym hojniejsi jego obywatele.

Jurek Owsiak od dwudziestu jeden lat działa na polskiej scenie. Od dwudziestu jeden lat z godnością znosi też krytykę kościoła i niektórych mediów. Z roku na rok jego wolontariusze zbierają coraz więcej środków. I z roku na rok do akcji włącza się coraz więcej znanych, barwnych postaci polskiego show biznesu.

Pod parasolem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy znikają wszelkie podziały. Moherowe babcie licytują pióropusze Marii Peszek, zagorzali punkowcy kupują płyty Ewy Farnej, a Maryla Rodowicz przygrywa do tańca Dorocie Rabczewskiej. W tej, ogarniającej cały naród, świątecznej atmosferze kwestują coraz młodsze pokolenia Polaków, bo w Drugą Niedzielę Stycznia po ulicach przestają krążyć kieszonkowcy i złodzieje orkiestrowych puszek. Telewizje, gazety i stacje radiowe   prześcigają się w wymyślaniu coraz to oryginalniejszych przedmiotów, których sprzedaż ma zasilić konto orkiestry. Na licytacji Owsiaka można sobie kupić pobyt w więzieniu, przejażdżkę łodzią podwodną, uścisk dłoni prezesa, premiera, prezydenta... Można sobie kupić nawet stół, choć nadal nikt nie wie, dlaczego jest taki upierdolony. Licytacje ruszają coraz wcześniej i trwają coraz dłużej, a wszystko to w imię dobra naszego i naszych przyszłych oraz obecnych dzieci.

W tym jednym magicznym dniu we wszystkich Polakach w kraju i poza jego granicami budzi się szlachetny pierwiastek. Jedni stają się trochę Wokulskim wspierającym kwestę panny Łęckiej, inni świętym Mikołajem, jeszcze inni papieżem. Na społeczny ostracyzm skazany jest ten, kto w Drugą Niedzielę Stycznia nie przyklei do płaszcza czerwonego serduszka.

Wszystko idzie tak dobrze, że Jurek Owsiak postanowił w tym roku rozszerzyć swoją działalność i pochylić się również nad najstarszymi Polakami. Nie dość respiratorów, inkubatorów i pomp do dializy malutkich jak ziarnko fasoli niemowlęcych nerek. Anioł stróż polskiego humanitaryzmu będzie z pomocą swoich godnych reprezentantów zbierał pieniądze na łóżka geriatryczne.

Starość nie radość - powiadają najstarsi górale i oczywiście mają rację, bo przecież nikomu się nie uśmiecha łupanie w krzyżu i strzykanie w stawach. Nikt nie lubi i nie chce być zapominalski, niedołężny i marudzący. Nikt nie chce zostać bohaterem internetowego dowcipu, w którym pada sakramentalne, pełne politowania "babcia se pierdalnie". Dlatego tym bardziej szlachetne to działanie, kiedy w dobie kultu piękności i młodości Jurek Owsiak zabiera się za uzdrawianie polskiej geriatrii.

Tak kraj nasz oświecony i cywilizowany odpłaca się ludziom, którzy przez ostatnie dekady podnosili go nawet nie z kolan, a z tragicznego upadku. Nową Polskę okupili listą wyrzeczeń, głodem, biedą i pracą tak ciężką, że dziś nie jesteśmy sobie w stanie tego nawet wyobrazić. A wszystko to po to, by dziś ich wnuczęta zbierały złotówki, żeby zapewnić im godną śmierć.

Lista pól do popisu dla ludzi pokroju Owsiaka jest długa. Może w przyszłym roku ktoś wyręczy Ministra Zdrowia w skracaniu kolejek do ortopedów, może uzdrowi osławiony eWUŚ, może zechce zafundować wszystkim kobietom mammografię z cytologią... Fajnie jest mieć taką wszystko-grającą orkiestrę. W mojej głowie rodzi się tylko jedno pytanie. Jak to się stało, że to nie jest kraj dla starych ludzi, chociaż sami go budowali?


