sobota, 29 stycznia 2011

A skrzynka była czerwona

Usłyszałam od przybywających do mojego domu gości, jeszcze w sylwestrowy wieczór, że w takiej amerykańskiej okolicy mieszkam, bo taka uliczka szeroka, oświetlona, spokojna i płotu nie mamy. "I ostatni dom po lewej" dodałam od siebie. Właściwie jedyny brakujący element to wolnostojąca skrzynka na listy. Wolnostojącej skrzynki nie ma, miejscowy listonosz bardzo się przyzwyczaił do naszego dawnego miejsca zamieszkania, więc każda jedna przesyłka trafia pod stary adres. Nawet, jeśli na kopercie ktoś umieścił nowy. Tam ląduje nasza poczta, tam zostaje odczytana. I tam trafia do śmieci.

Nie mam pojęcia, czy ludzie ze sklepów odzieżowych, jubilerskich i drogeryjnych kradną moje dane, czy ja im je rozdaję na prawo i lewo nieświadomie. Jak już mam życzenie zostać czyjąś stałą klientką, a miewam rzadko, to podpisując pakt z konsumenckim szatanem zawsze zaznaczam opcję "nie, nie przysyłaj mi pierdół do chaty, mam czym palić w piecu; wystarczy, że spamujesz mojego maila i komórkę". Jak widać "nie" jest za mało stanowcze, więc nie moja skrzynka pocztowa regularnie zawalana jest tonami indywidualnych ofert, o indywidualności których świadczy jedynie naklejka z moim adresem i nazwiskiem. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi. W ogóle by mnie nie obeszło, co wyjątkowego tym razem mają mi do zaproponowania Avon, Sephorah i Alma. Ale po pierwsze zbliżają się Walentynki i Dzień Kobiet (niedługo zbliżać się też będzie Boże Narodzenie) więc makulatura w skrzynce podwoiła swą objętość (przed Bożym Narodzeniem ją potraja). Po drugie ostatnio cholernie wrażliwa jestem na zalew chińszczyzny w szwajcarskich cenach. Naprawdę poprzestawiało mi się w mózgu i nie mam ochoty wydawać 89,90 zł na t-shirt, w którym jutro będzie chodzić cała Polska, bo do H&M'u przywieźli nowy towar (dziwnie zresztą podobny do starego). Kolega, który pracuje w Sklepie z Bardzo Drogimi Jeansami uraczył mnie ostatnio historyjką, która jeszcze spotęgowała we mnie alergię na chińszczyznę po szwajcarsku. Opisał, jak to czuje się jak ostatni kretyn, ilekroć do Sklepu przychodzą ogólnie pojęci Azjaci, patrzą na metki Bardzo Drogich Jeansów, czytają "made in Bangladesh/China/India", parskają śmiechem i wychodzą. Kierownik Sklepu mówi o takich "Panowie Producenci". Wymowne.

Dzisiaj coś mnie podkusiło i zamiast od razu cisnąć pół tony makulatury do pieca, otworzyłam koperty. Tytuł pierwszego katalogu: "Jak przeżyć (udane) walentynki?" Moja niezawodna i niezależna od tego, czy kogoś mam, czy nie odpowiedź brzmi zawsze "Iść do McDonald's". Ale może autorzy katalogu wiedzą lepiej? Ok. Skoro już dopuściłam się rozerwania koperty, to przerzucę te świecące stronki. Przerzuciłam. Policzyłam! Moje walentynki będą udane, jeśli wydam 1238 PLN na walentynkowe zakupy ograniczając się przy tym tylko do ofert specjalnych, tylko do mnie skierowanych, takich, do których dołączają gumowe kaczuszki i pachnące serduszka do kąpieli oraz próbki kremów afrodyzjakalno-przeciwgrzybiczych. Jeśli ze specjalnej oferty wykluczę serię kremów przeciwzmarszczkowych ze spermy wieloryba (co w wieku 23 lat nie jest wcale takim dobrym posunięciem) wydam tylko 898 PLN, ale za to nie dostanę punktów zamiennych na parasolkę i talonu na kawę. Niewielka strata, bo talon jest na jedną kawę, a kto w walentynki chodzi sam do kawiarni?

