poniedziałek, 17 grudnia 2012

Na zachodzie bez zmian

- Ej, Michael Jackson nie żyje - powiedział 25 czerwca 2009 roku mój brat. W mieszkaniu przy ulicy K. trwała impreza zasilana kawałkami z You Tube, kiedy któraś z otwartych witryn internetowych wypluła informację o tym, że w Los Angeles król popu oddał ducha.
- Ta, jasne, nie żyje - rzucił ktoś w iście imprezowym nastroju.
- No poważnie - zapewnił W. i wszyscy rzucili się do monitora szukając potwierdzenia w tłumaczonych na szybko newsach z amerykańskich serwisów informacyjnych. W ten właśnie sposób utwierdziliśmy się w przekonaniu, że ktoś, kto był i jest, nie zawsze będzie.
Michael Jackson był mistrzem w swoim fachu. Każda jego piosenka zaplanowana jest tak, by w słuchaczu wywoływać konkretne emocje. Jak reklamy McDonald's.

Chociaż lubię wszystkie, moim ulubionym utworem Jacksona jest Earth Song. To smutny jak przemówienie Baracka Obamy kawałek składający się z serii pytań o to, co zrobiliśmy z Matką Ziemią. I czy straciliśmy zaufanie słoni. Zabawne, prawda? Kto by się przejmował losem jedynych ssaków, które nie potrafią skakać, kiedy właśnie wyszedł nowy model super smartphone'a? Zresztą nic nie upoważnia mnie do robienia społeczeństwu wykładów na temat słoni, bo jedyne, które widziałam, to te w poznańskiej słoniarni. Śmierdzące i zajęte przeżuwaniem melonów. Naprawdę nic atrakcyjnego.

Dzisiaj najszybciej rozwijającym się krajem na świecie jest Brazylia. Nikogo nie obchodzą liczby, bo trudno je zapamiętać, więc nie ma sensu się nimi posiłkować. Poparty gorącym aplauzem całego świata rząd Brazylii zapowiedział, że w ciągu najbliższych dekad ma zamiar stać się światową potęgą. Że chce daleko w tyle zostawić Chiny, Indie, a przede wszystkim zagrać na nosie Stanom Zjednoczonym. Oczywiście ma do tego prawo, bo w końcu miarą każdej cywilizacji jest rozwój. W imię tego rozwoju każdemu obywatelowi należy zagwarantować dostęp do internetu i kilkadziesiąt metrów kwadratowych na własność. W imię tego samego rozwoju należy każdemu obywatelowi zapewnić komfort robienia zakupów w klimatyzowanych centrach handlowych, w których będą mogli nabyć tak luksusowe dobra jak t-shirty z Tajlandii i szorty z Pakistanu. Dbałość o dobro obywateli będzie się oczywiście odbywać w duchu slow motion, eco life, bio cottonlow carbon emission. W tym samym duchu powstaną obiekty sportowe i stadiony mające służyć mundialowi i igrzyskom. I w tym samym Brazylijczycy wybudują trzecią pod względem wielkości na świecie zaporę i elektrownię wodną. Energia będzie w niej produkowana w sposób najdłużej znany cywilizowanej ludzkości.

Zdarza się często, że myśl ekologiczna jest źle interpretowana. Ekologom zarzuca się stawianie dobra zagrożonych gatunków ponad dobro człowieka. Tymczasem żadna żaba, żaden żbik, ani nawet słoń nie są i nigdy nie były ważniejsze niż człowiek. Wszak nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Podobnie nie pora niepokoić się endemicznym gatunkiem storczyka, gdy mieszkańcy Augustowa nie mogą spokojnie przejść przez ulicę do sąsiada. I nie czas żałować amazońskich plemion, gdy koncerny mogą zarobić miliardy. Że 400 000 hektarów lasu po prostu przestanie istnieć - nic to. Że buldożery pożrą kultury, o których świat nie ma pojęcia - nic to. Że ryk maszyn zagłuszy rozpacz tubylczych plemion, które skazuje się na zagładę - nic to. Że wbicie łopaty w pierwszy z czterech tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi dla wielu stanie się prawdziwym, zapowiedzianym przez przodków, końcem świata - nic to.

Głupi i pazerny jest człowiek. W swoim własnym imieniu ogołocił z drzew Wyspy Brytyjskie. Głupi i pazerny ten, który wyciął ostatnią akację w Dalmacji. Głupi, który przyłożył siekierę do lasów Sahary. Głupi, który w swoim własnym imieniu osuszył Jezioro Aralskie tak, że dziś po jego dnie można przejść suchą nogą. Głupi, co wypalając lasy palmowe na Borneo zmusza do panicznej ucieczki jedyne oprócz słoni zwierzęta, które, tak jak człowiek, potrafią płakać. Człowiek nie rozumie, że matka jest tylko jedna. A głupim czyni go to, że wciąż próbuje ją oszukać.

(Kończę ten list słuchając Jacksona. They dont' care about us. Teledysk dzieje się w Brazylii. To tyle).

środa, 28 listopada 2012

Aurea dicta my ass

Podobno jestem chodzącym cytatem. Ok. Kupiłam ostatnio Białą Księgę Kultu, więc byłabym teraz gotowa z samych tylko cudzych myśli złożyć zjadliwą tyradę na temat tego, dlaczego bycie chodzącym cytatem jest najlepszą z dostępnych człowiekowi opcji na tym łez padole. Swoją opinię zamknę jednak w skromnym jesteś tym, co czytasz. Analogicznie więc: czytasz Platona-jesteś Platonem. Czytasz Cosmo-cóż...Oczywiście (uwaga, cytat!) każdy kij ma dwa końce, więc z całą światłością stwierdzam, że czytasz to, kim jesteś. Polecam chwilę o tym pomyśleć.

Refleksja nad jednostką, która tyle razy przewijała się przez te strony to nic innego jak dłubanie w księgach, kolekcjonowanie cytatów właśnie i zagadywanie ludzi na śmierć. Mamy ostatnio z R. taki piękny zwyczaj. Zasiadamy przed TVP Kultura i maglujemy teatry telewizji. Bo to nieprawda, że w tv nic nie ma. Jest, tylko trzeba poszukać. No więc zasiadamy obłożone słownikami, podręcznikami i internetem, i pochylamy się nad dramatem jednostki (bo w końcu na deskach gra się dramat). Nawet się ostatnio dałam skusić na interpretację Dostojewskiego, chociaż wszyscy wiedzą, że jestem tradycjonalistką i dochowuję wierności tylko Fiodora wersjom drukowanym, amen. A R. się dała namówić na współczesną wersję Macbetha, chociaż to ja jestem większą fanką bezwzględności i bezczelności Shakespeare'a. Więc tak sobie oglądamy i wiecie co? Ja z tego wszystkiego coraz mniej rozumiem. Poważnie. Rzeczy oczywiste przestają takie być. Mnożą się postawy, opinie, oceny. Gromadzą się warstwami argumenty za i przeciw. Po długich dyskusjach zapadają bezwzględne wyroki. Z całym przekonaniem skazujemy bohaterów na śmierć albo okazujemy im łaskę. Dajemy im obowiązki i odmawiamy pewnych praw. Nakładamy na nich odpowiedzialność. A oni na nas. I tak w naszym domu panują ciche dni wokół puszki z zupą Campbella przywiezionej przez J. zza oceanu, bo ja nie lubię Warhola, a R. przeciwnie, ale puszką jakby trochę jednak gardzi ponad nią stawiając całą warholowską filozofię bytu, której ja nie rozumiem i zrozumieć nie chcę. I tak Świetlicki stał się członkiem naszej rodziny, i Bursa. Bo przed wyjściem do pracy czytamy losowo wybrany utwór i burzliwie omawiamy, jak w szkole.
A nasz apetyt rośnie w miarę jedzenia. I już jest nie tylko nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka. Już jest nie czytasz, nie siadam z tobą przy stole, nie idę z tobą na spacer, nie pamiętam twojego imienia. Takie sobie mam ostatnio życie, o.

A więc KULTywując cytatową tradycję posłużę się słowami Staszewskiego. Jak powstają twoje teksty - gdy mnie ktoś tak spyta, zak*rwię z laczka i poprawię z kopyta. 

Z harcerskim pozdrowieniem, p.

środa, 14 listopada 2012

Pulp fiction

Krystyna Janda mówi mi jakiego kremu mam używać. Chociaż może jeszcze nie do mnie to mówi, ale do mojej matki, bo przedział wiekowy podobny. W każdym razie mówi to ta sama Janda, która w Różowych tabletkach na uspokojenie pisała, że rano decyduje, czy dziś udaje kobietę, czy zostaje facetem i że to wszystko zależy od trudności i komplikacji dnia. Ta Janda, która obok Marii Peszek i Katarzyny Nosowskiej w tym całym światku splendoru i czerwonych filcowych dywanów była dla mnie jedną z niewielu bab z krwi i kości.

To nie koniec. Bogusław Linda podsuwa mi na ekranie Geriavit Pharmaton, a Piotr Adamczyk wciska kredyt gotówkowy pod wszystko mówiącą nazwą chciałabym, chciała. Wszyscy naraz, jakby się zmówili. Czy warte to wszystko, by czynić upadek? 

Ja wiem, za coś trzeba jeść. Ale żeby do pensji z teatru i serialu telewizyjnego dorabiać w reklamie pasztetu? Włączyłam dzisiaj telewizor i trafiłam na Jasminum. Akurat na fragment, w którym Linda w świetle czerwonych jarzeniówek kocha się z kobietą. Popatrzyłam przez chwilę, a potem pomyślałam geriavit i z obrzydzeniem wyłączyłam telewizor.

Meksyk odlicza dni do końca świata (fot. Samuel Pérez)
Pamiętam swój pierwszy kontakt ze światem mediów. Byłam jeszcze w podstawówce. Dziadkowie zabrali mnie na wczasy do Trójmiasta. Trwał Jarmark Świętego Dominika. To tam wykiełkowała moja miłość do jarmarcznej rzeczywistości, cukrowej waty i plastikowej biżuterii. Na scenie ustawionej przy Długim Targu trwała impreza prowadzona przez gwiazdy polskiej telewizji. I te gwizdy w którymś momencie zeszły ze sceny i usiadły w pierwszym rzędzie, na drewnianych piknikowych krzesełkach. Oczy mi się zaświeciły, bo oto przemiłe, sławne panie ze szklanego ekranu zstąpiły na ziemię. Babcia, która zawsze popycha mnie w słusznym kierunku, zauważywszy moją reakcję powiedziała no, idź, porozmawiaj sobie z nimi. Poszłam z odwagą dziesięciolatka i dumnym uśmiechem na twarzy. Dzisiaj oglądam te panie w reklamach tabletek na nietrzymanie moczu.

S. Donosi z Meksyku, że jest na konferencji w - jak to ujął - krainie Majów. I że aż tam gęsto od ludzi wyglądających końca świata. Że jest wieża Babel, bo jak się przechodzi to słychać wszystkie języki jakimi włada ludzkość. Oni uwierzyli w globalne ocieplenie, susze, huragany i powodzie. Oni odliczają dni do wielkiego bum. Zastanowiłam się nad tym trochę dłużej i doszłam do wniosku, że życzę im, aby się tego bum doczekali. Serio.

"Już kończę ten list, listopad 1993".


niedziela, 11 listopada 2012

PL 2.0

Metr bieżący Polski kosztuje 14zł. Przekonałam się o tym przechodząc niedawno obok sklepu bławatnego (cóż za piękny termin). Na szerokim parapecie siedziało dwóch mętów. Pani ładna, pani da dwójkę na wino. Spojrzałam na belę biało-czerwonego materiału za szybą, za ich plecami. Metr bieżący Polski - dwa wina, paczka Marlboro.

Moja polonistka z gimnazjum mówiła, że dawniej w Dniu Niepodległości nie wolno było nawet przyszyć oderwanego od koszuli guzika, bo to praca, a w tym dniu pracować nie wolno. Polonistka nie żyje już trzeci rok, a ja w każde święto wspominam jej słowa.

