czwartek, 26 lipca 2012

Suknia Angeli Merkel.

Chciałabym stwierdzić, że w ramach przerwy od pisania sięgnęłam dla przyjemności po książkę, ale książka jest o wojnie w Czeczenii, więc przyjemność z lektury średnia. To ta wojna, która się działa, jak miałam lat dwanaście. Zawsze przecież na świecie dzieje się jakaś wojna. Kiedyś na przykład działa się wojna w Bośni. I Angelina Jolie zrobiła o tym film. A potem zabrała się za akcje humanitarne. Albo przedtem. To nieistotne.

Polskie Radio podało dziś dwie informacje, które przeleciały przez moje percepcyjne sito i zatrzymały się na jednym z poziomów czujności. Pierwsza była o apelu do Angeliny właśnie. W jednym z polskich miast na moście rozwieszono kilkumetrowy transparent. Na transparencie umieszczono napis zachęcający Angelinę do działań na rzecz ofiar wojny w Syrii. Trochę mnie ta informacja zdziwiła, bo na rzecz Syrii Angelina działa już od jakiegoś czasu, ale widocznie autorzy transparentu przeoczyli te nowiny. Można je wyczytać na przykład na jednym z sensacyjno-plotkarskich portali, gdzie obok opisu działań Czerwonego Krzyża znajduje się link do seksownych zdjęć aktorki. W tekście znalazło się też podejrzenie, że brak makijażu i zmęczenie na twarzy, to być może coś więcej niż efekt trudu podróży. Nie trzeba być Holmesem, żeby domyślić się, co skrywa enigmatyczne "coś więcej", użyte przez media w kontekście Angeliny Jolie.

Druga informacja, która przyciągnęła moją uwagę traktowała o sukni kanclerz Niemiec. Angela Merkel na Festiwal Wagnerowski udała się obleczona w jakiś turkus. Czujni obserwatorzy wyśledzili natychmiast, że nie jest to debiut tejże kreacji, bo kanclerzy występowała w niej, również na Festiwalu Wagnerowskim, już cztery lata temu. "Der Spiegel" przyklasnął Merkel, bo to przecież taka wielka oszczędność w czasach kryzysu odstąpić od idei jednorazowych sukien i biżuterii.

Autorka książki, po którą sięgnęłam nie dla przyjemności, była niegdyś wziętą dziennikarką. Petra Prochazkova przez całe swoje życie zawodowe goniła wojnę, by o niej pisać, informować, opowiadać. Po wojnie czeczeńskiej (tej drugiej) Petra porzuciła zawód dziennikarza. Założyła w Groznym sierociniec. Po prostu. Tak samo jak Angelina po prostu wsiadła w samolot i poleciała na granicę turecko-syryjską. Tak samo jak Angela Merkel założyła czteroletnią suknię na Festiwal Wagnerowski. Po prostu. Dlaczego mam udawać, że mnie to dziwi?

wtorek, 17 lipca 2012

I na Tym...

