Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym
sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych. Jest coś pierwotnego
w tym, że przez lata chodziliśmy po nich brudnymi butami, wycieraliśmy w nie
tłuste od chipsów i klejące od lodów ręce, a potem w każdą sobotę podążaliśmy z
matkami na targ, by z tych samych stoisk kupować warzywa, owoce, pieczywo i
niemiecką czekoladę. Dziś stanowiska naprzeciwko wysłużonej parowej lokomotywy
są demontowane, a pod miastem stoi nowe targowisko, którego już nie oblega
popełniająca pierwsze w życiu błędy młodzież. Kosztowało miliony. Jest
nowoczesne i strzeżone tak dobrze, że już nikt nie ma odwagi wycierać tłustych
i lepkich palców w błyszczące lastriko.
Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym
sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych.
-
A skąd masz ciepłego loda?
-
Jak to skąd? Ze sklepu przecież.
-
Ale ja za niego nie zapłaciłam. Ile kosztował?
-
Nie wiem, czterdzieści groszy chyba. Jak to nie zapłaciłaś?
Przecież mówiłam, że biorę…
-
No to może zapłaciłam. Nie wiem.
-
Ukradłyśmy go.
-
E tam, bzdury gadasz.
-
A jak ukradłyśmy, to co?
-
Przecież już i tak zjedzony… Nic nie poradzimy. Nie pójdziesz
chyba do sklepu i nie powiesz „ukradłam loda”, nie?
-
No nie…
Kto był stroną potencjalnie płacącą, a kto wynoszącą w tym
dialogu, którego do dziś jestem częścią i który śni mi się po nocach – nie
pamiętam. Pamiętam za to, że kilka sekund później ktoś przyszedł i zaczął
śpiewać: „cztery słonie, zielone słonie…”. Chcieliśmy być tacy dorośli, tacy
niezależni, słuchaliśmy floydów i metaliki, a tutaj piosenka o słoniach. „No
weź”. Pierwsza wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania. Przez
cztery słonie. I kokardki na ogonie. Te same cholerne kokardki, którym N.
odgrażała się przez wszystkie dotychczasowe, dorosłe lata swojego życia. „Nigdy
nie będę wiązać swojemu dziecku na głowie czegoś takiego”.
Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Idę z psem przez
puste miasto Z. W powietrzu wisi burza. Nasuwam na głowę kaptur uśmiechając się
do samej siebie. „Wyglądasz jak obwieś” powtarzam w głowie słowa mamy, która
kilka godzin wcześniej patrzyła jak wykonuję tę samą czynność. Kamuflaż,
maskowanie, mimikra. „Nie patrzcie na mnie, nie ma na co. Ja nie patrzę na
was”. Przystaję koło remizy strażackiej, którą ochoczo obsikuje mój
pies-przybłęda, kiedy zrywa się silny podmuch. „Wiatr z północy przynosi
zmiany” przywołuję w pamięci ulubiony cytat z filmowej opowieści o cygańskiej
miłości i czekoladzie. Wiatr z północy zrywa mi kaptur. Podnoszę głowę.
Uśmiecha się do mnie dwóch obcych mężczyzn. Do wnętrza remizy wnoszą
demontowane właśnie „daszki”. Jeden z nich mruga w moją stronę, a mnie ogarnia
wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania sprzed dwunastu lat. Ciepłe
lody i cztery słonie. Nie, to niemożliwe. Ale to mrugnięcie… jakby wszystko
wiedział.
Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Moje życie zawsze
było ciągiem skojarzeń, wybranych wersetów, cytatów, symboli, interpretacji
snów, znaków, piosenek, zdjęć, obrazów. Moja własna kabała. Mój pierwotny
zabobon, rytuał, magia wypowiedzianego przez kogoś słowa, czar pierwszego
zdania z książki, filmu, opowieści. Moja mitologia.
„Wśród słoni istnieją przypadki homo- i biseksualizmu,
zjawisko dotyczy niemal połowy populacji”. „Słonia można nauczyć malować”.
„Wiedzą państwo, że słonie zabija się, bo wchodzą w szkodę?” „Słonie to
najmądrzejsze zwierzęta na świecie”. „Nie ma różowych słoni”. „Co to znaczy:
jestem bogiem? A co to znaczy: jestem słoniem?”
-
Słoń nigdy nie dogadał się z żyrafą – Joanna, szamanka mojego
życia.
Scena rozgrywa się dzisiaj, szóstego lipca. Wychodzę z domu,
by prowadzić swój wędrowny tryb życia. Jeszcze godzinę wcześniej go nie było -
na chodniku przed moją klatką schodową ktoś rączką małego człowieka narysował
ogromnego słonia.