No cóż. Przejrzawszy wrzuciłam do pieca. Popełnię konsumenckie albo nawet walentynkowe samobójstwo. Nie zainstaluję wolnostojącej skrzynki pocztowej przy ostatnim domu po lewej. Oferta specjalna? Nie, dzięki, postoję.

niedziela, 23 stycznia 2011

Świnia w Himalajach

Istnieje, obok wielu innych, poznawcza natura moich podróży pociągami. Spędzając czas w kolejowym wagonie można się dowiedzieć wiele. O życiu. Najwięcej zaś można się dowiedzieć o sobie samym. Można, może nie poznać, ale spotkać na pewno, wielu oryginalnych ludzi. Kiedyś na przykład dane mi było siedzieć naprzeciwko pana profesora jeszcze wtedy akademii rolniczej, który żądał dowodów mojej znajomości artystycznego dorobku "The Rolling Stones". Bo zwyczajnie mi nie wierzył, że ktoś taki jak ja może się interesować czymś takim jak "to". Innym razem spotkałam trzydziestolatka, który próbował mi zaimponować historiami o swoich podróżach służbowych, więc w odwecie sprzedawałam mu swoje wymyślone bajki o wyjazdach do Kambodży i Laosu. Uwierzył. Nawet w to, że mam na imię Ania. Byli też: lotnik, generał, sopranistka, liczni gitarzyści, prawniczki, księgowe i fanki krzyżówek panoramicznych. Raz natknęłam się w podróży na Emilię Krakowską, a raz znalazłam najprawdziwsze sto dolarów.

Dziś, podróżując wagonem klasy drugiej, odkryłam natomiast, że moja babcia nie zawsze ma rację. Przynajmniej nie zupełną. Babcia zwykła mawiać, że na świecie są dwie najgorsze rzeczy. Pierwsza to chuda świnia. Druga zaś to pijana kobieta. Fakt, z chudej świni pożytku żadnego nie ma. Jeśli ktoś ma pożytek z pijanej kobiety - jego sprawa. Ale ja dzisiaj w tym pociągu odkryłam, że może być gorzej. Że gorsza od chudej świni i pijanej baby jest gruba, pijana świnia. Męska. Wiem, że ostatnio krążę wokół męskiego tematu jak zawieszony radziecki Sputnik 1 i że większości ten temat psu na budę, ale jakoś nie mogę się powstrzymać. Może to przez zimę, a może przez plamy na Słońcu. Nieważne. Jak ktoś nie chce, niech nie czyta.

Wieczór, ciemno, zimno, wilki jakieś. Wsiadam do pociągu i zanim orientuję się, że niefortunnie wybrałam miejsce, jest już za późno. Tylko jedno zostaje wolne. Siadam więc. Po przekątnej jakiś ładny chłopaczek, który chyba zamierza w tym roku zdać maturę uśmiecha się do mnie grzecznie, ale w jego oczach widzę komunikat "dziewczyno, coś ty najlepszego...". Studentka na prawo ode mnie jakby głębiej zakopuje się w notatkach z fizjologii zwierząt. Robi się cicho, gęsto i nieprzyjemnie. I wtedy wchodzi. A właściwie wchodzą dwie grube, pijane, męskie świnie. Jedna siada po mojej lewej, druga prezentuje swój czerwony ryj siadając idealnie na wprost. Zaczyna się spektakl.

W mojej głowie zapaliło się już tysiąc jeden czerwonych, ostrzegawczych lampek, więc gorączkowo szukam w torbie słuchawek. Pech chciał, że akurat ich kabel musiał stworzyć wesołą hybrydę z kablem od ładowarki do telefonu i rozplątanie konstruktu zajmuje mi dobre trzy minuty. Cholerne kable, cholerni Chińczycy! Te trzy minuty to mój wyrok. Te trzy minuty to Godzina Świni.

Najpierw jedna świnia do drugiej odzywa się ludzkim głosem, że w tym roku nie zabierze swojej żony nad morze, bo za drogo. "A więc w tej historii jest i maciora" myślę sobie gorączkowo szarpiąc chiński plastik. W tym czasie druga pyta ile taka nadmorska przyjemność. W odpowiedzi pada, że jakieś czterysta złotych. "Pojebało?! Wiesz ile za to można piwa kupić? Czekaj, zara ci policzę". Świnia umie liczyć! W wieku trzydziestu lat jeszcze nie zdążył jej zaszwankować podstawowy kalkulator w mózgu. "No ze stówa będzie". "Chyba takich za 3,50!" A więc jednak zdążył...