Pamiętam jak onegdaj, w naiwności swojej, wysłałam do redakcji Polityki swoje teksty, bo bardzo mi zależało, żeby przeczytał je Stanisław Tym i wydał o nich swą miażdżącą opinię. Tak bardzo chciałam uprawiać ten specyficzny masochizm, że nie przyszło mi do małej głupiej głowy, iż wycieranie  mleka spod mojego literackiego nosa będącego jeszcze w powijakach, jest ostatnią rzeczą, na którą Tym ma czas i ochotę.
Z rzeczy osobistych napisałam mu wtedy dwie. Po pierwsze, że w mojej rodzinie też jest drzewo, któremu w pogański sposób powierza się rodzinne (a nie, jak u niego, polityczne) plotki i sekrety. Po drugie, że jest mężczyzną, bez którego moje życie nie wyglądałoby tak jak wygląda teraz. Czy przeczytał, nie wiem. Ale że nieczęsto mówię takie rzeczy, to pewne.
Urodziłem się w Małkini, w 1937 roku, w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca - rzecze w nieśmiertelnym Rejsie, w którym wciela się w rolę "głupiego ka-owca" (kulturalno-oświatowy, spieszę z wyjasnieniem, bo pewnie są tacy, co nie potrafią rozszyfrować. I słusznie, bo fucha to ponoć była marna...). No więc rzecze Tym i tym samym podaje faktyczne swe dane osobowe. Dzisiaj ma 75 urodziny i nie będę mu śpiewać sto lat, bo jak ma mi go za ćwierć wieku zabraknąć, to ja tak nie chcę.
Mogłabym na okoliczność tych urodzin zbudować strony całe z jego własnych cytatów składając mu tym sposobem serdeczne życzenia i jednocześnie złorzeczyć. Z jego własnych cytatów możnaby wyrysować biografię. Że np. z każdej uczelni wyrzucali go za brak postępów w nauce. Z aktorskiej również. I że nie nie lubi być człowiekiem. Wstyd jest być człowiekiem, ale nie mamy na to żadnego wpływu. Gdybym miał do wyboru, to wolałbym być psem - powiada.
Możnaby się było rozpisać o tym, jaki to z niego wspaniały aktor, ale po co, skoro już zagrał w polskim filmie, w którym się, proszę pana, nic nie dzieje?
Możnaby się rozpłynąć nad jego talentem satyrycznym, ale co napisać o facecie, który tytułując cykl swoich felietonów Pies, czyli kot wytrąca człowiekowi z ręki wszystkie argumenty?
Możnaby wreszcie postawić go wszystkim za wzór do naśladowania, ale raczej go nikt nie dogoni, bo zaczął tworzyć w wieku lat siedmiu. Weź tu, człowieku, nie wpadnij w kompleksy.
No więc... ma dom na Mazurach i przed tym domem rośnie drzewo, do którego gada i które nazywa. Ma psy, chyba dwa. Nie odpisuje na moje listy. Powstanie Warszawskie przeżył. Za życiową wygraną uważa życie w czasach, gdy wraz z całym narodem wygrywało się wojnę. Za życiową przegraną - klęskę w walce o zwycięstwo socjalizmu. Reszta to, jak twierdzi, przyczynkarstwo. Urodził się w Małkini, w 1937 roku, w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca. I na Tym poprzestańmy.

sobota, 14 lipca 2012

microvawe

Zaczęło się od snu o mikrofalówce.

Jest bal, odbywa się w scenerii do złudzenia przypominającej moją licealną stołówkę. Siedzę w balowej sukni (czarnej - żadna nowość), przy stole nakrytym ceratą. W sali rozbrzmiewa orkiestra symfoniczna, ale nie wiadomo, gdzie się skrywa i kto nią dyryguje. Ktoś podchodzi do mnie i chce objąć na powitanie, ale jest tak wysoki, że nie dosięgam. Ten ktoś zaczyna się denerwować, łapie mnie za rękę i ciągnie do szkolnej kuchni. Każe sobie wskazać mikrofalówkę, a ja o dziwo wiem, gdzie ona się znajduje. Ów ktoś pospiesznie obsługuje tę mikrofalówkę, ale jest tak wysoki, że nie widzę, co robi. Chwilę później wychodzi bez słowa.

Rano zaparzam kawę w ekspresie przelewowym, dokonuję pobieżnego przeglądu prasy i przypomniawszy swoje marzenia senne... wpisuję w wyszukiwarkę "microwave dream". Jak zwykle mylę się i piszę "microvawe" więc nic nie wyskakuje. Poprawiam. Jest! Sen o urządzeniu ratującym zastępy Amerykanów, rzesze studentów i singli przed śmiercią głodową ma znaczenie! Nie wiem, który z naśladowców Freuda pokusił się nadać sens sennym wizjom promieniowania elektromagnetycznego, ale przystępuję do lektury radosnej interpretacji.

Sen o mikrofalówce oznacza, że jesteś osobą szybko podejmującą decyzje, myślisz ekspresowo, bez problemu wpadasz na nowe, genialne pomysły, co ma szczególne znaczenie w tym akurat czasie. Sen o mikrofalówce to również ostrzeżenie i przypomnienie, że masz do zakończenia ważne sprawy biznesowe i osobiste.