Tani ten nasz kraj. Z roku na rok coraz tańszy. Tanie spory o wódkę przelaną w PZPNie, tanie kłótnie o aborcję i tupolewa. Godność ludzka tak tania, że już nawet nie opłaca się o niej rozmawiać. Ciocia R. poszła dziś do pracy. Bo w aptece trzeba zrobić inwentaryzację. Bo właściciel otwiera kolejny, piętnasty już oddział. Dlatego w święto narodowe koniecznie trzeba policzyć, ile na półkach jest aspiryn, prezerwatyw i gripeksów. A zbuntować się nie wolno, bo na pani miejsce jest wielu chętnych, pani magister.

Wielu chętnych jest też do pracy w korporacjach. Zawsze, kiedy w niedzielę wracam do miasta P., melduję babci przez telefon, że bezpiecznie dotarłam do domu. Zawsze skrzętnie ukrywam informację, że mijam nocne sklepy z mlekiem i patrzę, co się dzieje pod sklepem, bo babcia zna inną Polskę, bez poweekendowego krajobrazu. I zawsze na pytanie, czy jestem w domu z R. odpowiadam nie, R. jeszcze w pracy. Jak to? W niedzielę? tradycyjne zdziwienie w słuchawce. R. nie pracuje na pogotowiu, w straży pożarnej, ani na policji. Pracuje w sklepie z meblami i gdyby ten sklep otwarty był jedenastego listopada, ludzie waliliby do niego drzwiami i oknami. To samo robią w Wigilię Bożego Narodzenia.

Mój prywatny rytuał Dnia Niepodległości został w tym roku przyspieszony przez radiowców z Trójki. Trzy dni temu w drodze do pracy usłyszałam jak Katy Carr na antenie na żywo wykonuje moją ulubioną kołysankę z playlisty na 11.11. Kołysanki - tak sobie nazywam wszystkie pieśni patriotyczne, które mama śpiewała, kiedy byłam małą dziewczynką. Mówi, że innych nie znała. Więc w tej Trójce Brytyjka polskiego pochodzenia bierze w ręce ukulele i przejmującym głosem śpiewa Dziś do ciebie przyjść nie mogę. I w korku, w którym tkwię na ulicy Królowej Jadwigi robi mi święto.

PS Moi sąsiedzi urządzają remont. Od rana słucham, jak walą młotkiem w ściany. Cóż ...gdy ta Święta, nareszcie zjednoczona, świtać światu będzie, to wszyscy Jej synowie, po świecie rozsiani, w Niej swe miejsce odnajdą. To Mościcki. Do państwa spod dziesiątki, co to odnaleźli swoje metry Polski. Nie bieżące, kwadratowe.

sobota, 3 listopada 2012

redukcja

Belgowie wynaleźli niebo. Tamtejszy producent nagrobków postanowił umieszczać na płycie magiczny kod. Po jego zeskanowaniu uzyskuje się dostęp do strony internetowej, na której umieszczone są zdjęcia, filmy, teksty i inne wirtualne pamiątki po zmarłym. Jak wiadomo w internecie nic nie ginie i nic nie umiera, więc w ten właśnie sposób tworzy się wieczność. Kiedy to wczoraj usłyszałam w radio, którego program w 1/2 składa się z reklam wiercących mi dziury w mózgu, miałam ochotę z krzykiem uciec z miejsca, w którym akurat byłam.

Nie jestem dostosowana do czasów, w których żyję. Trzeba w końcu przyznać się do tego publicznie. Staroświecką trwogą napawa mnie świadomość tego, że wszyscy jesteśmy śledzeni, obserwowani i kontrolowani. W swoim pierwszym telefonie komórkowym dla zabawy ustawiłam kod PIN 1984. Dziś już mnie to nie bawi, a ile razy sobie to przypomnę, myślę "Orwell, ty draniu".

Z innych klasyków po głowie tłucze mi się ostatnio całymi zwrotkami "Hymn" Słowackiego. Taki doskonały... wrósł w mózg. Bez zbędnych kodów do skanowania. Niby pisany o zachodzie słońca na morzu przed Aleksandrią, 19 października 1836 roku. A żywy jak nigdy.

p.

poniedziałek, 1 października 2012

Diabeł stołuje się u Prady

Nigdy nie przestanie być dla mnie tajemnicą, jakim cudem Carrie Bradshaw z Seksu w Wielkim Mieście mogła sobie pozwolić na paskudne Manolo Blahniki pisząc jeden felieton w tygodniu. (Choć chyba miało to jakiś związek ze spłacaniem kredytów kolejnymi kartami kredytowymi). Tej soboty przed modowym faux pas ustrzegła mnie rodzona matka. A było to tak...

Wkroczyłyśmy w dobrze zaplanowaną przez ludzi od marketingu przestrzeń dyskontu spożywczego dzierżąc w dłoniach listę zakupów sporządzoną zamaszystym pismem babci. Już ode drzwi postanowiłyśmy, że się rozdzielamy, więc mama poszła na nabiał, a ja oddałam się nowej pasji polegającej na pakowaniu zgrzewką wody mineralnej albo dwoma. Sztuka nie lada, bo podłoga w sklepie arcyśliska i trzeba uważać, żeby zbyt gwałtownie nie pakować gazowaną. Spotkałyśmy się chwilę później, ja po rozgrzewce, mama po nabiale, na dziale mięso/wędliny/drób (klasyka). Ustawiłam się w kolejce (lub jak kto woli w ogonku) obok rodzicielki i widzę, jak porozumiewawczo stuka palcem w szybę. Spójrz tu - oznacza pukanie, więc pochylam się nad asortymentem. Proszę bardzo. Szynka PRADA, 49,99zł/kg. Oczom nie wierzę. Proszę mamę o telefon, bo moim się zdjęć robić nie da (tak, wiem, to niewyobrażalne dla trzech czwartych społeczeństwa) i próbuję złapać w kadr kawał mięcha. Z trudem opanowując śmiech zwalniam spust migawki. I właśnie w tym momencie rozlega się nad nami głos kierowniczki działu mięso/wędliny/drób (klasyka).

Chcąc nie chcąc bierzemy udział w parafrazie sceny z Misia (tej, co to "gdzie mnie pan z tymi kłakami, to jest kiosk ruchu, ja tu mięso mam" itd.). Że tu sklep spożywczy, a nie fotograf. Że własność prywatna i zdjęć nie wolno. Że proszę wyłączyć aparat, bo zawołam kierownika i że w regulaminie sklepu stoi jak wół (albo wołowina) napisane "Zakaz fotografowania", jak nie wierzą, niech idą przeczytać. Dobra, dobra łagodzi mama i dla świętego spokoju zamawia kilka plasterków od Prady, a kiedy proponuję zapytać, czy ta szynka to ze zwierzątek odartych ze skóry na potrzeby szycia futer, mówi, żebym dała spokój (Daj spokój...). Tym samym właśnie ratuje mnie od modowego faux pas. Bo przecież Prada szyje z poliestrów, a nie z norek.

Głupie czasy. Ksiądz z Syberii przybył wczoraj na placek z jabłkami.  Mówił, że zimno i że bieda straszna, a Stalina to tam, panie, własną piersią bronią, bo Stalin, jak Lenin, wiecznie u nich żywy. Mówił, że ludzie mili, a ziemie wokół Bajkału to już dawno wykupione przez Moskwę pod infrastrukturę turystyczną. Mówił, że czniają Unię Europejską. Ewropa ich w ogóle nie obchodzi, bo po co im nasze zakłamanie i degeneracja? Na końcu powiedział, że najlepiej w Irkucku idą kanapki z Subway'a. (Zażartowałabym, że to po naszemu znaczy z metra, ale jakoś tak zbieżność z Runway'em sama mi się narzuca). Boże, dopomóż, byśmy nigdy nie uznali za godne płacić trzy dychy za kanapkę z szynką. Nawet od Prady.

sobota, 22 września 2012

Jestem słoniem

Pamiętam swoją pierwszą konfrontację z twórczością Magika. Byłam niepewną siebie dziewczynką z krzywym zgryzem i za dużym jak na swój wiek biustem, w sztruksowych spodniach i wpędzającą mnie w kompleksy wadą wzroku. Kolonie w górach. Magika przyniósł mi Michał. Nie pamiętam nazwiska. Pamiętam, że od tamtego momentu przez trzy tygodnie patrzyłam w niego jak w obrazek. Obsesyjnie rysował charakterystyczne, kalibrowe 44 wszędzie gdzie się dało. Nawet na stołówkowych serwetkach.
Któregoś dnia Michał postawił mnie na bramce, bo brakowało chłopaków do składu drużyn piłkarskich. Byłam wtedy kiepskim bramkarzem. Ktoś, chyba mój brat, zarzucił mi, że trzymając rękę w kieszeni wiele nie obronię. Michał przerwał grę i podszedł do mnie. Odbyliśmy taki dialog:
M. - Trzymałaś rękę w kieszeni?
P. - Noo... Tak mi jakoś wygodnie.
M. - Skoro tak, to włóż i drugą.
Wrócił na boisko, kazał wszystkim grać dalej, a ja się pierwszy raz w życiu zakochałam.
Dzisiaj jestem lepszym bramkarzem. I na pamięć znam Konfrontacje. Pomyślałam o Michale miesiąc temu, kiedy dziewięcioletni dzieciak przyszedł do mnie i zapytawszy, czy znam to, zaczął rapować Ja to ja, a potem Chwile ulotne. Szacunek przemieszany ze zmaterializowaną niemal dumą z dzieciaka. Czy znam to? Przybij piątkę, młody, cholera jasna! Będą z ciebie ludzie. A potem nastąpił wykład o Kalibrze i Paktofonice. No pewnie, że nagrali tego więcej, ale jeszcze nie możesz słuchać, bo jesteś za mały. Dlaczego już nie nagrywają? Bo, wiesz, Magik się zabił. Wyskoczył z okna. Komentarz młodego był jednosłowny. Szkoda.
Widziałam Jesteś Bogiem. Nie podejmę się recenzji. Żyję w czasach, w których ukrzyżowaną żabę uważa się za sztukę i dyskutuje nad sensem cenzury. Stworzyć dzieło, które przerasta i zatrważa samego autora, które zmienia bieg ludzkich historii - to jest wyczyn. Stworzyć je w warunkach ohydnej, szarej, smutnej i nudnej jak flaki z olejem polskiej rzeczywistości. Stworzyć je mając cztery pięćdziesiąt w kieszeni. Do kina, marsz.

