czwartek, 31 marca 2011

Czy marihuana jest z konopi?

Jest słoneczne popołudnie. Jakiś czas temu skończyłam zajęcia i teraz, pod rękę z koleżanką wędruję szerokim chodnikiem, uśmiecham się do wybranych, przystojnych przechodniów i gęba mi się nie zamyka. Przyjemne ciepło wypitej przed chwilą kawy (5 PLN za duży kubek) rozchodzi się po naszych ciałach. Jest pięknie, jest wiosna i w tej całej wiośnie któraś z nas rzuca beztrosko: "Chodźmy do Caritasu na obiad". Jasne. Wyborny chłodnik litewski i placki ziemniaczane (wszystko razem 6 PLN) stanowią doskonałe dopełnienie kawy i zwieńczenie przyjemnego popołudnia.

Staję w kolejce, by złożyć zamówienie. Uśmiecham się do wszystkich i wszystkiego, kiedy nagle przez ścianę mojej beztroski dociera do mnie, co dzieje się w kolejce. Przede mną stoi stara, schorowana kobieta i próbuje się zdecydować na obiad. W artretycznej dłoni kurczowo ściska bilon. Dokonuje wyboru między ryżem z jabłkami i mielonym kotletem. Samym, bo jak zdecyduje się na mielonego, nie starczy jej już na surówkę. "Pani kochana, pani mi wybierze takiego malutkiego, to może na suróweczkę starczy, co?" przekonuje słabym głosem. "Ale wszystkie kosztują tyle samo, nie mogę" odpowiada pani w białym fartuchu. Wszyscy tu wiedzą, że nie ma litości. "W takim razie pani da samego kotleta. Najlepiej niech pani kochana zapakuje, w domu sobie na obiad zjem" podejmuje decyzję staruszka. "Samego? Ale przecież się pani nie naje samym..." oponuje sprzedawczyni. "Najem się, złociutka" uśmiecha się smutno i kiwa głową, chociaż sama nie wierzy w to, co mówi. "Niech pani da z surówką i ziemniakami" rzucam pospiesznie i dokładam wypolerowaną, żółtą dwuzłotówkę do bilonu wysypanego przez staruszkę na ladę. Odwracam głowę i spuszczam wzrok, żeby nie widzieć jej twarzy. Czaszkę przewiercają mi słowa podziękowania "Dziecko kochane, Bóg ci zapłać, aniołeczku, Bóg ci zapłać". Nie odpowiadam. Kiedy składam swoje zamówienie nie podnoszę wzroku na panią w białym fartuchu. Nie mam odwagi, płonę z zażenowania. Nie chcę widzieć starej kobiety, która pewnie przeżyła wojnę, która pewnie po wojnie odbudowywała kraj z tym samym poczuciem obowiązku, z którym idzie na każde wybory. Nie chcę patrzeć na kogoś, kto zawdzięcza mi obiad.

Kiedy staruszka konsumuje mielonego, w Warszawie na Wiejskiej trwa spór o to, czy sprzedawać marihuanę w aptekach jako lekarstwo. "Marihuana nie jest lekiem, jest środkiem, który odurza i ogromnie uzależnia, nie zabija od razu, ale z czasem powoduje, że młody człowiek staje się osobą chorą" grzmią dyskutujący. PiS wyjątkowo zgadza się z PO w tej ważnej sprawie. Ktoś zadaje kolejne pytania w stylu "czy marihuana jest z konopi?", ktoś inny nie sięgnąwszy do statystyk i fachowej literatury orzeka, że "to poroniony pomysł". Nikt nie mówi głośno, że w Polsce za posiadanie siedzą 684 całkiem zdrowe i zdolne do pracy osoby. Średnia europejska cena za gram oscyluje w granicach 6 euro. Utrzymanie więźnia to 76 PLN dziennie. Wyroki za posiadanie sięgają dwóch lat. Kalkulatory w dłoń. Voila! Ileż to obiadów w Caritasie.

To nie jest głos w sprawie legalizacji. To kontrast, który w to wiosenne popołudnie wziął mnie za frak i cisnął o chodnik i to jeszcze w takim miejscu, żeby przejeżdżający obok autobus ochlapał mnie na dokładkę błockiem z kałuży. Ile kosztuje nas pisanie wciąż nowych, coraz bardziej pozbawionych sensu ustaw? Ile płaci się za pisanie nowych raportów w sprawie katastrofy w Smoleńsku? Ile za nowelizację nowelizacji? Jak wysoką cenę płacimy codziennie za ludzką głupotę, butę i niedouczenie?

Dzisiaj na szczycie G20 w Chinach dyskutowano nad wspólną, międzynarodową walutą, bardziej jeszcze transgraniczną niż euro czy dolar. Niech polscy parlamentarzyści spróbują choć przez tydzień przeliczać wszystko na wartość mielonego kotleta, tak jak codziennie robi to staruszka z Caritasu. Może wtedy przestaną zadawać idiotyczne pytania.

sobota, 26 marca 2011

Godzina dla Ziemi jest bez sensu

Dzisiaj o godzinie 8.30 naszego czasu w centrum Nowego Jorku zgasną oświetlenia mostów i wielkich wieżowców. Podobna sytuacja będzie miała miejsce w wielu innych miastach świata i pewnie gdybym miała telewizor, od rana oglądałabym telewizję śniadaniową z udziałem eko-celebrytów, którzy przekonywaliby mnie, że Godzina dla Ziemi (z angielskiego Earth Hour, dalej EH) ma głęboki sens i warto choćby na te 60 minut wyłączyć komputer oraz lodówkę. Gdybym miała telewizor, gadałabym do niego, że EH jest bez sensu i prędzej, czy później zarzucono by mi, że jak zwykle muszę wszystko krytykować i negować.