No masz! Incepcja jak w ryj dał. Jakiś lewy pogrobowiec psychoanalityka wmontował mi się do głowy tylko po to, żebym zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi. Po pierwsze, że naprawdę jestem szybko myślącą i działającą osobą. I że to moje przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie, bo z jednej strony poziom kreatywności mam, jak wynika z profesjonalnych testów, wysoko ponad przeciętną, a z drugiej - własną rodzinę doprowadzam do szału, bo "znowu coś wymyśliłam". Na swoje usprawiedliwienie dorzucę, że moje znowu-coś-wymyślanie zaczyna mi się układać w logiczną całość, która w pełni wykrystalizuje się i rzuci wszystkich na kolana dopiero za jakieś dziesięć lat. Cóż, wszyscy musimy się z tym pogodzić.

Po drugie faktycznie jak już się człowiekowi śni mikrofalówka, to znaczy, że powinien w realu  wypić to co nawarzył, zamknąć to, co otworzył, przykryć to, co odkrył, postawić kropkę na końcu zdania, które rozpoczął.  Zwłaszcza, że ma co wypijać, zamykać, przykrywać i dopisywać.

No to co? Do dzieła. Jestem wiedźmą z krwi i kości, pochodzę z rodziny, w której kobiety wsadzają do ziemi kij od miotły, a ów zapuszcza korzenie i które to kobiety dysponują wiedzą na temat zaklinania ludzi i zwierząt, o znajomości działania ziół, owoców i warzyw nie wspominając. W takich okolicznościach nie mogę lekceważyć znaczenia marzeń sennych. Zwłaszcza, że od lat przysposabiam się do bycia specjalistką od rozszyfrowywania mitów, symboli i znaków. Nawet po to na studia poszłam, żeby lepiej rozumieć. I pasjami Marleya słucham i czytam ostatnio. A jego babcia też była wiedźmą przecież.

A teraz poważnie. Mama mówi, że najpiękniejszy sen to taki, w którym odrywasz się od ziemi. Ten sen jest do zrealizowania, tak samo jak do zrealizowania jest zamknięcie, dopicie, dopisanie i przykrycie. Jest. Jeśli tylko wiesz i wierzysz, że uskrzydlają: miłość i wsparcie drugiego człowieka. Wtedy cały świat może zwalić ci się na głowę. I tak polecisz.

PS Dzisiaj śniła mi się papuga, która sama umie otwierać okno...

