sobota, 14 lipca 2012

Angielski Pacjent

Wczoraj w nocy zakończyłyśmy z R. tygodniowy maraton jednego filmu, czyli oglądanie Angielskiego Pacjenta pokrojonego na półgodzinne odcinki. Nie obejrzałyśmy w całości, bo zwyczajnie się nie da. Pod koniec używałyśmy już sobie na głównych bohaterach do woli, bo przecież co to za miłość wielka i romantyczna, jak facet w czasie wojny zostawia swoją chorą i połamaną kochankę w jaskini na środku pustyni i obiecuje jej, że na pewno za trzy dni wróci i sprowadzi pomoc? Rozwaliła ten samolot na pustyni - trudno, najlepszym się zdarza. Ale żeby się dać zawlec do zimnej i ciemnej groty mając na stanie latarkę, "Dzieje" Herodota i trzy puszki konserwy turystycznej? On w przypływie nie wielkiej miłości, a zwykłej logiki powinien skonstruować pustynną wersję sanek i ją z tej pustyni wywieźć, a nie ze skręconą kostką i połamanymi żebrami zostawić na pastwę Niemców, Anglików i gasnącej żarówki. Kto widział film, ten wie o czym mówię. Kto nie widział, po przeczytaniu powyższego może sobie oglądanie filmu odpuścić.
Zaczynam od Angielskiego Pacjenta, żeby zapewnić wszystkie jednostki podejrzewające mnie o szczątki romantyzmu, że zostałam z niego wyleczona na najbliższe trzysta osiemnaście lat. A już na pewno nie dam się nikomu nigdy na żadnej pustyni zostawić, bez sensu. R. przypuszczalnie też nie, bo w duchu damskiej samodzielności i niezależności zbudowanym na kontrze Angielskiego Pacjenta zarządziła dzisiaj wycieczkę po rolety. I niech się wam nie wydaje, że taka wycieczka to w kij dmuchał.
Zaczęłyśmy od popularnego szwedzkiego sklepu tekstylno-meblowo-garmażeryjno-budowlanego, czym wprowadziłyśmy się w nastrój godzien miana furii. Pech chciał, zapomniałyśmy, że dziś sobota. A jak sobota to wiadomo, na Franowo zjeżdżają się pielgrzymki z całego województwa. Matki z dziećmi, dzieci z ojcami, ojcowie z wózkami, wózki z dziećmi... opcje można mnożyć bez końca. Dość powiedzieć, że część rodzicielska na czas zakupów przybrała dostojne tempo spacerowe, natomiast dzieci jakby w wielkiej zmowie postanowiły radośnie być wszędzie, a "wszędzie" koncentrowało się akurat w zasięgu naszych kostek. Żeby były bardziej dostrzegalne, postanowiły do tego wydawać odgłosy o wysokich częstotliwościach. Można? Można.
Kiedy już przeprawiwszy się przez kilometry kuchni, łazienek, sypialni damskich, męskich i dziecięcych, przedarłszy się przez tony serwetek, świeczek, wyplątawszy się ze zwojów zasłon i prześcieradeł dotarłyśmy do działu z roletami, okazało się, że to, co nas interesuje, zwyczajnie nie istnieje.
Zaczepiony pracownik obsługi ze spokojem godnym reprezentanta Brytyjskiej Gwardii Królewskiej poinformował, że rolety o interesującej nas szerokości nie są dostępne. A można uciąć? Można. A czy to ma sens? Nie ma. To co pan proponuje? Ja bym jednak przyciął. A przykręcić można? Można. A jak? Dokupić trzeba takie części. A za ile? Za tyle. No to już w ogóle bez sensu...
Widzę jak R. z sekundy na sekundę traci zapał, więc biorę sprawy w swoje ręce. "Zaraz zacznę krzyczeć" mówi, więc żeby do tego nie dopuścić zarządzam exodus. Przeskakując nad dziećmi i manewrując między baldachimami z organzowych firanek spieprzamy stamtąd co żywo. Udajemy się do innego sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Proszę zechcieć zauważyć, że gros sklepów  budowlanych reklamuje się znakiem w takich własnie kolorach. Gnane furią nabudowaną w poprzednim składzie elementów wyposażenia wnętrz, piorunem odnajdujemy dział z roletami. Takie, które nas interesują są w każdym rozmiarze, tylko nie w takim, jakiego potrzebujemy. Mówią, że rozmiar nie jest najważniejszy, ale w przypadku rolet to powiedzenie bezapelacyjnie traci sens. W ciągu minuty 45 cm staje się naszą obsesją. R. przeczesuje regały wzdłuż, wszerz i w poprzek, aż w końcu znajduje ładne, bambusowe elementy dekoracji okiennej. I wpada w panikę, bo brak czterdziestki piątki. Przerzuca jakieś 12 kilo rolet i kiedy mówi, że znalazłszy to, czego szuka rozpłacze się ze szczęścia, jej ręka natrafia na to, na co natrafić chciała. Nie wytrzymuję, siadam na podłodze i zwijam się ze śmiechu, bo R. robi to, co zapowiedziała, że zrobi. Widzę jak ryczy z powodu tych rolet i nie mogę przestać się śmiać.
Kiedy już się uspokajamy powstaje pytanie o to, jak zamontować bambusowe cudo, więc rozpoczynamy kolejną część imprezy. W dziale z dywanami znajdujemy panią z obsługi, której R. zadaje pytanie, czy to jakoś można tak zrobić, żeby się na oknie trzymało. Pani z obsługi przerzucając dywany odpowiada, że w środku są takie gwoździki haczyki, żeby to do okna wmontować. Jak do okna haczyki gwoździki, pytam się. Wbić? Wbić. Ale mamy plastikowe. No to muszą panie w to okno. W plastikowe? No to panie okno zepsują. W dziale z narzędziami można kupić gwoździe. Dziękujemy.
W dziale z narzędziami znajdujemy pana, który zachował przytomność umysłu i proponuje nam takie przyklejane haczyki przecież. Misja kończy się sukcesem, okna w całości, rolety wiszą (tzn. jeszcze wtedy "wisieć będą").
Wychodzimy ze sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Kierujemy się do autobusu. Zajmujemy wygodne miejsca tyłem do kierunku jazdy. Przed nami siedzi pani, która wyciąga z torebki trzy świeżo zakupione filmy. Na wierzchu stosiku spoczywa Angielski Pacjent.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz