wtorek, 24 stycznia 2012

Ab ovo ad ACTA

Internet, poza nadrzędną funkcją komunikowania, służy do trzech rzeczy. Oglądania pornografii, zarabiania pieniędzy i konsumowania kulturowej - przeważnie ciężkostrawnej i mało odżywczej - pulpy. Istnieją, owszem, wirtualne muzea, parki i galerie, ale nie łudzę się, że 100% internautów urządza sobie popołudniowe spacerki po Luwrze. Homo internautus większość czasu spędza na portalach społecznościowych oraz stronach z filmami i serialami, których legalność jest - eufemistycznie mówiąc - kwestią sporną. Niektórzy oddają się przyjemności "grania w gierki" w sieci na średnio trzy godziny dziennie i choć do japońskiej wersji nolife'ów im jeszcze daleko, to groźba, że w ogóle przestaną wychodzić z domu już dawno realnie zawisła w wirtualnym powietrzu.

Internauci entuzjastycznie partycypują w wątpliwej jakości dyskusji o ACTA tylko dlatego, że obejrzeli frajerski filmik utrzymany w big-brotherskim tonie kolejnego ograniczania swobód obywatelskich. Na społeczeństwo padł blady strach, nie dlatego, że obawia się cenzury, ale dlatego, że zaistniało ryzyko zamknięcia portalu, którego nazwa przywodzi mi na myśli niesmaczną mieszankę szejka z kwękaniem i na którym propaguje się równie niesmaczny dowcip. Nie daj Bóg trzeba będzie na powrót zacząć ze sobą rozmawiać po polsku, a nie hasłami spod obrazków, których poziom nie przewyższa wcale poziomu malowideł z jaskiń w Górach Kantabryjskich. Naprawdę, wielka to strata dla ludzkości.

Większość dyskutujących nawet nie wysiliła się, żeby przeczytać, co na ten temat mają do powiedzenia gazety, nie wysłuchała radiowców. Za to na podstawie sądów buduje sądy. Nie żartuję, jak mi ktoś nie wierzy, niech ściągnie słuchawki w autobusie i przysłucha się rozmowom współpasażerów.

Proszę państwa, paradoks. My-społeczeństwo radośnie rozdające nasze dane osobowe na prawo i lewo boimy się, że ktoś ograniczy naszą wolność osobistą.

My-społeczeństwo (z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy) klikające "lubię to" pod każdą pierdołą i wrzucające na swoje wirtualne ściany po tysiąckroć przerobione w popularnym programie do obróbki zdjęcia protestujemy przeciw ograniczaniu własności intelektualnej.

My-społeczeństwo dla zabicia czasu uprawiające wirtualne marchewki i marihuanę wyrażamy obawę, że ABW, najlepiej we współpracy z CIA i FBI, wyważy nam drzwi o czwartej nad ranem, a nasze żony i dzieci za kłaki zawlecze na przesłuchanie w pokoju bez okien za to z lustrem weneckim.

My-społeczeństwo śmiejące się z matchstick man'a o twarzy zepsutego ziemniaka ubolewamy nad ograniczaniem wolności tworzenia.

My-społeczeństwo w ciemno podpisujące umowy i zobowiązania jednym kliknięciem myszki w okno "I agree".

My-społeczeństwo wirtualnie okradające realnych ludzi.

My-społeczeństwo z tęsknotą wpatrujące się w przerobione zdjęcia szesnastolatek w galeriach pod wszystko mówiącymi tytułami "Chudość, Miłość, Zajebistość".

My-społeczeństwo plujące jadem bez ortografii i interpunkcji w komentarzach na blogach polityków, a ukrywające się pod pseudonimami.

Koniec końców my-społeczeństwo żyjące w cieniu wiecznego postradzieckiego, smoleńskiego, rządowego i gazeto-wyborczego spisku nie ufamy sobie do tego stopnia, że w niepodpisanym jeszcze dokumencie upatrujemy (odnoszę wrażenie, że z upodobaniem) końca wolności słowa i działania.

My-społeczeństwo nieudolnie trawiące rzucone nam ochłapy informacji z bezpłatnych gazet, niedyskretnie bekające podejrzliwymi sądami ludzi równie anonimowych jak my sami.

My-społeczeństwo podnoszące kwiatowy bunt z popularnego graffiti Banksy'ego - puknijmy się w głowy.