Angielski Pacjent

Wczoraj w nocy zakończyłyśmy z R. tygodniowy maraton jednego filmu, czyli oglądanie Angielskiego Pacjenta pokrojonego na półgodzinne odcinki. Nie obejrzałyśmy w całości, bo zwyczajnie się nie da. Pod koniec używałyśmy już sobie na głównych bohaterach do woli, bo przecież co to za miłość wielka i romantyczna, jak facet w czasie wojny zostawia swoją chorą i połamaną kochankę w jaskini na środku pustyni i obiecuje jej, że na pewno za trzy dni wróci i sprowadzi pomoc? Rozwaliła ten samolot na pustyni - trudno, najlepszym się zdarza. Ale żeby się dać zawlec do zimnej i ciemnej groty mając na stanie latarkę, "Dzieje" Herodota i trzy puszki konserwy turystycznej? On w przypływie nie wielkiej miłości, a zwykłej logiki powinien skonstruować pustynną wersję sanek i ją z tej pustyni wywieźć, a nie ze skręconą kostką i połamanymi żebrami zostawić na pastwę Niemców, Anglików i gasnącej żarówki. Kto widział film, ten wie o czym mówię. Kto nie widział, po przeczytaniu powyższego może sobie oglądanie filmu odpuścić.
Zaczynam od Angielskiego Pacjenta, żeby zapewnić wszystkie jednostki podejrzewające mnie o szczątki romantyzmu, że zostałam z niego wyleczona na najbliższe trzysta osiemnaście lat. A już na pewno nie dam się nikomu nigdy na żadnej pustyni zostawić, bez sensu. R. przypuszczalnie też nie, bo w duchu damskiej samodzielności i niezależności zbudowanym na kontrze Angielskiego Pacjenta zarządziła dzisiaj wycieczkę po rolety. I niech się wam nie wydaje, że taka wycieczka to w kij dmuchał.
Zaczęłyśmy od popularnego szwedzkiego sklepu tekstylno-meblowo-garmażeryjno-budowlanego, czym wprowadziłyśmy się w nastrój godzien miana furii. Pech chciał, zapomniałyśmy, że dziś sobota. A jak sobota to wiadomo, na Franowo zjeżdżają się pielgrzymki z całego województwa. Matki z dziećmi, dzieci z ojcami, ojcowie z wózkami, wózki z dziećmi... opcje można mnożyć bez końca. Dość powiedzieć, że część rodzicielska na czas zakupów przybrała dostojne tempo spacerowe, natomiast dzieci jakby w wielkiej zmowie postanowiły radośnie być wszędzie, a "wszędzie" koncentrowało się akurat w zasięgu naszych kostek. Żeby były bardziej dostrzegalne, postanowiły do tego wydawać odgłosy o wysokich częstotliwościach. Można? Można.
Kiedy już przeprawiwszy się przez kilometry kuchni, łazienek, sypialni damskich, męskich i dziecięcych, przedarłszy się przez tony serwetek, świeczek, wyplątawszy się ze zwojów zasłon i prześcieradeł dotarłyśmy do działu z roletami, okazało się, że to, co nas interesuje, zwyczajnie nie istnieje.
Zaczepiony pracownik obsługi ze spokojem godnym reprezentanta Brytyjskiej Gwardii Królewskiej poinformował, że rolety o interesującej nas szerokości nie są dostępne. A można uciąć? Można. A czy to ma sens? Nie ma. To co pan proponuje? Ja bym jednak przyciął. A przykręcić można? Można. A jak? Dokupić trzeba takie części. A za ile? Za tyle. No to już w ogóle bez sensu...
Widzę jak R. z sekundy na sekundę traci zapał, więc biorę sprawy w swoje ręce. "Zaraz zacznę krzyczeć" mówi, więc żeby do tego nie dopuścić zarządzam exodus. Przeskakując nad dziećmi i manewrując między baldachimami z organzowych firanek spieprzamy stamtąd co żywo. Udajemy się do innego sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Proszę zechcieć zauważyć, że gros sklepów  budowlanych reklamuje się znakiem w takich własnie kolorach. Gnane furią nabudowaną w poprzednim składzie elementów wyposażenia wnętrz, piorunem odnajdujemy dział z roletami. Takie, które nas interesują są w każdym rozmiarze, tylko nie w takim, jakiego potrzebujemy. Mówią, że rozmiar nie jest najważniejszy, ale w przypadku rolet to powiedzenie bezapelacyjnie traci sens. W ciągu minuty 45 cm staje się naszą obsesją. R. przeczesuje regały wzdłuż, wszerz i w poprzek, aż w końcu znajduje ładne, bambusowe elementy dekoracji okiennej. I wpada w panikę, bo brak czterdziestki piątki. Przerzuca jakieś 12 kilo rolet i kiedy mówi, że znalazłszy to, czego szuka rozpłacze się ze szczęścia, jej ręka natrafia na to, na co natrafić chciała. Nie wytrzymuję, siadam na podłodze i zwijam się ze śmiechu, bo R. robi to, co zapowiedziała, że zrobi. Widzę jak ryczy z powodu tych rolet i nie mogę przestać się śmiać.
Kiedy już się uspokajamy powstaje pytanie o to, jak zamontować bambusowe cudo, więc rozpoczynamy kolejną część imprezy. W dziale z dywanami znajdujemy panią z obsługi, której R. zadaje pytanie, czy to jakoś można tak zrobić, żeby się na oknie trzymało. Pani z obsługi przerzucając dywany odpowiada, że w środku są takie gwoździki haczyki, żeby to do okna wmontować. Jak do okna haczyki gwoździki, pytam się. Wbić? Wbić. Ale mamy plastikowe. No to muszą panie w to okno. W plastikowe? No to panie okno zepsują. W dziale z narzędziami można kupić gwoździe. Dziękujemy.
W dziale z narzędziami znajdujemy pana, który zachował przytomność umysłu i proponuje nam takie przyklejane haczyki przecież. Misja kończy się sukcesem, okna w całości, rolety wiszą (tzn. jeszcze wtedy "wisieć będą").
Wychodzimy ze sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Kierujemy się do autobusu. Zajmujemy wygodne miejsca tyłem do kierunku jazdy. Przed nami siedzi pani, która wyciąga z torebki trzy świeżo zakupione filmy. Na wierzchu stosiku spoczywa Angielski Pacjent.



poniedziałek, 9 lipca 2012

Na Afganistan


Co sprawia, że uważasz swoje życie za normalne? Czasem to, że kiedy patrzysz na telewizyjne obrazki z Afganistanu, myślisz „a te dzikusy bez przerwy się tam tłuką, dobrze, że ja mam święty spokój”.  W Afganistanie pasjami je się jogurt, ryż i duszone warzywa. W Afganistanie strzela się do ludzi.