poniedziałek, 17 września 2012

Tako rzecze Kamasutra

Poszłam dzisiaj do Tesco kupić nowe wiadro na śmieci, bo w przypływie fantazji R. pozbyła się starego, rzekłabym, przedwcześnie. Mam ambicje być teraz perfekcyjną panią domu (bez domu), brak wiaderka uznałam więc za klasyczny przejaw chaosu i postanowiłam, że za moją sprawą stan ten ulegnie zmianie.
No więc wybrałam wiadro, czerwone, z pokrywką. Dobrałam doń nawet zestaw worków, na podobieństwo prawdziwej kobiety dobierającej torebkę do butów. Jako, że nie lubię spędzać za wiele czasu w hipermarketach zaraz potem obrałam kurs na samoobsługową kasę, ale przecież nie byłabym sobą, gdybym nie urządziła przystanku w sektorze z książkami. Przejrzałam ofertę, uznałam, że nie ma w niej nic, czego by brakowało w mojej biblioteczce. Jako (przyszła) perfekcyjna pani domu jestem zaopatrzona we wszystkie kulinarne książki tego świata (w rodzinnym zbiorze pojawiła się ostatnio kuchnia rumuńska). Przewodniki po wszystkich strategicznych miejscach świata też już dawno zgromadziłam (chociaż po Malcie chętnie przygarnę). Już miałam opuścić księgarniany sektor, kiedy oczom moim ukazało się wydawnicze dzieło wszech czasów. Zamarłam. Oto między kieszonkową wersją Kamasutry, a Zdrową Ciążą stało przede mną literackie zbawienie ludzkości, antidotum na wszelkie klęski, kryzysy. Nowy podręcznik Donalda Tuska! MacGyver, Johnny Bravo i Superniania w jednym. "500 sposobów radzenia sobie ZE WSZYSTKIM"!
Rzuciłam wiadro i porwałam tę księgę ocalenia w nadziei, że oto znalazłam odpowiedź na WSZYSTKIE życiowe problemy, począwszy od tych związanych z zawartością portfela, skończywszy na konflikcie w Syrii, alleluja! Ręce trzęsą mi się z wrażenia, ale jakoś otwieram na mniej więcej środku... Strona zapaćkana piktogramami. W obrazkach zawarta odpowiedź na pytanie: jak umyć noworodka. Jadę dalej. Jak zaparzyć herbatę po tybetańsku? No brawo, sobie zaparzaj ze zjełczałym masłem i odorem moczu jaków, smacznego. Jak zrobić hamburgera? Jak podać wino, jak zorganizować piknik, przykręcić półkę, zrobić łuk z leszczyny. Jak zebrać wodę na pustyni. Jak urodzić dziecko, wychować sąsiada, pogrzebać zdechłego kota. Jak rzucić palenie, zawiązać węzeł windsorski, zdjąć prezerwatywę zębami.
Zatrzymałam się na stronie "jak przeżyć udaną randkę". Nie żebym się uważała za eksperta we wszystkich innych dziedzinach, po prostu tak wyszło. Seria fioletowych obrazeczków przedstawiała dwa ludzki. Na sześciu pierwszych wyginały się w różnych kierunkach. Na siódmym, ostatnim, też się wyginały, tyle że na czymś, co w zamyśle autora miało przypominać stół. Ludziki tańczą, a nie robią to, co czytelnikowi przychodzi na myśl po zestawieniu słów "randka", "stół", "wyginać się". Aha. Czyli teraz już wiem, co robiłam w czerwcu tego roku, w towarzystwie polsko-niemiecko-hiszpańskim, na stole bez butów. Byłam na udanej multi-randce!
Kiedyś wyczytałyśmy z N. w Bravo przepis na skuteczny podryw. Nie wiem jakim cudem gazeta wpadła w nasze, młodociane jeszcze, ręce, bo wszystkie znane mi wtedy matki kategorycznie odmawiały wydawania pieniędzy na taki chłam, a moja była w odmawianiu najgorliwsza. Przechodziło tylko Bravo Sport. W każdym razie przeczytałyśmy instrukcję, złożyłyśmy do kupy wszystkie mrugania, pomrukiwania, odgarniania włosów i suszenia zębów. I wyszło nam z tego połączenie epileptyka z paralitykiem i Ciasteczkowym Potworem.
Autor "500 sposobów radzenia sobie ZE WSZYSTKIM" powinien dopisać dla mnie 501. Jak radzić sobie z dotrzymywaniem postanowień z dzieciństwa o nieczytaniu pierdół.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Bóle fantomowe

Spot Summer Paralympic Games London 2012 wyemitowany przez firmę Samsung jest podręcznikowym przykładem reklamy emocjonalnej. Podobnie zresztą jak wszystkie sportowe materiały, które wzbudzają we mnie zachwyt ostatnimi czasy. Od adidasowej propagandy, po dziecięcą eskortę McDonald's. Ośmielam się jednak stwierdzić, że spot SPGL2012 nie jest dla przeciętnego widza wzruszający dlatego, że przeciętny widz kocha sport i rywalizację, ale dlatego, że uświadamia on sobie, iż jego samego też byłoby stać na podobne dokonania, gdyby mu się odrobinę bardziej chciało. Zresztą przecież wysiłek, który paraolimpijczycy wkładają w treningi jest wielokrotnie większy niż w przypadku pełnosprawnych sportowców i chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.

Telewizja Polska zamiast transmitować wczoraj otwarcie SPGL2012 uraczyła widzów, w tym również mnie, Superpucharem Hiszpanii. Poza wszystkim zamiast go oglądać, mogłam równie dobrze wgapiać się w lustro, bo - jak stwierdził M. - oglądanie mnie to większa przyjemność niż oglądanie CR7 i Messiego. Nawet jeśli M. nie miał racji, jest coś, co mnie do chłopców z Realu i Barcelony jednak zbliża. W kontekście paraolimpiady. I ja, i oni mamy wszystkie kończyny. I jest to jedyny argument, dla którego przyjemniej się na nas patrzy. Oczywiście, że oglądalność PL2012 nie utrzymywałaby się na poziomie biegów Bolta. Bo ludzie z reguły nie chcą oglądać tego, co niepełne, niedoskonałe, ułomne, kalekie. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach takiej chorej Sparty, w której już nie oko, a ciało jest zwierciadłem duszy. Przynajmniej w pojmowaniu ogółu.

Nie jest to jednak historyjka o tym, jak to powinno się kształtować wrażliwość społeczną poprzez pokazywanie wyścigów kolarskich zawodników z jedną nogą, czy transmitowanie dokonań niewidomych łuczników. Proponuję techniczne podejście do sprawy. Słowo zawodnik zawdzięcza pochodzenie słowu zawód i to własnie pojechali robić paraolimpijczycy do Londynu - uprawiać swój zawód. Odłóżmy na bok opowieści o odnajdywaniu sensu życia, powrotach do normalności, samozaparciu i dyscyplinie przywracającej psychiczną równowagę po amputacji kończyn. Zapomnijmy na chwilę o chęci pokazania światu, na co stać człowieka bez ręki, wstrzymajmy okrzyki zachwytu nad Pistoriusem. Reprezentanci Polski pojechali do Londynu uprawiać swoje zawody, dostają za to pieniądze, muszą pozyskać sponsorów, spać w Sheratonie pod groźbą grzywny... niekończąca się litania nie różniąca się praktycznie niczym od tej, którą należy odmówić na okoliczność normalnych igrzysk. Różnica może taka, że niepełnosprawni sportowcy przywożą więcej medali niż ci z parzystą ilością i rąk, i nóg.

Skoro już zostało ustalone, że sportowcy w szytych na miarę koszulkach z orzełkiem na piersi przebywają w Londynie w określonym celu, teraz należy zadać pytanie, co robi Telewizja Polska w ramach wykonywania swojego zawodu? Bo w ściśle określonych dokumentach jasno stoi, co telewizja powinna. Na przykład powinna rzetelnie informować widzów o przebiegu życia społecznego, udostępniać dobra kultury i sztuki. A czy sport nie jest dobrem kultury? Jest. I z pewnością społeczeństwo zostanie o dokonaniach w tej dziedzinie poinformowane w serwisie sportowym po głównym wydaniu Wiadomości. Wystarczy? Zdaniem osób podejmujących decyzje na najwyższym szczeblu tak. Tymczasem Summer Paralympic Games London 2012 transmitują telewizje: chińska, fińska, włoska, singapurska, nowozelandzka. Ich przebieg będzie można śledzić na brytyjskim kanale czwartym, japońskim NHK, hiszpańskim RTVE. Kto korzysta z dobrodziejstw platformy z dostępem do Channel4 ten może będzie miał szczęście obejrzeć choć część wspaniałego, zawodowego widowiska sportowego.

Nowa ramówka Telewizji Polskiej zostanie od września wzbogacona o nowe seriale. Będzie można śledzić losy blondynek, zakonnic, mnichów, klanów i lekarzy. Tam wszyscy mają kończyny na swoim miejscu. W przerwie między kolejnymi odcinkami zostanie pewnie wyemitowana jakaś wzruszająca kampania o bezpańskich psach i dzieciach chorych na mukowiscydozę. A paraolimpiada? Cóż. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Podobno.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Zapiski na serwetkach hotelowych

Pani A. wtargnęła w poranną kuchenną rzeczywistość rozsiewając aromat podrobionego Opium YSL. Intensywny zapach piżma i goździków zawisł na chwilę w gęstym upale, gryząc się z wonią wszystkich zapachów, jakie generuje kuchnia o pół do ósmej rano: jaja na twardo, pomidor, parzona kawa...
Panią A., której woń perfum osiadała leniwie na chromowanych blatach nurtował tylko jeden problem. Dlaczego ludzie zamiast wyrzucać do kosza puste butelki, wkładają je do hotelowych szaf? Problem pani A. jest zrozumiały, wszak od rana do wieczora sprząta hotelowe szafy i łóżka, i kosze na śmieci. I zawsze to samo. Czy się ludzie nie mogą nauczyć - zastanawia się pani A. Ano widocznie nie mogą, należy się z tym pogodzić.
Mnie nurtuje zgoła odmienna sprawa. Jaką drogą dwoje ludzi dochodzi do tego momentu życia, w którym przez tydzień zamienia się przy śniadaniu najwyżej jedno zdanie? A nie jest to milczenie swobodne. Nie jest to milczenie konstruktywne, na które można zareagować jednym z ulubionych pytań mojego dziadka. O czym tak milczysz? Nie. To milczenie-świadectwo. Bezlitosne świadectwo tego, że coś komuś nie wyszło. Bardzo.
Afera się zrobiła, że Polacy niewyedukowani. A kto tu, panie, dzisiaj ma czas książki czytać i telewizję oglądać? Co zrobisz, kiedy przeciętne dziecko na książkę reaguje jak na szpinak? Co zrobisz, kiedy trzeba kupować, sprzedawać, na Allegro transakcje, na wczasy last minute. Nie ma czasu na rozmowy, czytania, oglądania. "A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek i to wielki, pochłaniający człowieka", pisał mój idol, wywołany dzisiaj do tablicy. Poznawanie człowieka również. To dla mnie ostatnio jedyna rzecz, dla której warto się wysilać i spalać. Cała reszta w ostatecznym rozrachunku nie ma znaczenia. Po prostu. Nie mają znaczenia wesela, na których mnie nie będzie, wyjazdy bez mojego udziału, prace, których nie dostanę, ludzie, którzy zechcą mi dopiec. Wszystko to nic mnie nie obchodzi. Zaciskamy zęby i robimy swoje, pani redaktor, póki jeszcze ciut się chce. (Zamiast minę mieć ponurą, skromniutko, ot, z Ameryk którą odkryjmy... Ewentualnie korzystając z recept Młynarskiego należałoby wyjechać w Bieszczady. Dobre i wykonalne).

Tymczasem karma wraca. Pan Prawnik napisał, czy mu narobię medialnego szumu w pewnej ekologicznej sprawie wokół budowy S8. Co? Ja nie narobię?

Z harcerskim pozdrowieniem spod Śnieżki, 
p.

czwartek, 9 sierpnia 2012

London2012 calling

Zawsze przy okazji wielkich turniejów, igrzysk, mistrzostw, rozgrywek ligowych i czego tam jeszcze polski naród podnosi nikomu niepotrzebny i nudny lament. Że znowu nie wyszło, że siatkarze beznadziejni, że szermierka do luftu, że biegają tylko czarni, że orzełek nie w tym miejscu, co trzeba. Niejeden jeszcze (mam nadzieję) przede mną bierny i czynny udział w imprezach FIFA, UEFA, MKOl, FIVB. Dlatego od wczoraj usilnie szukam drogi nabycia odporności na tak zwanych niedzielnych kibiców.

Zaangażowanie, z jakim rodacy komentowali wczorajsze wyczyny Bartmana, Winiarskiego i Nowakowskiego, było z pewnością godne lepszej sprawy, niż olimpijskie złoto. Najbardziej rozbawiło mnie, kiedy pewną panią zdziwiła obecność Ignaczaka na boisku. "Ojej. A kiedy go wpuścili?" No tak, wpuścili...

