sobota, 30 kwietnia 2011

Z audiencji u papieża...

Z audiencji u papieża nie pamiętam właściwie nic. Siedziałyśmy z J. odziane w obowiązkowe, licealne mundurki w którymś ze środkowych rzędów auli Pawła VI i w oczekiwaniu na pojawienie się Jana Pawła II jadłyśmy przemyconą z Polski kiełbasę. Pamiętam, że wcześniej dosuszałyśmy ją w internacie na grzejniku, żeby miała idealny smak. Bardzo się wtedy bałyśmy, że za to jedzenie mięsa w watykańskich murach pójdziemy prosto do piekła.

Jedną kiełbasę i sto wykonań "Barki" później na salę wjechał ogromny fotel i pojawił się papież w otoczeniu ochroniarzy, Gwardii Szwajcarskiej i fotoreporterów. Jakiś Włoch ustawiał nas pospiesznie, robił zdjęcia i kazał uciekać, bo już, już czeka następna grupa do fotografowania. To co się wtedy działo, to nie była pielgrzymka, tylko seria zdjęć z ikoną współczesnego świata. Przede mną siedział stary, chory człowiek, z którym cała ludzkość chciała mieć zdjęcia. Widziałam jego profil, trzęsące się ręce i czerwone buty. Nie pamiętam ani wzruszenia, ani euforii, ani towarzyszącego mi stresu. Bardziej niż z rozrzewnieniem, wspominam tamto wydarzenie ze smutkiem.

Oprócz tego krótkiego, rzymskiego epizodu z Papieżem-Polakiem łączy mnie miłość do Krakowa i sentyment do Zakopanego. Mamy wspólną ulubioną polską kolędę, wspólną tęsknotę za górami. Poza tym podobnie jak on witam się z każdym nowym miejscem. Nie całuję może ziemi pod stopami, pochylam się jednak nad nią, dotykam zdeptanych chodników i poklepuję mury kamienic, jakby były żywymi istotami, powiedzmy psami albo końmi. Prawda jest taka, że nie czytam jego encyklik, nie modlę się jego słowami, nie staram się nawet zrozumieć wkładu jaki wniósł w duchowe życie ludzkości. Zamiast cytować papieskie aurea dicta wtrącam sobie w dialogi od czasu do czasu jego sławetne kremówki i tyle.

Nie zakochałam się w papieżu w trakcie tych kilku dni, które niektórzy chcieli nazywać pielgrzymką, zamiast wycieczką szkolną. Zakochałam się za to w Rzymie, bardzo mocno polubiłam własne życie i nauczyłam się, że gdy ucieka ci jeden samolot należy cierpliwie poczekać na następny. Bardziej niż widok Papieża-Polaka zapamiętałam smak włoskich lodów i stołowego wina. Mocniej od watykańskich wnętrz uwiodły mnie uliczki Trastevere. Piazza Santa Maria jak dotąd pozostaje moim ulubionym miejscem na świecie. I nie wstydzę się przyznać, że łatwiej mi tam trafić, niż wskazać okna papieskiego apartamentu.

Może to źle, że się wtedy nie wzruszyłam. Że się nie nauczyłam "Barki" na pamięć. Że nie chciałam go koniecznie dotknąć. Że nie kupiłam gumy do żucia z wizerunkiem Ojca Świętego. Może to źle, że kiedy umarł, zamiast spędzać czas na modlitwie w duszpasterstwie akademickim, siedziałam w szlafroku i kapciach w szkolnej kaplicy i tępo patrzyłam w białą ścianę nad ołtarzem czekając na duchową rewolucję. Może to źle, że nie wierzę w cudowne uzdrowienia za sprawą JP II i że nigdy nie podobały mi się transparenty "Santo Subito". Zamiast brać z niego przykład wygodniej jest mi zwyczajnie zazdrościć i wstydzić się, że był lepszy, pokorniejszy, mądrzejszy, bardziej ambitny i pracowity ode mnie. To źle. Ale tak to właśnie wygląda.

piątek, 29 kwietnia 2011

Wiosenne porządki

Dziwna rzecz z tymi wiosennymi porządkami. Robisz, chociaż sam wiesz, że zaraz znów wyrosną jakieś chwasty, trawa raz skoszona odpuści, sąsiad wrzuci do twojego ogródka kamyk zbędny w jego własnym i tak do następnej wiosny.

Podobna rzecz w życiu. Porządkujesz i ogarniasz (moje ulubione ostatnio słowo), chociaż wiesz, że i tak zaraz ktoś zostawi drzwi otwarte, niedopałek papierosa, nadgryzione jabłko. Wiadomość dnia - tak będzie już do końca. Niby posprzątasz, poukładasz, usiądziesz z filiżanką kawy, żeby zerknąć na efekty, a tu proszę. Już ci każą zdawać maturę z matmy, już musisz iść na studia podyplomowe, opiekować się chorą matką, przeżywać śmierć ojca. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a tu proszę: twój najlepszy kumpel wiąże się z dziewczyną, która cię serdecznie nie znosi, przyjaciółka umawia się z kimś, na kim ci kiedyś zależało, przyjaciel brata zwyczajnie nie wie, czy pokaże się na jego weselu. Tematem zastępczym dla twojej rzekomo koniecznej, długofalowej kampanii mającej na celu zbudowanie fundamentów małżeństwa stają się krótkometrażowe epizody z obcokrajowcami.