Polska. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
Trwa 22 edycja Malta Festival. Idiom: Akcje Azjatyckie. Na dziedziniec poznańskiej Szkoły Baletowej wchodzi grupa aktorów z teatru w Bielsku-Białej. Mają na sobie jasne, lekkie ubrania, jest gorąco. Artur Pałyga, reżyser spektaklu Bitwa o Nangar Khel tłumaczy, że bardzo chciał, aby czytanie post scriptum do sztuki rozpoczęło odtworzenie fragmentu, w którym padają imiona zabitych Afgańczyków. Ze względu na problemy techniczne zabieg nie udaje się, więc imiona wybrzmiewają wypowiedziane ze sceny przez aktorów. Od ścian dziedzińca odbijają się słowa: Aszuk, Fazel, Rusnoma, Gol Majda, Borona, Abdul Rahman. Chwilę później nad Poznaniem przelatuje samolot. Hałas.

Afganistan. Czwartek. Szesnasty sierpnia, 2007. Przedpołudnie.
Na północ od miasta Wazi-Khwa znanego żołnierzom jako Wazakhwa, bo tak łatwiej wymówić, Jednostka Wojskowa 4814 „W” Wojska Polskiego przejeżdża przez wioskę Nangar Khel. Podobno w jednym z domów trwa wesele... Żołnierze z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej ostrzeliwują z wielokalibrowych karabinów maszynowych i granatów moździerzowych kalibru 60 mm afgańskie zabudowania. Ginie sześciu cywilów. Sprawa obiega cały świat. Na publiczne wymienienie imion ofiar trzeba będzie jednak poczekać cztery lata.

Polska. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
Odtwórca jednej z ról w spektaklu Bitwa o Nangar Khel przysuwa do siebie mikrofon. Najbardziej uderzyło mnie, kiedy w czasie przygotowań jeden z zaangażowanych przez reżysera żołnierzy powiedział, że tam nie jest misja pokojowa, ale wojna. Wszędzie, gdzie strzela się do ludzi, jest wojna – mówi i odsuwa mikrofon.

Polska. Poniedziałek, dziewiąty lipca 2012. Południe.
Do internetu trafia nagranie publicznej egzekucji afgańskiej kobiety. W wiosce Qimchok, nieopodal stolicy kraju talibowie na własną rękę wymierzają sprawiedliwość. Winą kobiety jest rzekomo ideologiczna wierność przywódcom dwóch grup talibów jednocześnie. Padają strzały. Dziewięć. Stu pięćdziesięciu mężczyzn przyglądających się egzekucji krzyczy „Allah akbar”, Bóg jest wielki. Kilka godzin później nagranie znika z You Tube. Jego treść narusza warunki korzystania z usług portalu.

Polska/Afganistan. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
W Poznaniu trwa 22 edycja Malta Festival. Idiom: Akcje Azjatyckie. Jeśli w Afganistanie nie masz pieniędzy, nie możesz się uczyć. Skoro nie możesz się uczyć, a musisz zarobić pieniądze, strzelasz. W misji pokojowej w Afganistanie biorą udział opancerzone wozy bojowe Rosomak. Widnieją na nich naklejki z czerwoną ręką. Podpis w języku angielskim głosi, że zbliżenie się do pojazdu na odległość mniejszą niż 150 metrów grozi ostrzałem. Z amerykańskich samolotów rozrzuca się ulotki. Jest na nich napisane, że ludność cywilna nie powinna gromadzić się na widoku, ani zbliżać do obiektów wojskowych lub do żołnierzy. Takie zachowanie również grozi ostrzałem. Osiemdziesiąt procent Afgańczyków to analfabeci. Jeśli w Afganistanie nie masz pieniędzy, nie możesz się uczyć. Jeśli nie możesz się uczyć, strzelasz. W Afganistanie trwa misja pokojowa.