Oczywiście, że Polacy ponieśli wczoraj sromotną porażkę, oczywiście, że dostali łomot, oczywiście, że Sborna była lepsza, silniejsza, szybsza i bardziej agresywna. I oczywiście, że Jarosz mógł być częstszym gościem na boisku. Ale czy kiepska gra, słaba forma, zła kondycja psychiczna ludzi, którzy ciężko pracują na (przede wszystkim) swój sukces, to powód do nazywania ich niedołęgami i ślamazarami? Gdyby polscy siatkarze doszli do finału i walczyli o złoty medal, naród zaraz zawłaszczyłby sobie ich sukces. Bo nie od dziś wiadomo, że sukces ma wielu ojców. A i matka niejedna. "Zdobyliśmy złoto" krzyczałyby nagłówki gazet. A guzik zdobyliśmy. To nie my-społeczeństwo stawiamy się codziennie w pracy w spodenkach gimnastycznych. To nie nasze medale, podobnie jak nie nasz ból w plecach, naderwane mięśnie, połamane palce i tęsknota za rodziną. Za nazwiskami Błaszczykowskiego, Małysza, Żygadły i Majewskiego stoi niewyobrażalny wysiłek, na który może i stać przeciętnego Kowalskiego, ale przeciętnemu Kowalskiemu nie chce się nawet podnieść dupy z kanapy, a co dopiero naginać na trening, choćby amatorski.

Podczas turnieju Euro2012 na poznańskim stadionie miałam zaszczyt oglądać treningi wszystkich reprezentacji grających w stolicy Wielkopolski. Nie różniły się od siebie niczym, ani intensywnością, ani dynamiką, ani wykonywanymi ćwiczeniami. Może kolorem drabinek rozłożonych na murawie, na którą nie wolno mi było nadepnąć nawet jednym palcem. Powie ktoś, że pompa, że utopione miliony, że kryzys w budownictwie. Powie ktoś, że nasi reprezentanci lekką rączką wydali w Londynie państwowe pieniądze. Ale kto odważny przeliczy na złotówki emocje, entuzjazm i mobilizację wyzwoloną w tych kibicach, dla których sport nie jest samym tylko osiągnięciem celu, ale przede wszystkim dążeniem do niego?

Andrzej Strejlau na pytanie "Dlaczego w PZPNie jest taki burdel?" zadane przez gościa bez koszulki i w spranych trampkach, odpowiedział "A co? Chciałby pan coś zmienić?" "No przydałoby się". "To zapisz się pan do struktur okręgówki, może pan co zdziała". To dobry cytat na zakończenie z przesłaniem dla niedzielnych kibiców. Ale znalazłam lepszy.

Kiedy pewnego razu Aleksander Głowacki znany wszystkim jako Bolesław Prus w czasie pisania Lalki doznał niemocy twórczej - a trzeba wiedzieć, że pisał dzień po dniu w odcinkach, na bieżąco oddając redakcji rękopisy, których nikt nie kopiował - do jego drzwi zapukał zniecierpliwiony czytelnik. 
- Dlaczego pan zaprzestał pisania? - zapytał czytelnik swojego dostarczyciela emocji.
- Nie mogę - odpowiedział Prus.
- Jak to pan nie może! - zdziwił się przybyły.
- No po prostu nie mogę i już! - odparł mistrz pióra.
- To nie może być.
- Ano nie mogę. A pan zawsze może? To siadaj pan i pisz.

Szanowny niedzielny kibicu, czy i ty zawsze możesz? No to stawaj pan. I walcz.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Wegański kotlet


Jedzenie gulaszu meksykańskiego przerywa mi głos ojca trójki dzieci, który radosnym, wysokim tonem domaga się przy barze "czegoś wegańskiego". Meksykański gulasz jem na cześć Sama, z którym kilka godzin wcześniej urządziłam sobie miłą pogawędkę. Ja w Starbucksie spijam kawę i wysyłam materiały do redakcji, on w Meksyku spać nie może, więc robi dzieciom naleśniki na śniadanie. Dzieci w przypadku Sama jest dokładnie tyle, co w przypadku ojca-weganina. Trójka. W tej filmowej scenerii odbywamy z Samem rozmowę o Bobie Marleyu i o tym, że czasem rzeczy najprostsze zrozumieć najtrudniej.

Tymczasem, już kilka godzin po "śniadaniu on line", wegański ojciec zamawia wegańskie obiadki dla swoich dzieci i wcina mi się w gulasz. Dla niego nie ma mięsa i już. Dla jego dzieci też nie. Powodów do niejedzenia mięsa są tysiące. Może żal mu kangurów w Australii, kogutów - w Meksyku właśnie - albo może chroni lasy na Borneo. Kto wie? Wegański ojciec prawdopodobnie nie ma bladego pojęcia, jak bardzo swoim bezmięsnym daniem wpisuje się w mój nastrój. Ochrona środowiska to bezkresny ocean, a ja akurat musiałam popłynąć w tym oceanie ze złym prądem. Ale od początku...

Wpływ dwutlenku węgla na zmiany klimatu jest kością niezgody w środowisku biologów, klimatologów, geologów, ekologów i kogo tam jeszcze. Polityka energetyczna w ciągu ostatnich dwu lat trochę ostygła, bo kryzys ekonomiczny okazał się być ważniejszy od ziemskiej atmosfery. Wszystkie ostatnie konferencje klimatyczne to farsa. Protokołów o emisji też nikt ratyfikować nie chce. A mimo to Europa nadal sprzedaje koncesje na wysyłanie dwutlenku węgla w kosmos. Firma, która wypuszcza coś przez komin musi za to wypuszczanie przez komin zapłacić. Ale nie każda. Co bogatsi, sprytniejsi i bardziej zorientowani w prawie pakują walizki i z Lublina albo Bełchatowa przenoszą interes do Afryki albo Azji. Fachowo nazywa się to carbon leakage, a w praktyce wygląda po prostu tak, że zamiast płacić urzędom grube tysiące za kolorowe certyfikaty, zarabia się grube miliony na potencjale czarnego albo żółtego lądu. Ten, kto nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, odwagi bądź obu powyższych, zostaje na Starym Kontynencie i zasila państwo opłatami administracyjnymi. W punkcie zajmującym się weryfikacją tegoż współczesnego podatku kominowego znalazłam się dzisiaj na rozmowie kwalifikacyjnej.

"Zapewne czytała pani rozporządzenie" stwierdzono raczej, niż mnie zapytano. Czytałam. "I jak się pani podobało?". A czy rozporządzenie może się podobać? Okazuje się, że może. Komuś, kto zarabia na nim pieniądze. "Nam nie chodzi o żadną ideologię". To już zauważyłam dawno. W ochronie środowiska ideologia kończy się na zbieraniu wody dla Afryki i liczeniu storczyków w Konińskim Parku Krajobrazowym. Dalej zaczynają się sowite pensje. "Co pani rozumie pod pojęciem tworzenia procedury?" zapytał Pan Prawnik. "Tworzenie procedury" pomyślałam sobie, a w mojej głowie włączył się alarm o nadchodzącym wybuchu atomowym.

"Pani została stworzona do pisania, prawda?" pyta wreszcie Pan Prawnik w klapkach przerywając tym samym administracyjny wywód Pani Prawnik w zaawansowanej ciąży i białej sukience. "Skąd pan wie?" wyrywa mi się. "Kazałem pani napisać opowiadanie o czerwonym baloniku wypełnionym rtęcią". Fakt. Kazał. Napisałam. Podobno jako jedna z nielicznych. I tu dociera do mnie, że pomyliłam strony. Że on jest w obozie Donalda Trumpa, a ja Boba Marleya. Że on się sprawdza w rozporządzeniach, a ja w historyjkach o baloniku. Że on w certyfikatach i zezwoleniach na emisję widzi swoją pensję, a ja konkretny szwindel. I że dla niego globalne ocieplenie to ISO i EU ETS, a dla mnie topniejący Spitsbergen.

"Tato, tato, ale dla mnie z kotlecikiem" krzyczy dzieciak ojca-weganina. Po co z kotlecikiem, skoro nie ma mięsa? Niektórzy lubią, kiedy coś wydaje się innym, niż jest w rzeczywistości. A po co rozporządzenie o emisji, skoro być może nie ma globalnego ocieplenia? Może po to, żeby Pan Prawnik w klapkach mógł mi przypomnieć, po co przyszłam na świat. "Dobrze, z kotlecikiem" odpowiada spokojnie ojciec-weganin. Ciekawe, w czyim obozie będą jego dzieci, kiedy dorosną...


niedziela, 5 sierpnia 2012

Usain Czarnuch Bolt


Usain Bolt zrobił dzisiaj coś, czego rzesze śmiertelników nie robią przez całe życie. Wziął i przebiegł sto metrów, proszę bardzo. Z tym, że Bolt robi to oficjalnie najszybciej na świecie. Dystans pokonuje w czasie poniżej 10 sekund. To oznacza, że statystycznie w ciągu sekundy przemierza ponad dziesięć metrów. Dokładnie 10,44m/s. No i dobra, przebiegł, obronił tytuł olimpijskiego mistrza jako pierwszy sprinter w dziejach ludzkości, udowodnił, przede wszystkim sobie, a dopiero potem światu, że jest najlepszy, czym dostarczył mi powodów do niekłamanej radości. Tak już mnie wychowano, że się cieszę z tak nieużytecznych rzeczy jak wynik w męskim sprincie na sto metrów. Nie każdy musi, jasna sprawa. Sytuacja nabiera jednak rumieńców w momencie, kiedy przychodzi mi do głowy powyższą radością się podzielić. No tak, spalony...

Nie jest to pierwszy raz, kiedy w ramach komentarza do zaistniałej sytuacji słyszę, że czarnoskóry osiąga coś w sporcie tylko dlatego, że przez całe życie musiał "spierdalać przed siatką na niewolników". Co więcej, słyszę to nie od jednej, czy dwóch osób. I mam dość.

Dziś w Londynie na linii startu nie znalazł się żaden biały mężczyzna. Dlaczego? Bo czarni byli zwyczajnie lepsi. Fizycznie i psychicznie. Tak wyszło w eliminacjach. Podobnie jak lepszy jest na przykład Bekele, który, kiedy biegnie, jest najzabawniejszym człowiekiem świata. Albo Balotelli, który przekonuje mnie do siebie mimo agresji i zadartego nosa. A może właśnie z tego powodu? Przekonali mnie: Marley, Hendrix i Morgan Freeman. Nie przekonali - Denzel Washington, 50 Cent i Barack Obama. I co? Niespodzianka. Wszyscy czarni!

Usain przekracza linię mety, a ja już słyszę te pytania przed telewizorami. Grono ekspertów zasiadło w lożach szyderców i oto raczy zachodzić w głowę. A dlaczego on biegnie w barwach Holandii a jest czarny? A dlaczego w polskiej reprezentacji gra czarnuch? A jak już się w tej Somalii urodził, to nie mógł tam zostać, tylko się musiał pchać do Europy? No może nie mógł, co się dziwisz? Może mu się po prostu udało, bo tata dostał robotę we francuskiej korporacji, a może ciężko harował od urodzenia na swój sukces i w którymś momencie doszedł do, całkiem zresztą trafnego, wniosku, że w Belgii lepiej mu się będzie trenowało, niż w Ugandzie?

Dlaczego najlepsi raperzy są czarni? Dlaczego najzdolniejsi muzycy są czarni? Dlaczego rekord świata w biegu na sto metrów należy do Murzyna? I do Murzynki? A dlaczego wszyscy idioci, zadający te pytania są biali? Bo tak jest ten świat urządzony. Z powodu tego, że jesteś biały nie należy ci się dzisiaj nic. Z powodu tego, że przebiegasz sto metrów w krócej niż dziesięć sekund - wszystko. 


środa, 1 sierpnia 2012

Pocztówka z "W"-arszawy

Siedzę w warszawskiej kawiarni "U wydawców", czekam na spotkanie z przedstawicielem korporacji wydawniczej. Pachnie śniadaniem. We wszystkich lokalach na świecie śniadanie pachnie zawsze tak samo: jajko, ser, bekon, herbata, kawa z mlekiem. Ten zapach koi nerwy, łagodzi obyczaje.

Nie wzięłam komputera, więc piszę w notesie. Tak, wiem, to staroświeckie, niemodne. Kiedyś kupię iPoda. Może.

Niezależnie od tego, jak potoczy się rozmowa kwalifikacyjna, na której według wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinnam się znaleźć, zamierzam oddać Warszawie, co warszawskie i udać się do Muzeum Powstania. To moje w końcu jest. Dziadkowi opowiem, jak wrócę. Że filmy, zdjęcia, niektóre takie prawdziwe, że aż nie można patrzeć. On mi tyle o igrzyskach opowiedział, jakby się żywił kompendium sportu, a nie babcinymi obiadami. Zaraził mnie. M. zasugerował, żeby dziadek został dziennikarzem sportowym. Może w innym życiu? Może nie on, ale ja, chociaż ja wiem, że mi dziadek dziennikarstwa nie wróżył nigdy, za to zawsze wróży mi dobrze. 