Wiem na pewno, że po tym zawoalowanym komunikacie "widzisz maleńka, mam swoją pannę" przyszedł czas na mnie. Nie mylę się, chociaż świnie, widząc, że jestem zajęta, nie odzywają się do mnie wprost. Najpierw komunikują się między sobą. Padają komentarze dotyczące skórzanej biżuterii (akurat mam na sobie biały, skórzany pasek owinięty wokół nadgarstka w roli bransoletki) i laskach noszących wysokie buty (krótki przegląd obuwia osób w przedziale pozwala mi stwierdzić, że jestem jedyną, która porwała się na dwunastocentymetrowe szaleństwo - reszta płaska jak zgon na EKG). Zanim zdążą dodać coś jeszcze, udaje mi się rozwikłać gordyjską plątaninę kabli. Pospiesznie wciskam na uszy ogromne słuchawki z akuratnym podbiciem basu i zatapiam się w dźwiękach slashowej gitary. Bóg istnieje.

Wyciągam z torby swój własny, zaprenumerowany magazyn turystyki górskiej i spadam w Himalaje. Mija chwila i oto znajduję dowód na to, że Bóg nie istnieje. Kątem oka dostrzegam gorączkową wymianę smsów między Świnią Jeden, a Świnią Dwa. Dyskretnie sięgam do kieszeni super kamuflującego biust swetra i naciskam pauzę. Zsuwam słuchawki pod pozorem poszukiwania biletu. "Hehe, to kiedy jedziemy do tych Himalajów?" pyta świnia z obleśnym uśmiechem, który chyba w jej pojmowaniu jest zalotny. I że niby jak mam zareagować? Rzucić się na kolana tylko dlatego, że koleś umie czytać? Zaprosić na wycieczkę? Powiedzieć, że pójdziemy razem na Rysy? Babcia ostrzegała, że nie wolno się z nieznajomymi w Tatrach umawiać, bo ostatnio jakiś chłopak zamordował i w kosodrzewinie porzucił piękną i rozumną. Ale to nie o to chodzi. "Kiedy jedziemy do Himalajów?" "Jak wyrobisz paszport Polsatu" myślę sobie, ale nic nie mówię, bo to, że świnia umie czytać, nie znaczy, że rozumie, co się do niej mówi. Wykrzywiam się w grymasie udającym blondyński uśmiech i ponownie nasuwam słuchawki.

Udaje mi się przeczytać bite sześćdziesiąt stron gazety, a kiedy świnie wychodzą z przedziału, liczę opróżnione puszki po piwie. Dwanaście. W godzinę. Do Himalajów! Z takim brzuchem. Z takim mózgiem. Ze mną?! Pff...

Babcia znowu powie, że się buntuję i sprzeciwiam. Ale muszę jej powiedzieć, że nie miała racji. Bywają gorsze rzeczy, niż chuda świnia.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

no co ty nie powiesz

"Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne", napisał Tołstoj na początku historii, która może się przydarzyć ludziom chyba tylko za karę. Miał rację. Szczęśliwi ludzie nie mają nic szczególnego do powiedzenia. Wszystko jest u nich ok, w porządku i w normie. Nie mają na co narzekać, a przecież nie będą wszem i wobec opowiadać o swoim szczęściu, bo to tak trochę nie wypada. Odkrywam, że to zdanie jest też o mnie. Że jestem podobna do tych, co są do siebie podobni.

Przestawiło mi się coś w mózgu, wywaliłam z lodówki majonez i smażone mięso. Stwierdzam, że w mojej szafie niczego nie brakuje, podobnie jak w kosmetyczce i w torebce. Jak pani Dalloway, sama kupuję kwiaty. O burzliwych romansach słucham tylko od znajomych, którzy ogryzają paznokcie do krwi i nie śpią po nocach, a w ich czaszkach tłucze się pytanie "zadzwoni, nie zadzwoni?". Nie potrzebuję tego. Nie zasługuję na to. Chodzę na długie spacery i czytam mądre gazety. I Hemingwaya czytam. Poznań to się zrobił dla mnie taki mały, że właściwie wszędzie chodzę pieszo. Moje próby ogólnie pojętego ogarniania doprowadziły nawet do tego, że założyłam sobie notes, w którym spisuję obejrzane przez siebie filmy. Sens wszystkiego co robię wprost materializuje się przed moimi oczami. Wymyśliłam, że po studiach wyskoczę gdzieś z Polski... na studia. Nadal będę czytać mądre gazety i stare książki.