Z EH jest trochę jak ze ślubem kościelnym. Jedni biorą, bo chcą i wierzą w sens, inni - bo wypada. Niektórzy nie biorą, bo nie chcą, bądź nie widzą sensu. Nie widzę i ja. Pomysłodawcy EH przekonują, że świat stanie się lepszy, kiedy każdy z nas zminimalizuje ilość prądu, jaką zużywa w ciągu godziny. Hasła o oszczędzaniu energii są truizmami i wszyscy wiedzą, że należy to robić. Byłabym wdzięczna i może bardziej przekonana do pomysłu, gdyby ktoś, namawiając do udziału w EH, wspomniał o zanieczyszczeniu światłem (z punktu widzenia ekologii dość istotny problem) oraz emisji znienawidzonych przez ludzkość gazów cieplarnianych. Tak się jednak nie dzieje.

Międzynarodowe organizacje i komisje wśród których prym wiodą komisje Unii Europejskiej nakładają na producentów wszelkich sprzętów elektronicznych obowiązek umieszczania na opakowaniach informacji o ilości zużywanej przez te sprzęty energii, a co za tym idzie również informacji o kosztach ich eksploatacji. Przypuszczalnie nawet bez tych wymogów szanujący się producent raczyłby klienta taką informacją i nie czyniłby tego z sympatii do niego, ale ze zwykłej chęci pozyskania nowego nabywcy produktu. Oczywistym jest, że choć odrobinę zaangażowany w kupowanie lodówki klient zdecyduje się na taką, która zużywa mniej prądu i jest tańsza w utrzymaniu, bo finalnie tylko to będzie ją odróżniało od innej równie białej lodówki z równie szklanymi półeczkami i równie plastikowymi pojemnikami na jajka. Nasze telefony, komputery i telewizory zużywają coraz mniej energii, bo zwyczajnie pozwala na to technologia i wykorzystanie coraz bardziej wydajnych materiałów. Wyłączenie sprzętów na godzinę to żadna oszczędność, a ilustracją tego może być choćby zgaszenie energooszczędnej żarówki, która włączona i wyłączona kilkukrotnie zużyje więcej prądu, niż gdyby się miała palić przez godzinę.

Nie lubię oszukiwać siebie ani innych jeśli chodzi o sprawy związane z ochroną środowiska, dlatego też do swoich argumentów muszę dorzucić jeszcze jeden, koronny, przemawiający za tym, że EH jest pozbawiona sensu. Przeciętny konsument energii ma swoje EH codziennie. Ma nawet EH 24h/7d. Jednak kiedy wyłącza na noc telewizor, zamiast zostawiać go w opcji stand by, nie kieruje się eko-trendami, ale wysokością swojego rachunku za prąd. Przeciętny konsument energii wie jak ją oszczędzać, bo nie ma innego wyjścia. Staje przed odwiecznym dylematem "albo rybki, albo akwarium", tyle, że rybki zostają zastąpione blaskiem pięciu lamp w pustym salonie, a akwarium - zaoszczędzoną pięciozłotówką, której obecność w portfelu wynika z braku tegoż blasku w salonie. Zgaszenie świateł na moście w Nowym Jorku to kaprys, oszczędność energii w domu, w którym liczy się każda złotówka to konieczność.

EH nasuwa mi skojarzenie z pewną popularną ostatnio eko-mamą, która w poprzednim życiu była piosenkarką. Jej wielki hit "Kiedyś cię znajdę" nieoczekiwanie zaowocował tym, że znalazła eko-sposób na eko-życie. Z wielu licznych przykładów eko-życia można wyłonić kilka spektakularnych. Jej dziecko śpi w eko-kołysce podarowanej przez znajomych, czy też ściągniętej ze strychu dziadków, nosi eko-ciuszki po innych eko-dzieciach, które już z nich wyrosły i bawi się eko-drewnianymi klockami. Je eko-przeciery domowej roboty oraz jabłka z polskich sadów. Idąc tym tropem należałoby stwierdzić, że co najmniej 3/4 matek w Polsce powinno chwalić się eko-przyzwyczajeniami. Analogicznie do tego co najmniej 3/4 Polaków (i nie tylko) borykających się ze zjawiskiem "od pierwszego do pierwszego" powinno wygrawerować sobie eko-przedrostek na tabliczce z nazwiskiem.

Nie zamierzam dziś o 8.30 odcinać się od prądu, bo raz, że nie lubię siedzieć po ciemku, dwa, że mam energooszczędne żarówki, a trzy, że zapewne zechcę obejrzeć film w moim "ekologicznym" komputerze. Nie zamierzam dziś o 8.30 dołączać do grona uczestników EH. Nie potrzebuję EH, gaszę światło codziennie. I gorąco polecam myśleć. Niekoniecznie eko-myśleć.