W tym muzeum tak mało mam czasu, że jedyne, co robię, to przegląd prasy z Powstania. Czytam wiele wycinków, ale najbardziej zapada mi w pamięć jedno zdanie. "W obliczu warszawskiej tragedii trudno zachować dziennikarski racjonalizm i bezstronność, spróbujmy jednak przyjrzeć się faktom". To jedno zdanie to dla mnie najlepsza szkoła. Potem jeszcze przez chwilę listy Poczty Powstańczej czytam, których tam dziesiątki. Małe karteczki, na wszystkich to samo napisane. "Czy żyjecie? My żyjemy..." Jak smsy, tylko na papierze.

Chodzę po ulicach Warszawy, czuję się jak u siebie prawie i tak mi jakoś przykro, kiedy sobie pomyślę o tym naszym poznańskim gadaniu, że stolica paskudna. Może mnie tu nie być kilka lat, a potem wracam i gęba mi się śmieje, bo widzę nowe budynki, dworce, czyste ulice. Spełnili nawet moje małe marzenie o nowych autobusach i można, swobodnie oddychając, przejechać więcej niż trzy przystanki. Uważam, że to duży postęp.

Spotkany wczoraj przeze mnie A. forsował pogląd, że frajda w stolicy polega na docieraniu do małych zakątków, takich jak te na Woli właśnie, gdzie zwyczajnie pachnie śniadaniem. Dla mnie frajda w stolicy polega na układaniu puzzli z wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności, które sprawiły, że (znów) tu jestem. Z poznańską Wyborczą na mazowieckiej ziemi.

W "Przewodniku po powstańczej Warszawie" znalazłam wczoraj informację o tym, że podporucznik Zbigniew Brym, dowódca jednej z kompanii Zgrupowania "Chrobry II", spierał się z kapitanem kwatermistrzostwa Okręgu Warszawskiego AK o... krowę. Krowa była jedną z nielicznych na terenie całej Warszawy. Dawała mleko, które rozkazano wydawać bezpłatnie kobietom karmiącym i malutkim dzieciom. Kiedy 22 sierpnia przedstawiciel kwatermistrzostwa przyszedł zarekwirować krowę, wynikł konflikt poczytany Brymowi za niesubordynację. Sprawa trafiła do komendanta "Montera". Wiele lat później Zbigniew "Zdunin" Brym na spotkaniu towarzyskim podsłuchał relację jednej z uczestniczek powstania o tym, jak mleko krowy, w sprawie której zabrał głos sam komendant, uratowało ją od śmierci głodowej.

Kiedy dzisiaj o 17:00, w godzinę "W", w całym kraju zawyją syreny, wielu ludzi będzie zastanawiać się, co się stało. Sześćdziesiąt osiem lat temu na ulicach Warszawy zaczęła dziać się Twoja wolność. Kiedy usłyszysz nieprzyjemny, świdrujący czaszkę hałas, zatrzymaj się. Pomyśl, ile wydarzeń, decyzji i zbiegów okoliczności złożyło się na czas i miejsce, w którym jesteś.

czwartek, 26 lipca 2012

Suknia Angeli Merkel.

Chciałabym stwierdzić, że w ramach przerwy od pisania sięgnęłam dla przyjemności po książkę, ale książka jest o wojnie w Czeczenii, więc przyjemność z lektury średnia. To ta wojna, która się działa, jak miałam lat dwanaście. Zawsze przecież na świecie dzieje się jakaś wojna. Kiedyś na przykład działa się wojna w Bośni. I Angelina Jolie zrobiła o tym film. A potem zabrała się za akcje humanitarne. Albo przedtem. To nieistotne.

Polskie Radio podało dziś dwie informacje, które przeleciały przez moje percepcyjne sito i zatrzymały się na jednym z poziomów czujności. Pierwsza była o apelu do Angeliny właśnie. W jednym z polskich miast na moście rozwieszono kilkumetrowy transparent. Na transparencie umieszczono napis zachęcający Angelinę do działań na rzecz ofiar wojny w Syrii. Trochę mnie ta informacja zdziwiła, bo na rzecz Syrii Angelina działa już od jakiegoś czasu, ale widocznie autorzy transparentu przeoczyli te nowiny. Można je wyczytać na przykład na jednym z sensacyjno-plotkarskich portali, gdzie obok opisu działań Czerwonego Krzyża znajduje się link do seksownych zdjęć aktorki. W tekście znalazło się też podejrzenie, że brak makijażu i zmęczenie na twarzy, to być może coś więcej niż efekt trudu podróży. Nie trzeba być Holmesem, żeby domyślić się, co skrywa enigmatyczne "coś więcej", użyte przez media w kontekście Angeliny Jolie.

Druga informacja, która przyciągnęła moją uwagę traktowała o sukni kanclerz Niemiec. Angela Merkel na Festiwal Wagnerowski udała się obleczona w jakiś turkus. Czujni obserwatorzy wyśledzili natychmiast, że nie jest to debiut tejże kreacji, bo kanclerzy występowała w niej, również na Festiwalu Wagnerowskim, już cztery lata temu. "Der Spiegel" przyklasnął Merkel, bo to przecież taka wielka oszczędność w czasach kryzysu odstąpić od idei jednorazowych sukien i biżuterii.

Autorka książki, po którą sięgnęłam nie dla przyjemności, była niegdyś wziętą dziennikarką. Petra Prochazkova przez całe swoje życie zawodowe goniła wojnę, by o niej pisać, informować, opowiadać. Po wojnie czeczeńskiej (tej drugiej) Petra porzuciła zawód dziennikarza. Założyła w Groznym sierociniec. Po prostu. Tak samo jak Angelina po prostu wsiadła w samolot i poleciała na granicę turecko-syryjską. Tak samo jak Angela Merkel założyła czteroletnią suknię na Festiwal Wagnerowski. Po prostu. Dlaczego mam udawać, że mnie to dziwi?

wtorek, 17 lipca 2012

I na Tym...

Pamiętam jak onegdaj, w naiwności swojej, wysłałam do redakcji Polityki swoje teksty, bo bardzo mi zależało, żeby przeczytał je Stanisław Tym i wydał o nich swą miażdżącą opinię. Tak bardzo chciałam uprawiać ten specyficzny masochizm, że nie przyszło mi do małej głupiej głowy, iż wycieranie  mleka spod mojego literackiego nosa będącego jeszcze w powijakach, jest ostatnią rzeczą, na którą Tym ma czas i ochotę.
Z rzeczy osobistych napisałam mu wtedy dwie. Po pierwsze, że w mojej rodzinie też jest drzewo, któremu w pogański sposób powierza się rodzinne (a nie, jak u niego, polityczne) plotki i sekrety. Po drugie, że jest mężczyzną, bez którego moje życie nie wyglądałoby tak jak wygląda teraz. Czy przeczytał, nie wiem. Ale że nieczęsto mówię takie rzeczy, to pewne.
Urodziłem się w Małkini, w 1937 roku, w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca - rzecze w nieśmiertelnym Rejsie, w którym wciela się w rolę "głupiego ka-owca" (kulturalno-oświatowy, spieszę z wyjasnieniem, bo pewnie są tacy, co nie potrafią rozszyfrować. I słusznie, bo fucha to ponoć była marna...). No więc rzecze Tym i tym samym podaje faktyczne swe dane osobowe. Dzisiaj ma 75 urodziny i nie będę mu śpiewać sto lat, bo jak ma mi go za ćwierć wieku zabraknąć, to ja tak nie chcę.
Mogłabym na okoliczność tych urodzin zbudować strony całe z jego własnych cytatów składając mu tym sposobem serdeczne życzenia i jednocześnie złorzeczyć. Z jego własnych cytatów możnaby wyrysować biografię. Że np. z każdej uczelni wyrzucali go za brak postępów w nauce. Z aktorskiej również. I że nie nie lubi być człowiekiem. Wstyd jest być człowiekiem, ale nie mamy na to żadnego wpływu. Gdybym miał do wyboru, to wolałbym być psem - powiada.
Możnaby się było rozpisać o tym, jaki to z niego wspaniały aktor, ale po co, skoro już zagrał w polskim filmie, w którym się, proszę pana, nic nie dzieje?
Możnaby się rozpłynąć nad jego talentem satyrycznym, ale co napisać o facecie, który tytułując cykl swoich felietonów Pies, czyli kot wytrąca człowiekowi z ręki wszystkie argumenty?
Możnaby wreszcie postawić go wszystkim za wzór do naśladowania, ale raczej go nikt nie dogoni, bo zaczął tworzyć w wieku lat siedmiu. Weź tu, człowieku, nie wpadnij w kompleksy.
No więc... ma dom na Mazurach i przed tym domem rośnie drzewo, do którego gada i które nazywa. Ma psy, chyba dwa. Nie odpisuje na moje listy. Powstanie Warszawskie przeżył. Za życiową wygraną uważa życie w czasach, gdy wraz z całym narodem wygrywało się wojnę. Za życiową przegraną - klęskę w walce o zwycięstwo socjalizmu. Reszta to, jak twierdzi, przyczynkarstwo. Urodził się w Małkini, w 1937 roku, w lipcu. Znaczy w połowie lipca. Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca. I na Tym poprzestańmy.

sobota, 14 lipca 2012

microvawe

Zaczęło się od snu o mikrofalówce.

Jest bal, odbywa się w scenerii do złudzenia przypominającej moją licealną stołówkę. Siedzę w balowej sukni (czarnej - żadna nowość), przy stole nakrytym ceratą. W sali rozbrzmiewa orkiestra symfoniczna, ale nie wiadomo, gdzie się skrywa i kto nią dyryguje. Ktoś podchodzi do mnie i chce objąć na powitanie, ale jest tak wysoki, że nie dosięgam. Ten ktoś zaczyna się denerwować, łapie mnie za rękę i ciągnie do szkolnej kuchni. Każe sobie wskazać mikrofalówkę, a ja o dziwo wiem, gdzie ona się znajduje. Ów ktoś pospiesznie obsługuje tę mikrofalówkę, ale jest tak wysoki, że nie widzę, co robi. Chwilę później wychodzi bez słowa.

Rano zaparzam kawę w ekspresie przelewowym, dokonuję pobieżnego przeglądu prasy i przypomniawszy swoje marzenia senne... wpisuję w wyszukiwarkę "microwave dream". Jak zwykle mylę się i piszę "microvawe" więc nic nie wyskakuje. Poprawiam. Jest! Sen o urządzeniu ratującym zastępy Amerykanów, rzesze studentów i singli przed śmiercią głodową ma znaczenie! Nie wiem, który z naśladowców Freuda pokusił się nadać sens sennym wizjom promieniowania elektromagnetycznego, ale przystępuję do lektury radosnej interpretacji.

Sen o mikrofalówce oznacza, że jesteś osobą szybko podejmującą decyzje, myślisz ekspresowo, bez problemu wpadasz na nowe, genialne pomysły, co ma szczególne znaczenie w tym akurat czasie. Sen o mikrofalówce to również ostrzeżenie i przypomnienie, że masz do zakończenia ważne sprawy biznesowe i osobiste.

No masz! Incepcja jak w ryj dał. Jakiś lewy pogrobowiec psychoanalityka wmontował mi się do głowy tylko po to, żebym zrozumiała, o co w tym wszystkim chodzi. Po pierwsze, że naprawdę jestem szybko myślącą i działającą osobą. I że to moje przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie, bo z jednej strony poziom kreatywności mam, jak wynika z profesjonalnych testów, wysoko ponad przeciętną, a z drugiej - własną rodzinę doprowadzam do szału, bo "znowu coś wymyśliłam". Na swoje usprawiedliwienie dorzucę, że moje znowu-coś-wymyślanie zaczyna mi się układać w logiczną całość, która w pełni wykrystalizuje się i rzuci wszystkich na kolana dopiero za jakieś dziesięć lat. Cóż, wszyscy musimy się z tym pogodzić.