Realizuję postanowienie: otaczać się tylko bystrymi, zaradnymi i zdecydowanymi mężczyznami w typie Edwarda Dziewońskiego. Reszta - niech ginie. Nie interesuje mnie to, czy zechcą ze mną wziąć ślub, mieć dzieci, zostać do końca życia, czy iść do łóżka. Mają być najlepszego sortu, bo takie ma być wszystko. Mogą sobie mieć żony, dzieci, mogą być gejami, transwestytami albo hodowcami jedwabników. Najważniejsze, żeby nie byli dupowaci. Bo na takich mi szkoda czasu.

I na koniec najnudniejsze: moją ulubioną piosenką jest ostatnio "Englishman in New York". Pięknie jest. Poważnie ci mówię.

wtorek, 11 stycznia 2011

Small talk, big problem

Lubię mądrych ludzi. Jedna z takich osób wysłała mi dziś polecenie dotyczące mojego przyszłotygodniowego wystąpienia na seminarium. Utkawszy zasłonę dymną z cytatów żydowskich poetów i pop-artystów napisał ów ktoś: "proszę przygotować wykon na temat wielkich zagrożeń naszego świata". Meandrując gdzieś między porozrzucanymi w mailach wersami Brzechwy, Beatlesów i "Kasabian", nie spostrzegłam w pierwszej chwili jaką pułapkę na mnie zastawiono. Czyli co? Proszę posiąść wiedzę globalistów, polityków, politologów, etyków, wizjonerów i papieża. Proszę stać się eksperymentalną hodowlą Nostradamusów, Hitchcocków, Dylanów i Alów Goreów w jednym. Proszę na bok odłożyć wszystkie z pozoru tylko ważne problemy swojego życia i zająć się tym, na czym naukowcy zjadali, zjadają i zjadać zęby będą, na wieki wieków amen. Proszę odpowiedzieć na pytania wszystkich ciekawskich dzieci (a innych nie ma). Dlaczego jest wojna? Skąd się bierze mięso? Czy będę mieć braciszka? Po co jest prezydent? Po co jest mama? Co to jest dziura ozonowa? Dlaczego jest ocean? Dlaczego śnieg jest biały? Czy niebo istnieje? Co jest w piekle? Dlaczego wszyscy kiedyś umrzemy?

Tak jest, panie profesorze. Pojęłam temat, chociaż i tak wiadomo, że się skończy cytatem żydowskiego poety. "Po co wasze swary głupie, wnet i tak zginiemy w zupie!” Podjęłam i czytam, o wielkich zagrożeniach naszego świata, o których nikt nie chce słuchać. O pomyśle na wytępienie wszystkich komarów i o nadmiernym wydobyciu litu. O zatrważająco rosnącej konsumpcji mleka w Azji i o tym, że Amerykanie nie wierzą w stale zmniejszającą się bioróżnorodność. O tym, co naprawdę wynika z topnienia lodowców. O tym, że Polskie Koleje Linowe zażyczyły sobie zmniejszenia powierzchni obszarów ścisłej ochrony w Tatrzańskim Parku Narodowym i gwiżdżą na to, że świstak na Kasprowym przestał świszczeć. Świstać. Czytam o zanieczyszczeniu hałasem, światłem i głupotą. Czytam - od tego jestem.

Jestem też od tego, żeby wiedzieć, że niewielu interesuje świstak na Kasprowym. Czytam i nadziwić się nie mogę, że choć na świecie jest tyle problemów, ludzie trzymają się jakiejś plastikowej wersji szeroko i opacznie pojętego "eko-humanizmu". Co gorsza, trzymając się, sami siebie przekonują, że zbawiają ludzkość. Uwierzyli w to, co robią. Nie jedzą mięsa, bo żeby wyprodukować kotlet, trzeba zabić świnię. Nie noszą futer, bo ktoś im wmówił, że poliester to Jezus Chrystus wśród syntetyków. Kupują siódmy telefon za złotówkę, bo można go ładować na baterie słoneczne. Ale nie trzeba. Jadą pustymi samochodami do pracy i w oknie szybkiej obsługi kupują kawę w papierowym kubku, który potem ktoś podda recyklingowi. Wśród wielu wielkich problemów naszego świata wypunktowanych przez Holenderskich, Szwajcarskich i Angielskich naukowców nie znajduję jednego: globalne przekonanie o braku problemów. Nie uwierzyli w to, że ktoś może im nie wierzyć. Że świat może im nie uwierzyć. Że nie zechce ich słuchać. Ot, psikus.