niedziela, 1 lipca 2012

Nieczekanie

E. powiedział mi kiedyś, całkiem zresztą niedawno, że ludzie spędzają na czekaniu około 15% swojego życia. Nie wiem, skąd znał te statystyki, ale codziennie rano brał do ręki kawę i gazetę, i konsumował. W ogóle pochłaniał ogromne ilości pozornie bezużytecznych informacji z wielkim zaangażowaniem. A potem trawił, przeżuwał, wydalał to co uznał za zbędne, a starannie wyselekcjonowaną resztę zachowywał dla siebie. Podobnie robił ze wszystkim, z ludźmi też, o czym nie omieszkał mnie poinformować na dzień dobry, a raczej na dobry wieczór. Poczytałam mu to za lojalność. Sięgając po kawę i gazetę, i odcinając się od całej ludzkości, robił to samo co ja, więc mu uwierzyłam w te 15%.

Rozmowę o czekaniu zaczęliśmy na po tym jak E. zarządził (właśnie w miejsce czekania na kolejny autobus) przeczesać pieszo pół miasta. I tak usłyszałam, że w 15% przeciętnego życia zamyka się czekanie na lepszą pracę, lepszą okazję, lepsze jutro, na to, że ktoś zadzwoni, aż samemu będzie się miało odwagę zadzwonić, na listonosza, na pociąg, na idealną kobietę, na Godota.

- A ty na co czekasz? - zapytałam kilka dni później. Bo to jedna z tych rozmów, które trwają tygodniami.
- Ja? Już na nic - odpowiedział i rozbroił mnie tak bezsensownie, jak U2 rozbraja bombę atomową na płycie z 2004. Bo miał dwadzieścia pięć lat i postanowił, że już dosyć czekania. Z taką prostotą, że pozostało mi tylko przytaknąć i udawać, że rozumiem. - Jak się czeka, to się żyje tylko w połowie, bo druga połowa zaangażowana jest w oczekiwanie na to, że się coś stanie - rysuje w powietrzu oś poczynając od czubka głowy, na butach skończywszy. - Wiesz, patrzę na tych młodych ludzi, którzy nas otaczają - bo akurat otaczali - i się wstydzę. Mam wrażenie, że ci, którzy przyjdą po nas nie będą czekać. A ja tyle czasu zmarnowałem...

"Gadanie" myślę sobie. Każdy przecież na coś czekał, czeka i czekać będzie. Już zaczynam się irytować, ale zgodnie z zaleceniami mojego rodzinnego lekarza postanawiam nie najeżać się i nie atakować. Przeczekuję (!) ten moment, który mógłby zepsuć nam śniadanie w otoczeniu kserokopiarek i usypiającego szumu setki komputerów, w przystadionowym centrum prasowym. Śniadanie na Plutonie, śniadanie u Tiffany'ego, śniadanie mistrzów przy stole z plastiku. 

- A ty? Czekasz na coś? - pyta i podsuwa mi Corriere dello sport.
- Nie to, nie rozumiem przecież - oddaję mu gazetę. - Daj drugą - wskazuję na The Irish Times. - Całe życie na coś czekałam. Albo na kogoś... Nic tu nie ma. Po co oni w ogóle przywożą te brukowce? - ostatnio jedyne, na co mogę najeżać się bez wyrzutów sumienia to słaba gazeta.
- Dlaczego? - drąży temat. - Dlaczego czekałaś?
- Bo byłam niedorozwinięta - odpowiadam zgodnie z prawdą. - A jak mi mówili, że można inaczej, to im nie wierzyłam.
- A teraz wierzysz? - obok mnie pojawia się następna gazeta, chorwacka. E. odchyla się w plastikowym fotelu i dopija włoską kawę z papierowego kubka.

Wierzę. Chcę wierzyć, że ja i bliscy mi ludzie, że wszyscyśmy się już odpowiednio długo naczekali. I że te 15% życia na czekaniu spędziliśmy, a nie zmarnowaliśmy.