Po drugie faktycznie jak już się człowiekowi śni mikrofalówka, to znaczy, że powinien w realu  wypić to co nawarzył, zamknąć to, co otworzył, przykryć to, co odkrył, postawić kropkę na końcu zdania, które rozpoczął.  Zwłaszcza, że ma co wypijać, zamykać, przykrywać i dopisywać.

No to co? Do dzieła. Jestem wiedźmą z krwi i kości, pochodzę z rodziny, w której kobiety wsadzają do ziemi kij od miotły, a ów zapuszcza korzenie i które to kobiety dysponują wiedzą na temat zaklinania ludzi i zwierząt, o znajomości działania ziół, owoców i warzyw nie wspominając. W takich okolicznościach nie mogę lekceważyć znaczenia marzeń sennych. Zwłaszcza, że od lat przysposabiam się do bycia specjalistką od rozszyfrowywania mitów, symboli i znaków. Nawet po to na studia poszłam, żeby lepiej rozumieć. I pasjami Marleya słucham i czytam ostatnio. A jego babcia też była wiedźmą przecież.

A teraz poważnie. Mama mówi, że najpiękniejszy sen to taki, w którym odrywasz się od ziemi. Ten sen jest do zrealizowania, tak samo jak do zrealizowania jest zamknięcie, dopicie, dopisanie i przykrycie. Jest. Jeśli tylko wiesz i wierzysz, że uskrzydlają: miłość i wsparcie drugiego człowieka. Wtedy cały świat może zwalić ci się na głowę. I tak polecisz.

PS Dzisiaj śniła mi się papuga, która sama umie otwierać okno...

Angielski Pacjent

Wczoraj w nocy zakończyłyśmy z R. tygodniowy maraton jednego filmu, czyli oglądanie Angielskiego Pacjenta pokrojonego na półgodzinne odcinki. Nie obejrzałyśmy w całości, bo zwyczajnie się nie da. Pod koniec używałyśmy już sobie na głównych bohaterach do woli, bo przecież co to za miłość wielka i romantyczna, jak facet w czasie wojny zostawia swoją chorą i połamaną kochankę w jaskini na środku pustyni i obiecuje jej, że na pewno za trzy dni wróci i sprowadzi pomoc? Rozwaliła ten samolot na pustyni - trudno, najlepszym się zdarza. Ale żeby się dać zawlec do zimnej i ciemnej groty mając na stanie latarkę, "Dzieje" Herodota i trzy puszki konserwy turystycznej? On w przypływie nie wielkiej miłości, a zwykłej logiki powinien skonstruować pustynną wersję sanek i ją z tej pustyni wywieźć, a nie ze skręconą kostką i połamanymi żebrami zostawić na pastwę Niemców, Anglików i gasnącej żarówki. Kto widział film, ten wie o czym mówię. Kto nie widział, po przeczytaniu powyższego może sobie oglądanie filmu odpuścić.
Zaczynam od Angielskiego Pacjenta, żeby zapewnić wszystkie jednostki podejrzewające mnie o szczątki romantyzmu, że zostałam z niego wyleczona na najbliższe trzysta osiemnaście lat. A już na pewno nie dam się nikomu nigdy na żadnej pustyni zostawić, bez sensu. R. przypuszczalnie też nie, bo w duchu damskiej samodzielności i niezależności zbudowanym na kontrze Angielskiego Pacjenta zarządziła dzisiaj wycieczkę po rolety. I niech się wam nie wydaje, że taka wycieczka to w kij dmuchał.
Zaczęłyśmy od popularnego szwedzkiego sklepu tekstylno-meblowo-garmażeryjno-budowlanego, czym wprowadziłyśmy się w nastrój godzien miana furii. Pech chciał, zapomniałyśmy, że dziś sobota. A jak sobota to wiadomo, na Franowo zjeżdżają się pielgrzymki z całego województwa. Matki z dziećmi, dzieci z ojcami, ojcowie z wózkami, wózki z dziećmi... opcje można mnożyć bez końca. Dość powiedzieć, że część rodzicielska na czas zakupów przybrała dostojne tempo spacerowe, natomiast dzieci jakby w wielkiej zmowie postanowiły radośnie być wszędzie, a "wszędzie" koncentrowało się akurat w zasięgu naszych kostek. Żeby były bardziej dostrzegalne, postanowiły do tego wydawać odgłosy o wysokich częstotliwościach. Można? Można.
Kiedy już przeprawiwszy się przez kilometry kuchni, łazienek, sypialni damskich, męskich i dziecięcych, przedarłszy się przez tony serwetek, świeczek, wyplątawszy się ze zwojów zasłon i prześcieradeł dotarłyśmy do działu z roletami, okazało się, że to, co nas interesuje, zwyczajnie nie istnieje.
Zaczepiony pracownik obsługi ze spokojem godnym reprezentanta Brytyjskiej Gwardii Królewskiej poinformował, że rolety o interesującej nas szerokości nie są dostępne. A można uciąć? Można. A czy to ma sens? Nie ma. To co pan proponuje? Ja bym jednak przyciął. A przykręcić można? Można. A jak? Dokupić trzeba takie części. A za ile? Za tyle. No to już w ogóle bez sensu...
Widzę jak R. z sekundy na sekundę traci zapał, więc biorę sprawy w swoje ręce. "Zaraz zacznę krzyczeć" mówi, więc żeby do tego nie dopuścić zarządzam exodus. Przeskakując nad dziećmi i manewrując między baldachimami z organzowych firanek spieprzamy stamtąd co żywo. Udajemy się do innego sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Proszę zechcieć zauważyć, że gros sklepów  budowlanych reklamuje się znakiem w takich własnie kolorach. Gnane furią nabudowaną w poprzednim składzie elementów wyposażenia wnętrz, piorunem odnajdujemy dział z roletami. Takie, które nas interesują są w każdym rozmiarze, tylko nie w takim, jakiego potrzebujemy. Mówią, że rozmiar nie jest najważniejszy, ale w przypadku rolet to powiedzenie bezapelacyjnie traci sens. W ciągu minuty 45 cm staje się naszą obsesją. R. przeczesuje regały wzdłuż, wszerz i w poprzek, aż w końcu znajduje ładne, bambusowe elementy dekoracji okiennej. I wpada w panikę, bo brak czterdziestki piątki. Przerzuca jakieś 12 kilo rolet i kiedy mówi, że znalazłszy to, czego szuka rozpłacze się ze szczęścia, jej ręka natrafia na to, na co natrafić chciała. Nie wytrzymuję, siadam na podłodze i zwijam się ze śmiechu, bo R. robi to, co zapowiedziała, że zrobi. Widzę jak ryczy z powodu tych rolet i nie mogę przestać się śmiać.
Kiedy już się uspokajamy powstaje pytanie o to, jak zamontować bambusowe cudo, więc rozpoczynamy kolejną część imprezy. W dziale z dywanami znajdujemy panią z obsługi, której R. zadaje pytanie, czy to jakoś można tak zrobić, żeby się na oknie trzymało. Pani z obsługi przerzucając dywany odpowiada, że w środku są takie gwoździki haczyki, żeby to do okna wmontować. Jak do okna haczyki gwoździki, pytam się. Wbić? Wbić. Ale mamy plastikowe. No to muszą panie w to okno. W plastikowe? No to panie okno zepsują. W dziale z narzędziami można kupić gwoździe. Dziękujemy.
W dziale z narzędziami znajdujemy pana, który zachował przytomność umysłu i proponuje nam takie przyklejane haczyki przecież. Misja kończy się sukcesem, okna w całości, rolety wiszą (tzn. jeszcze wtedy "wisieć będą").
Wychodzimy ze sklepu z niebiesko-żółtym szyldem. Kierujemy się do autobusu. Zajmujemy wygodne miejsca tyłem do kierunku jazdy. Przed nami siedzi pani, która wyciąga z torebki trzy świeżo zakupione filmy. Na wierzchu stosiku spoczywa Angielski Pacjent.



poniedziałek, 9 lipca 2012

Na Afganistan


Co sprawia, że uważasz swoje życie za normalne? Czasem to, że kiedy patrzysz na telewizyjne obrazki z Afganistanu, myślisz „a te dzikusy bez przerwy się tam tłuką, dobrze, że ja mam święty spokój”.  W Afganistanie pasjami je się jogurt, ryż i duszone warzywa. W Afganistanie strzela się do ludzi.

Polska. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
Trwa 22 edycja Malta Festival. Idiom: Akcje Azjatyckie. Na dziedziniec poznańskiej Szkoły Baletowej wchodzi grupa aktorów z teatru w Bielsku-Białej. Mają na sobie jasne, lekkie ubrania, jest gorąco. Artur Pałyga, reżyser spektaklu Bitwa o Nangar Khel tłumaczy, że bardzo chciał, aby czytanie post scriptum do sztuki rozpoczęło odtworzenie fragmentu, w którym padają imiona zabitych Afgańczyków. Ze względu na problemy techniczne zabieg nie udaje się, więc imiona wybrzmiewają wypowiedziane ze sceny przez aktorów. Od ścian dziedzińca odbijają się słowa: Aszuk, Fazel, Rusnoma, Gol Majda, Borona, Abdul Rahman. Chwilę później nad Poznaniem przelatuje samolot. Hałas.

Afganistan. Czwartek. Szesnasty sierpnia, 2007. Przedpołudnie.
Na północ od miasta Wazi-Khwa znanego żołnierzom jako Wazakhwa, bo tak łatwiej wymówić, Jednostka Wojskowa 4814 „W” Wojska Polskiego przejeżdża przez wioskę Nangar Khel. Podobno w jednym z domów trwa wesele... Żołnierze z 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego z Bielska-Białej ostrzeliwują z wielokalibrowych karabinów maszynowych i granatów moździerzowych kalibru 60 mm afgańskie zabudowania. Ginie sześciu cywilów. Sprawa obiega cały świat. Na publiczne wymienienie imion ofiar trzeba będzie jednak poczekać cztery lata.

Polska. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
Odtwórca jednej z ról w spektaklu Bitwa o Nangar Khel przysuwa do siebie mikrofon. Najbardziej uderzyło mnie, kiedy w czasie przygotowań jeden z zaangażowanych przez reżysera żołnierzy powiedział, że tam nie jest misja pokojowa, ale wojna. Wszędzie, gdzie strzela się do ludzi, jest wojna – mówi i odsuwa mikrofon.

Polska. Poniedziałek, dziewiąty lipca 2012. Południe.
Do internetu trafia nagranie publicznej egzekucji afgańskiej kobiety. W wiosce Qimchok, nieopodal stolicy kraju talibowie na własną rękę wymierzają sprawiedliwość. Winą kobiety jest rzekomo ideologiczna wierność przywódcom dwóch grup talibów jednocześnie. Padają strzały. Dziewięć. Stu pięćdziesięciu mężczyzn przyglądających się egzekucji krzyczy „Allah akbar”, Bóg jest wielki. Kilka godzin później nagranie znika z You Tube. Jego treść narusza warunki korzystania z usług portalu.