Lubię mądrych ludzi. Jedna z takich osób opowiedziała mi dziś o pewnym miejscu na dnie oceanu. Do miejsca tego płyną wieloryby i, dopłynąwszy, zaczynają śpiewać. Bo wieloryby śpiewają. A magia tego miejsca polega na tym, że śpiewane w nim pieśni potrafią okrążyć ziemię. Jakoś nie mogę przestać o tym myśleć. W kontekście problemów naszego świata również. Bo z wielu problemów, które generuje ludzkość wynikają wielorybie zakłócenia w komunikacji. Intensywny transport morski, zmiana składu chemicznego wody, hałas, zaśmiecenie, to wszystko razem do kupy wzięte sprawia, że wieloryby po ludzku nie mogą się ze sobą dogadać.

Tak sobie myślę, trochę jak te ciekawskie dzieci. Wieloryb jest duży. Ocean jest duży. Jeśli ten problem nie jest duży, to co jest?

piątek, 7 stycznia 2011

Czarnuch

Postanowiono wydać na nowo Marka Twaina. Dlaczego? Bo komuś nie spodobało się, że w tekście pada słowo "czarnuch" i należy je zastąpić słowem "niewolnik". Ciekawe, kto pierwszy wpadł na ten błyskotliwy pomysł. Pewnie jakiś zagubiony w kosmosie pracownik amerykańskiego odpowiednika naszego ministerstwa oświaty, kultury albo innej kasożernej instytucji, którego żona lubi filmy z Denzelem Washingtonem.

Oto ów ktoś spostrzegł, że wielka tragedia się dzieje, bo dwunastoletnie dzieci mogą całkiem nawet nie przez przypadek natknąć się na brzydkie słowo "czarnuch". To z pewnością lektura książek Twaina sprawia, że na ulicach Bronksu ludzie strzelają do siebie dla rozrywki. Co trzeci człowiek w moim wieku nie wie, czym był i kiedy się skończył apartheid, kim był Nelson Mandela i co szczególnego działo się w Seattle. W pierwszym z brzegu wydawnictwie o tak zwanych ludzkich rasach można przeczytać, że integracja społeczna wolnych Afroamerykanów w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej nadal trwa, bla, bla, bla. Cały świat święcie wierzy w podział rasowy! Wszystkiemu temu winien jest zapewne Mark Twain i jego czarnuch. To przez niego oglądając filmy, w których spotyka się, zaszalejmy, dwóch czarnych, zamiast słów powitania "Yo nigga!" usłyszymy niedługo przeciągły pisk. Nie jest, k*rwa, istotne, że, cały, k*rwa, świat klnie, jak, k*rwa, banda szewców robiących flaszkę po godzinach. Byle tylko nikt, k*rwa, nie użył słowa "czarnuch"!

O ile świat stanie się piękniejszy, kiedy z książek, których prawie nikt nie czyta znikną wszystkie te okropne wulgaryzmy! Ułóżmy stos, podpalmy Mickiewicza - za lachów i Tuwima - za klechów. Brzechwę wyniosę na strych, bo jakiś skrajnie prawicowy, pomysłowy Dobromir uznał ostatnio, że "Akademia Pana Kleksa" jest o sektach i narkomanii. Guevarą i Marksem napalę w kominku, bo to aż strach się bać, co z tego może wyskoczyć. Zresztą i tak nie ma dla mnie już żadnej nadziei, bo matka mi do snu czytała Andersena, a teraz się okazuje, że był gejem. Takoż i mój mózg został w kołysce odpowiednio zwichrowany.

Zastanawia mnie, kiedy doczekam zakazu używania w literaturze i filmie słowa "żyd", które będzie należało wymienić na "judaista" albo "starszy brat w wierze". Z pewnością nastąpi to prędzej, niż rozsądne i krytyczne interpretowanie Sienkiewicza w polskich szkołach. Krytyczne interpretowanie czegokolwiek.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Czego byśmy nie grali "Polska" ryczy pół sali

Poczyniłam swoje pierwsze postanowienie noworoczne. I niech mnie szlag trafi i dunder świśnie, jeśli je złamię. Uroczyście obiecuję zbojkotować wybory do Sejmu. Jak mnie ktoś zobaczy w lokalu wyborczym, wrzucającą makulaturę do urny, to spełnię jego najskrytsze marzenie, choćby to był lot w kosmos albo chęć posiadania używanej bielizny Eltona Johna. Trzeciego stycznia, wczesnym przedpołudniem odkryłam, że kraj mój jest ewenementem na skalę galaktyczną. Noszę się z zamiarem zadzwonienia do Discovery Channel i obwieszczenia światu, że w Polsce asfalt topi się wraz ze śniegiem. Do "Science" też napiszę, niech ktoś zbada, niech mu dadzą Nobla, niech ma.