wtorek, 8 stycznia 2013

Ścierwo

Stałam na przystanku, kiedy podszedł do mnie mężczyzna błagając o jedzenie. Nikt z potencjalnych pasażerów MPK nie zareagował. Trudno się dziwić. W końcu bilety coraz droższe, a i chleba też nikt za frajer nie rozdaje. Niewiele jest widoków wzbudzających we mnie większą odrazę niż użalający się nad sobą, zasmarkany chłop. Idź do pracy - pomyślałam. - Praca uszlachetnia. I zaraz uświadomiłam sobie, że nie ma w naszych czasach bardziej kłamliwego stwierdzenia. Jak rzadko praca daje dziś wolność i czyni lepszym! Jeśli ktoś (tak jak ja) czerpie z niej przyjemność, powinien uważać się za największego szczęściarza pod słońcem. Usłyszałam dzisiaj, że w pewnej firmie produkującej - eufemistycznie mówiąc - średniej jakości meble dla szwedzko-polskiej sieci handlowej wzięcie jednego dnia wolnego od pracy wiąże się z utratą... wszystkich potencjalnych dodatków do pensji w skali roku.

Zdjęta dziś z anteny reklama Heyah, która oburzyła rzesze internautów powinna kazać nam wszystkim zastanowić się nad tym, czy jej twórca w trzydzieści sekund nie zdiagnozował polskiego społeczeństwa. O ile idea "wszystkiego wszędzie wszystkim, po równo i za darmo", którą tak chętnie posługują się wszystkie sieci komórkowe nawiązuje zaiste do szczytnych haseł marksizmu, o tyle posłużenie się wizerunkiem największego kata w dziejach ludzkości słusznie obudziło czujność Polaków. Ale może jest jakieś usprawiedliwienie dla tego marketingowego zabiegu?

Kampania miała mieć wydźwięk humorystyczny - tłumaczył się autor spotu, który pewnie dzisiaj znalazł na biurku list pożegnalny od szefa zatrudniającej go korporacji. Zaiste czarny to humor porównywać wolne przecież i demokratyczne społeczeństwo do takiego, w którym za samą znajomość zasad demokracji groziła zsyłka na roboty przymusowe.

Kiepski to żart, kiedy ludzie pracujący w zagranicznych korporacjach zestawiani są z katorżnikami. To społeczeństwo, które może robić zakupy wszędzie i jadać smażone w głębokim tłuszczu wołowe ścierwo w dowolnie wybranych restauracjach szybkiej obsługi nie może być przecież porównywane z tymi, którym za dzienną rację żywieniową musiało starczyć 450g chleba. Nie sposób przyrównywać narodu, który ma dostęp do (o ironio) telefonów, gazet i internetu do ludzi, którym za samo posiadanie części do radioodbiornika groziło dziesięć lat na Kołymie.

Słaby to żart - żart z Lenina... O nie. Żaden karzeł komunistycznej myśli filozoficznej nie wykazał się większym poczuciem czarnego humoru niż przewodniczący Wladimir Iljicz Uljanow. Żaden z bieżących rządów nie dorówna jego pomysłowości.

Chwalić niebiosa, prorokiem naszych czasów nie jest Lenin. Prorokiem naszych czasów jest klaun wykreowany przez Sachę Barona Cohena. I to jego wizerunek bardziej pasowałby do każdej reklamy emitowanej w kraju stojącym demokracją i zdrowym kapitalizmem. Jest taka scena w Dyktatorze. Aladeen staje na przeciwko światowych przywódców i nie może się nadziwić, dlaczego tak bardzo sprzeciwiają się dyktaturze. I tak przekonuje słuchaczy o jej wyższości nad demokracją: Przecież żyjąc w kraju totalnego reżimu mogliby pozwolić jednemu procentowi jego mieszkańców posiąść dobra całego narodu. Mogliby pomóc swoim bogatym przyjaciołom jeszcze bardziej się wzbogacić poprzez zmniejszanie podatków. Żyjąc w kraju rządzonym przez dyktaturę mogliby zapomnieć o zapotrzebowaniu obywateli na opiekę medyczną i edukację. Mogliby też zapomnieć o walce z biedą. W takim kraju media wydawałyby się wolne, ale tak naprawdę byłyby zarządzane przez jedną osobę, ewentualnie jej rodzinę. Można by też było podsłuchiwać rozmowy telefoniczne i znęcać się nad więźniami. Ustawiać wybory. I podawać fałszywe przyczyny wypowiadania wojen. Więzienie można by było zapełnić dowolnie wybraną grupą przestępców i nikt by nie protestował. Wreszcie żyjąc w dyktaturze można by wykorzystać media do manipulowania społeczeństwem i zastraszania go.