Polska/Afganistan. Czwartek, piąty lipca, 2012. Popołudnie.
W Poznaniu trwa 22 edycja Malta Festival. Idiom: Akcje Azjatyckie. Jeśli w Afganistanie nie masz pieniędzy, nie możesz się uczyć. Skoro nie możesz się uczyć, a musisz zarobić pieniądze, strzelasz. W misji pokojowej w Afganistanie biorą udział opancerzone wozy bojowe Rosomak. Widnieją na nich naklejki z czerwoną ręką. Podpis w języku angielskim głosi, że zbliżenie się do pojazdu na odległość mniejszą niż 150 metrów grozi ostrzałem. Z amerykańskich samolotów rozrzuca się ulotki. Jest na nich napisane, że ludność cywilna nie powinna gromadzić się na widoku, ani zbliżać do obiektów wojskowych lub do żołnierzy. Takie zachowanie również grozi ostrzałem. Osiemdziesiąt procent Afgańczyków to analfabeci. Jeśli w Afganistanie nie masz pieniędzy, nie możesz się uczyć. Jeśli nie możesz się uczyć, strzelasz. W Afganistanie trwa misja pokojowa.

niedziela, 1 lipca 2012

Nieczekanie

E. powiedział mi kiedyś, całkiem zresztą niedawno, że ludzie spędzają na czekaniu około 15% swojego życia. Nie wiem, skąd znał te statystyki, ale codziennie rano brał do ręki kawę i gazetę, i konsumował. W ogóle pochłaniał ogromne ilości pozornie bezużytecznych informacji z wielkim zaangażowaniem. A potem trawił, przeżuwał, wydalał to co uznał za zbędne, a starannie wyselekcjonowaną resztę zachowywał dla siebie. Podobnie robił ze wszystkim, z ludźmi też, o czym nie omieszkał mnie poinformować na dzień dobry, a raczej na dobry wieczór. Poczytałam mu to za lojalność. Sięgając po kawę i gazetę, i odcinając się od całej ludzkości, robił to samo co ja, więc mu uwierzyłam w te 15%.

Rozmowę o czekaniu zaczęliśmy na po tym jak E. zarządził (właśnie w miejsce czekania na kolejny autobus) przeczesać pieszo pół miasta. I tak usłyszałam, że w 15% przeciętnego życia zamyka się czekanie na lepszą pracę, lepszą okazję, lepsze jutro, na to, że ktoś zadzwoni, aż samemu będzie się miało odwagę zadzwonić, na listonosza, na pociąg, na idealną kobietę, na Godota.

- A ty na co czekasz? - zapytałam kilka dni później. Bo to jedna z tych rozmów, które trwają tygodniami.
- Ja? Już na nic - odpowiedział i rozbroił mnie tak bezsensownie, jak U2 rozbraja bombę atomową na płycie z 2004. Bo miał dwadzieścia pięć lat i postanowił, że już dosyć czekania. Z taką prostotą, że pozostało mi tylko przytaknąć i udawać, że rozumiem. - Jak się czeka, to się żyje tylko w połowie, bo druga połowa zaangażowana jest w oczekiwanie na to, że się coś stanie - rysuje w powietrzu oś poczynając od czubka głowy, na butach skończywszy. - Wiesz, patrzę na tych młodych ludzi, którzy nas otaczają - bo akurat otaczali - i się wstydzę. Mam wrażenie, że ci, którzy przyjdą po nas nie będą czekać. A ja tyle czasu zmarnowałem...

"Gadanie" myślę sobie. Każdy przecież na coś czekał, czeka i czekać będzie. Już zaczynam się irytować, ale zgodnie z zaleceniami mojego rodzinnego lekarza postanawiam nie najeżać się i nie atakować. Przeczekuję (!) ten moment, który mógłby zepsuć nam śniadanie w otoczeniu kserokopiarek i usypiającego szumu setki komputerów, w przystadionowym centrum prasowym. Śniadanie na Plutonie, śniadanie u Tiffany'ego, śniadanie mistrzów przy stole z plastiku. 

- A ty? Czekasz na coś? - pyta i podsuwa mi Corriere dello sport.
- Nie to, nie rozumiem przecież - oddaję mu gazetę. - Daj drugą - wskazuję na The Irish Times. - Całe życie na coś czekałam. Albo na kogoś... Nic tu nie ma. Po co oni w ogóle przywożą te brukowce? - ostatnio jedyne, na co mogę najeżać się bez wyrzutów sumienia to słaba gazeta.
- Dlaczego? - drąży temat. - Dlaczego czekałaś?
- Bo byłam niedorozwinięta - odpowiadam zgodnie z prawdą. - A jak mi mówili, że można inaczej, to im nie wierzyłam.
- A teraz wierzysz? - obok mnie pojawia się następna gazeta, chorwacka. E. odchyla się w plastikowym fotelu i dopija włoską kawę z papierowego kubka.

Wierzę. Chcę wierzyć, że ja i bliscy mi ludzie, że wszyscyśmy się już odpowiednio długo naczekali. I że te 15% życia na czekaniu spędziliśmy, a nie zmarnowaliśmy.

sobota, 23 czerwca 2012

Na Niemca


Wsiadam do pociągu relacji Zielona Góra - Warszawa, zajmuję miejsce w przedziale i... „Dzień dobry, jak Euro w Poznaniu?”. „Świetnie” odpowiadam panu w t-shircie z nadrukiem Host City Warsaw „u nas podobno najlepiej. Ale wie pan co, tak sobie myślę, że wszędzie dobrze, jak się nie tłuką na stadionach”. „A pewnie” zgadza się, bo co ma się nie zgodzić? „To kto dzisiaj?” „Hiszpania. Będę grać w finale, zobaczy pani”. „Z Niemcami”. „A pewnie. Po tym co wczoraj zrobili!” Kiwam głową i kończę rozmowę aktem włożenia słuchawek. Myślę sobie, że Euro łączy ludzi i przerzucam się na Boba Dylana.

Przekonanie o jedności ponad podziałami mąci najczęściej zadawane mi ostatnio pytanie. Jak możesz być za Niemcami? – słyszę od światłych znajomych. (Wszak innymi się nie otaczam). A jak mogę nie być? Przed dworcem grupa niemieckich kibiców macha mi na powitanie. Uśmiechają się. Nie tak jak Włosi zaprogramowani na podryw. Normalnie, z sympatii. Wznoszą kubki z kawą w porannym toaście. Odpowiadam tym samym. Go Germany. Nawet dawno niewidziana rodzina nie wykazuje takiego entuzjazmu na mój widok, jaki wykazywali nowopoznani w czasie Euro niemieccy znajomi (płci obojga). A każdej pannie życzę, aby usłyszała choć połowę tych komplementów, które padły w moim kierunku  z niemieckiej strony i w bardzo niemieckim stylu. Proszę mi łaskawie wskazać Polaka, który odważnie i publicznie powie, że kobieta po to jest, aby o nią dbać i żeby jej sprawiać przyjemność. Nie. Polak powie, że miejsce baby jest w kuchni. Owszem, poniesie ciężką torbę, ale nie omieszka przy tym rzucić uwagi na temat równouprawnienia i parszywych feministek. Niemiec zdziwi się, że kobiecie w ogóle przyszło do głowy w obecności mężczyzny taką ciężką torbę podnieść z ziemi. 

Jak mogę być za Niemcami, którzy wygrywają mecze? Jak mogę być za Niemcami, którzy podczas meczu otwarcia zdarli gardła śpiewając „Polska, biało-czerwoni” głośniej niż ja? Jak mogę być za Niemcami, którzy codziennie do śniadania dodawali, że jestem piękna, mądra, seksowna i nie mam sobie dać wmówić że jest inaczej? Jak mogę być za Niemcami, którzy zachwycili się Polską, chociaż przecież kryzys mamy, a po Euro wszystko szlag trafi? No jak ja mogę być za Niemcami, którzy cieszą się życiem, nie dlatego, że mogą, ale przede wszystkim dlatego, że potrafią, podczas gdy nasz, polski entuzjazm sprowadza się do krótkiego „kurwa” po przegranym meczu.

Dowcipy o tym, że Danzig był odpowiednim miejscem dla Niemców, bo oni od ’39 roku wiedzą jak się tam walczy nie bawią Niemców. Bawią nas, Polaków. Ze wstydem przyznaję, że mnie również. Śmiejemy się z tego, ale w duchu wierzymy, że tak jest właśnie. Że oni mają nad nami jakąś mityczną przewagę, są lepsi, mądrzejsi, bardziej zaradni. I za to chcemy ich nie lubić, nie za język (piękny!), czy przywary narodowe (takie na przykład jak punktualność, czy obowiązkowość). Chcemy ich nie lubić za to właśnie, że się im udaje.

Sami sobie strzelamy w kolano takimi oryginalnymi dowcipami. Co zrobią Niemcy po wygranym meczu w Gdańsku? Skoczą na pocztę. Ha-ha. Proszę bardzo. My nadal jesteśmy Tamtymi Polakami, których Tamci Niemcy napadli, zrabowali, oszukali i pomordowali. Oni już dawno nie są Tamtymi Niemcami. Nie są dumni z powodu tego, co zaczęło się trzy ćwierćwiecza temu. Obudźmy się. Polską wódkę, czy niemieckie piwo może pić tylko równy z równym. A oni chcą z nami pić wódkę. Kawę. Coca-colę. Cokolwiek.

Musi być jakiś dzień meczowy, bo Hendrik przychodzi ubrany w żółte spodnie, czerwoną koszulkę i czarny blezer. Spodnie sprowadził sobie z Californii, bo w Niemczech podobno nie robią żółtych jeansów dla chłopaków. Mówi, że gdyby wiedział, że może takie kupić w Polsce, nie wysyłałby euro za ocean. Mówię mu, że gdyby w takich chodził w Polsce, zaraz zostałby mianowany gejem, nieważne, że nim nie jest. Bawi go to. Mnie jakoś nie. Kładzie przede mną foliowy worek z termicznie zapakowanymi bułkami. „Zobacz jak śmiesznie. Jem tradycyjne niemieckie bułeczki maślane oflagowane jako produkt francuski. W wiesz gdzie zrobione? W Polsce!” I jak ja mam nie być za Niemcami?

czwartek, 21 czerwca 2012

venticinque

Podobno starość przychodzi wtedy, kiedy musisz gwizdać, żeby się wysikać i kiedy używasz innych okularów do czytania, a innych do szukania butów. Podobno starość przychodzi wraz z natrętnym zamykaniem okien w obawie przed przeciągiem i wraz z wyborem łóżka zamiast przydrożnej ławki do uprawiania seksu. Podobno starość do każdego przychodzi indywidualnie. Do mnie nie przyjdzie nigdy.
Postanowiłam to na przedmeczowej konferencji Azzurri obserwując siedemdziesięcio dwu letniego dziennikarza z Corriere della sera. Siedział w pierwszym rzędzie, w sfatygowanym garniturze i perfekcyjnie, na włoską modłę, zadbanych mokasynach. Z cierpliwością znosił krążące wokół jego głowy mikrofony podawane do innych dziennikarzy i od czasu do czasu poprawiał na nosie czerwone oprawki okularów. Robił notatki ołówkiem w starym, pożółkłym notesie. Uśmiechał się. Był najmłodszy z nas wszystkich obecnych na tamtej konferencji prasowej.
Rok, który reymontowskim cyklem przechodzi właśnie w kolejne lato (choćby z nazwy), zwiastując tym samym nadejście moich ćwierćwiecznych urodzin, uważam za najlepszy ze wszystkich dotychczasowych. Niektórzy opowiadają o wiośnie życia. Inni mówią o jego jesieni. A ja mam lato i chcę je mieć na zawsze. Jak pan z Corriere della sera, który nie musiał robić nic szczególnego, żeby wszyscy widzieli, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. A może się nie urodził? Może ją po prostu znalazł?

Wiem, gdzie byłam w zeszłym roku. I wiem, gdzie chcę być za lat dziesięć. Dobrze jest wiedzieć. Utwierdzam się w przekonaniu, że to sprawia mi największą przyjemność.

p.

piątek, 1 czerwca 2012

Choroba fenowa

Byłam ostatnio świadkiem takiej oto scenki. Troje ludzi w wieku cokolwiek emerytalnym oczekując na środek transportu oddawało się odczytywaniu niepoprawnych politycznie haseł nabazgranych na ścianach wiaty przystankowej. Wygłaszali przy tym komentarze, które stały się pożywką dla niniejszego wywodu.

Nie powiem, że mnie nie doprowadza do szału radosna twórczość polskiej młodzieży, bo ilekroć zerkam na rozkład jazdy, widzę na nim napis „PO kurwy wermacht” namazany na tabliczce z rozkładem akurat tego autobusu, który jest mi potrzeby do wydostania się z suburbiów. Właściwie treść tabliczki znam na pamięć, ale i tak czasem sobie zerknę. Tak jakoś z przyzwyczajenia. Malownicza grupka emerytów poszła jednak dalej i obejrzała całą wiatę przystankową od stóp do głów, i wzdłuż, i wszerz, i w efekcie tych oryginalnych badań natrafiła na napis następującej treści: „Tusk chuj jebany”.