„Pani kierowniczka to tak ładnie zaparkowała, że te wszystkie chłopy co tu jeżdżą to się od pani kierowniczki uczyć powinni”, powiada mój serdeczny nieznajomy żul spod bramy i wyciąga rękę po nieopodatkowane pięćdziesiąt groszy na napój rozgrzewający. Ano pewnie, że zaparkowała, z dziką ulgą. Jak się przez sto kilometrów ćwiczy slalom między kraterami to nie można na samym końcu brzydko wjechać między opla a nissana. Przecież jakbym choć jednym kołem wjechała w którąś z miliona dziur na trasie z punktu A do punktu B, to niechybnie znalazłabym się na antypodach. I bardzo bym się zezłościła, jeśli te antypody nie byłyby akurat jakąś zalaną słońcem i zasypaną żółtym piaseczkiem wysepką, na której rosną palmy kokosowe i po której biegają półnadzy tubylcy. Tambylcy.

Nie zagłosuję na nikogo, bo odkąd mam nikłą świadomość polityczną szukam zawsze ugrupowania, w którym można złożyć choć cząstkę nadziei. Które sprawi, że mnie, moim bliskim i wszystkim ludziom, którzy płacą podatki będzie się żyło lepiej (nawet ta fraza mi się czkawką odbija). Szukam, szukam i nie znajduję. Za to dowiaduję się, że autostrad nie będzie, lotnisk nie będzie, pracy po studiach nie będzie i zmian w służbie zdrowia też nie będzie. To znaczy będą, kasy fiskalne, jak w taksówkach i warzywniakach. Bo w tym kraju nie wystarczy być lekarzem, trzeba jeszcze być kasjerem, księgowym, sprzątaczką. I świętym, coby na łeb nie dostać w trakcie użerania się z programem rozliczeniowym NFZtu, którego błędy są równie absurdalne i równie tragiczne w skutkach, co przesterowany budzik iPhone'a.

Nieważne na kogo zagłosuję. ZUS nadal będzie największą czarną dziurą w galaktyce, ZAiKS nie przestanie istnieć, a Polskie Koleje Państwowe, które już dawno państwowe nie są - bo w ogóle są niczyje, nikt się do nich przyznać nie chce - nadal będą informowały pasażerów, że opóźnienie pociągu może ulec zmianie.

Najlepiej na tym całym interesie wychodzi chyba nieznajomy żul spod klatki, co czerpie nieopodatkowane złotówki z kieszeni pań kierowniczek i panów kierowników. Jego autostrada prowadzi bowiem spod klatki do Żabki i ani metra dalej. Dziur też nie potrzebuje, żeby się znaleźć na antypodach swej świadomości. Żadne wybory mu niestraszne, bo rząd taki, czy inny zasiłek dla bezrobotnych zawsze wypłacić musi. Błogosławiony, szczęśliwy żul spod klatki, gdyż wydarzeniem jego dnia będzie to, że "patrz panie, blondynka, a tak ładnie zaparkowała".

Chciałam bardzo na ten nowy rok zarazić się chorobą Sopliców, którym "oprócz Ojczyzny nic się nie podoba". Chwalić łąki umajone, góry, doliny zielone, uśmiechać się do ludzi, tryskać na nich swą radością i polskością, czytać Miłosza i głosować na rząd Donalda Tuska. Ale ktoś mi ostatnio uświadomił, że Polacy nie ubierają się na czarno dlatego, że są smutni i nieszczęśliwi. Robią to, bo kraj jest taki. Bo jak stojąc na dworcu przez cztery godziny się ubłocą albo jak wjadą w dziurę, która akurat nie ma przejścia do antypodów i będą zmuszeni wymieniać koło z mozołem, to na czarnym będzie mniej syfu widać. Chciałam bardzo roztoczyć jakąś sielankową wizję, ale w głowie rozbrzmiewa mi tylko noworoczna piosenka Kultu, która ma tyle lat co ja i która nie traci na aktualności. Co tu dużo gadać, skoro "mieszkam w Polsce".