Siedzisz sobie pośród całego tego syfu, który jeszcze przed chwilą zdawał się być skończonym ładem, a na twoją głowę sypią się rozwody, zawody, rozczarowania, nieporozumienia, ciąże, raki, uzależnienia, udary, pogrzeby, powodzie. Matura, studia, oblane egzaminy, złamane serca, a nawet niezawinione śmierci cywilów w Afganistanie.

I kiedy ty zadajesz sobie klasyczne pytanie wszystkich robiących wiosenne porządki, jakiś typ przedkłada ślub księcia wszystkich Brytyjczyków nad wartość twojej przyszłości. Siedzisz sobie pośród całego tego syfu i pytasz, co z tym, do cholery zrobić. Wyrzucić? Spalić? Schować do szafy, bo może się przyda? A może na wzór teledysków do punkowych kawałków z Kalifornii ostatni raz trzasnąć drzwiami pokoju nastolatka, zostawić chaos do posprzątania mamie albo starszej siostrze, samemu natomiast ruszyć w stronę zachodzącego słońca z papierosem w zębach i dwoma dziewczynami na tylnym siedzeniu?

Byłam tam, gdzie się ludziom wydaje, że nadchodzi czas największych wiosennych porządków. Gdzie wznosi się stos wysoki jak drzewo i wrzuca do ognia wszystko jak leci, licząc na to, że coś spektakularnego wyłoni się z popiołów. Zdradzę ci sekret. Nie wyłania się nigdy. Feniksy wyginęły razem ze smokami i jednorożcami. A ty nadal robisz wiosenne porządki. I od czasów wielkiego stosu jest tylko coraz gorzej, bo gromadzisz coraz więcej ludzi, przedmiotów i zdarzeń. Ale jest też coraz lepiej, bo uczysz się odkładać w miarę ważne rzeczy na należne im miejsca.

Plus i minus jednocześnie, jak widzisz. Trochę ambiwalentnie. Czasem zostawiasz rzeczy niepotrzebne, czasem musisz pozbyć się tych, które lubisz, żeby zrobić miejsce na nowe. Ale jednego zawsze możesz być pewien - to twoje śmieci. Dom wiecznie posprzątany to dom martwy.

sobota, 23 kwietnia 2011

Mięso armatnie. Z ćwikłą.

Stałam dziś w kościele i czekając na prysznic z wody święconej rozmyślałam o swojskiej kiełbasie z sarniny spoczywającej spokojnie na dnie mojej zamrażarki. I żeby tak do tej kiełbasy, kruchej i delikatnej, lekko słodkiej w smaku, dodać ćwikły przyrządzonej przez babcię, tak ostrej, że aż łzy lecą i kichać się po niej chce jak po najlepszej tabace. Myślałam o pieczonym schabie w sosie czosnkowym i o serniku, tym naszym, domowym, z samego sera. I o sorbecie cytrynowym zamarzającym stopniowo obok sarniny. I o czarnej kawie, i zielonej herbacie. O obrusie białym. Tak, stałam w kościele i myślałam o jedzeniu.

Nieprzypadkowo. To zaczęło się gdzieś między księdza prośbą o ocalenie ludzkości od śmierci głodowej, a pouczeniem, że życiu duchowemu należy się poświęcać gorliwiej, niż zaspokajaniu potrzeb cielesnych. Ksiądz pewnie miał rację, ale ja najpierw przewrotnie pomyślałam o piramidzie potrzeb Maslowa, według której należy najpierw się najeść, a potem dopiero pomodlić albo iść do teatru. A potem pomyślałam o sobie. Pomyślałam, że przez ten krótki czas z premedytacją nie będę się poświęcać życiu duchowemu. Ani kulturalnemu. Ani intelektualnemu. Przez ten krótki czas nie będę czytać, oglądać. Nie będę słuchać utworów, których ktoś słuchał przede mną. Nie będę interpretować tekstów, które mają setki ukrytych znaczeń. Nie będę dociekać, kto co i przez co chciał powiedzieć. Ani przeżywać też nie będę. Nie będę się buntować, ani doszukiwać pogańskich podwalin Wielkanocy. Nie będę prowadzić dialogów międzykulturowych i pytać, dlaczego i po co robi się tak, a nie inaczej. Nie zapytam jak było kiedyś i dlaczego już tak nie jest. Czy zmartwychwstał, czy nie zmartwychwstał i czy mi się chce, czy się chcieć powinno, w to wszystko brnąć, w tym wszystkim tkwić.

Zwyczajnie sobie usiądę w niedzielę rano przy stole i będę się delektować kiełbasą z sarniny. Z ćwikłą.