„Wiecie co, to trzeba nie mieć oleju w głowie, żeby takie rzeczy wypisywać!” zaopiniowała Pani nr 1. I nieprawda. Powszechnie wiadomo, że oleju w głowie można mieć odrobinę z tranu na przykład albo po spożyciu ryb bogatych w kwasy Omega 3, więc istnieje szansa, że śladowe ilości specyfiku zagościły pod czaszką autora niewybrednego tekstu. „Przecież ktoś, kto to pisał nie ma nawet pojęcia kim jest Tusk!” zawyrokowała Pani nr 2. A Pan (Bez Numeru, bo był jeden tylko) stwierdził, że takie zwyczaje musiało przywiać z zachodu, bo wszystko złe i dobre z zachodu przecież przywiewa, tyle, że tam już dwadzieścia lat temu takie pisali, a u nas to dopiero teraz. Poprawiłam w duchu Pana Bez Numeru, bo nie dwadzieścia a czterdzieści jak nie pięćdziesiąt lat temu, ale poprawiłam niepotrzebnie, bo Pani numer 2 znów ośmieliła się wtrącić, że to żaden zachód, ale bezrozumne zwierzę wypisuje takie rzeczy, „przecież jakby wiedział, kto to Tusk to by nie był wziął i napisał”.

Smutno mi się zrobiło, bo ja wiem, że on wie. Że ten co bierze do ręki scyzoryk szwajcarski z targu za 5,90 albo marker z Biedronki doskonale wie, kim prezes rady ministrów jest i jakie podejmuje decyzje. Dla niego Tusk to jest ten gość z telewizji, którego ta telewizja tak jakoś przedstawia, że zawsze wychodzi na optymistę przekonanego o słuszności swoich przekonań i dokonań. Tusk, to jest ten gość z telewizji, co wydłuża wiek emerytalny do sześćdziesięciu siedmiu lat. To ten gość, co udaje, że umowy śmieciowe nie istnieją. To ten sam, co przyjeżdża na otwarcie szklanych domów, takich na przykład jak krajobrazowy bohomaz przy ulicy Marcinkowskiego w Poznaniu, w którym zagoszczą przedstawiciele zagranicznych korporacji i zatrudnią ładne studentki na bezpłatne staże. Tusk – jedyny człowiek, który potrafi powiedzieć jednocześnie, że jest źle i dobrze.

Upodobałam sobie ostatnio w różnych sytuacjach wtrącać zdanie „Donald mówi – jest dobrze”. Szczególnie użyte w miejscach publicznych ma wyborne skutki. „Od jutra bilety MPK w górę o 20%” powiada ktoś przy mnie na pętli autobusowej, więc rzucam zdanie-wytrych i w odpowiedzi słyszę, że pewnie, że jest dobrze, mogły przecież podrożeć o 50%! W pociągu na przykład, kiedy konduktor informuje mnie o podwyżce biletów powiadam „Donald mówi – jest dobrze”, na co konduktor, konkretnie zresztą znietrzeźwiony, odpowiada „Jakbym był Tuskiem, też bym miał dobrze”.

W myśl tego, że jest dobrze przyjaciółka moja poinformowana została ostatnio, żeby nie iść na doktorat. Jest przecież tak dobrze, że humaniści nie muszą grzać ciepłych posad w murach uczelni, mogą z powodzeniem szukać pracy w nieustająco zamykających się szkołach językowych.

W myśl tego, że jest dobrze można zrezygnować z luksusu wołania o godne wynagrodzenie finansowe za wykonaną pracę rezygnując tym samym z niewątpliwej przyjemności wysłuchania komunikatu „Na twoje miejsce jest dwudziestu innych”. W myśl tej samej zasady można, wzorem znanej mi z opowiadań młodej damy, rzucić pracę w korporacji i iść na bezrobocie, które… bardziej się opłaca niż harowanie na umowie-zleceniu.

Mówi się, że Polacy cierpią na ogólnonarodowe narzekactwo, ale to nieprawda. Polacy cierpią na chorobę fenową. To taki zespół lęków, napięć, stresów, nadciśnień i bólów głowy spowodowany silnie wiejącym wiatrem. Choroba fenowa Polaków nie jest jednak dyktowana przejściową wichurką, taką jak ta dzisiaj, ale tym wiatrem odnowy z zachodu, o którym mówił Pan Bez Numeru. On jako jeden z niewielu odporny jest na fenową zarazę. Bo już kiedyś ją przeżył. Pewnie zresztą nieraz. Sobie i wszystkim dzieciom ojczyzny, matki naszej życzę dzisiaj takiej odporności. Bo na dmuchanie w przeciwną stronę, tak pod ten wiatr nikogo jeszcze nie stać.

niedziela, 13 maja 2012

Z buta


x. do niedawna nie nosiła szpilek, bo ktoś kiedyś (przy czym ktoś był płci męskiej) orzekł, że szpilki na damskich nogach się nie prezentują. Siła argumentu, pan każe, pani musi. Ale upłynęło trochę wody w rzece, ktoś zniknął z horyzontu i x. postanowiła jednak szpilki nabyć. Docelowo wysokość obcasów miała dorównywać przeciętnej podręcznikowej długości tego, co u mężczyzny budzi się do życia tym szybciej, im buty są wyższe. Wiadomo, zawsze atrakcyjne jest to, czego się samemu nie posiada. Szpilki są tak samo dobrym przykładem jak na przykład piersi. Albo ferrari. Albo kolekcja burgundzkiego wina z sześćdziesiątego dziewiątego.
W czasie, kiedy x. mierzyła kolejne pary, sprzedawca z uśmiechem Ala Bundy'ego bieżył chwalić nasze wybory i nie omieszkał poinformować, że jego żona to ma sto par szpilek. I dodał, że to cecha prawdziwej kobiety. Musiałabym chyba ogłosić upadek siebie jako jednostki ludzkiej, gdyby mężczyzna mierzył moją wartość ilością szpilek upakowanych w szafie, którą zresztą byłby zmuszony samodzielnie dobudować. Idę o zakład, że budując ją kląłby siarczyście, bo po cholerę komu sto par butów? Chyba, że żona tego pana co nam sprzedawał, była w typie Carrie Bradshaw, co swoje Manolo Blahniki trzyma w piekarniku. Wtedy znów panu sprzedawcy winszuję zdobyczy i wyobrażam sobie, jak opowiada kolegom przy piwie, że "...moja to trzyma buty w piekarniku, a co się nie zmieści to do lodówki".

Podczas gdy Al, szczerze, czy też nieszczerze, wychwalał kolekcję swej małżonki, x. zdążyła zauważyć, że mnie to tak jakoś chodzenie na wysokim wychodzi i niby skąd to się u mnie wzięło, kiedy przyszło? Otóż prawda jest taka, że wychodziłam sobie tę umiejętność. I doszłam do bardzo prostego wniosku. Zamiast stu par szpilek, wolę sfatygowane trekkingowe buicory z gwarancją na dziesięć lat. Takie, na których pudełku jest napisane "These boots are made for walking" (z uszanowaniem dla Nancy Sinatry). Jeśli jest quiz "jakimi butami jesteś", mój wynik wypada gdzieś między Converse a Caterpillar. I dobrze mi z tym.

czwartek, 10 maja 2012

Euro spoko


Kilka dni temu Donald Tusk nie był jeszcze zaznajomiony z treścią przeboju Jarzębiny na Euro 2012, ale już był zażenowany, chociaż próbował to ukryć. Zażenowanie premiera było zupełnie niepotrzebne, bo przecież piosnkę opartą na motywach ludowych wybrał naród. Nie cały, rzecz jasna, ale ci, co nie glosowali, dziś w sprawie "Koko Euro spoko" wypowiadać się powinni z większą powściągliwością.

Jarzębina biało-czerwona

Choć piosnkę wybrał naród, to nie on zdecydował o przebiegu masowej imprezy sportowej na ziemiach polskich. (Ukraińskich zresztą też, nie dajmy się zwieść prezesowi). Wśród narodu są zarówno entuzjaści jak i krytycy przedsięwzięcia. Wśród tych drugich zaś - mnóstwo pań wieszających psy na Euro (i odwrotnie, Euro na psach też). Na czoło tej grupy wysunęła się swego czasu Kazimiera Szczuka obwieszczając w mediach, że zajęła już stanowisko w sprawie mistrzostw i że ze stanowiska tego wynika, iż piłka nożna niczym innym, jak masową rozrywką dla bezmózgich samców jest i basta. Zarówno dla tych dwudziestu dwóch biegających po boisku, jak i dla tych, co oglądają. Ci, co oglądają dzielą się na tych na trybunach i na tych, co kupują plazmy w promocji na okoliczność.
Ludziom pokroju pani Szczuki warto przypomnieć, że obok bezmózgich samów zasiadają często samice z dziećmi, zaś ci, co biegają po cokolwiek przerzedzonej murawie mają na sobie symbole narodowe, a przed rozpoczęciem bezmózgiej bieganiny śpiewają hymn. Na tym zakończę uczulanie antyfutbolowo nastawionych feministek. Jest bowiem druga strona medalu polegająca na krociowych zyskach jakie stoją za piłką nożną i tego lekceważyć zwyczajnie nie należy.

Euro-dolary

Decyzji o tym, gdzie odbędą się mistrzostwa nikt nie podjął w drodze losowania. Hrihorij Surkis, prezes Federacji Piłki Nożnej Ukrainy długo przekonywał, że Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie to ogromna szansa rozwoju dla Polski i metoda na ucywilizowanie Ukrainy, o wiele zresztą skuteczniejsza, niż dotychczasowe starania komisarzy z Brukseli. Z ucywilizowania Ukrainy nici, bo Wiktor Janukowycz już zapracował sobie na bojkot Euro ze strony przedstawicieli władz niemieckich, a piłkarze postanowili, że wolą dać zarobić polskim, nie zaś ukraińskim hotelarzom. Oto starożytne, jakże europejskie prawo świętego rozejmu w oryginalny sposób zostało wcielone w życie. Tyle że na skutek decyzji politycznych Ukraińcy tracą nie tylko sportowe emocje. Tracą ogromne pieniądze.
Mistrzostwa Europy w piłce nożnej to nie tylko stadiony i niedokończone autostrady. Budowa nowej infrastruktury miała być szansą na przyspieszenie rozwoju cywilizacyjnego. Nowe dworce, drogi i obiekty sportowe są przede wszystkim dla nas i czas najwyższy polskie narzekanie przekuć w minimalne zadowolenie z tego, że w ogóle coś się w kraju dzieje. Piłka nożna to pretekst, dobry jak każdy inny. Nie należy zapominać, że władze UEFA to nie tylko fani sportu, ale przede wszystkim biznesmeni pierwszej wody. Gdyby w Europie popularne było łyżwiarstwo figurowe na lodzie, to na nim robiono by pieniądze. Przykładem Stany Zjednoczone, gdzie piłka nożna jest traktowana po macoszemu. Nie przeszkadza to jednak w czerpaniu niewiarygodnych zysków z reklam w czasie rozgrywek National Football League. W Europie większość kocha piłkę nożną, a więc to ona pomaga napędzać gospodarkę.
O zyskach z Euro 2012 krąży wiele legend, niektóre jednak da się zmierzyć i wyrazić w liczbach. Takich na przykład jak prognozowany wzrost PKB o 2,1% do końca dekady (w stosunku do roku 2009). Wzrost przychodów z turystyki w nadchodzącym czerwcu oszacowano na 844 mln zł, choć to opcja najbardziej optymistyczna. Zyskiem niemierzalnym, ale bardzo budującym jest dziecięca eskorta McDonald's. Przygoda życia i ogromne wyzwanie dla małych pasjonatów piłki. Dla starszych po zakończeniu turnieju UEFA Euro 2012 McDonald's zaplanował piłkarskie mistrzostwa pracowników. Odbędą się na Stadionie Narodowym, a udział w nich wezmą pracownicy restauracji z całej Europy. Marketing? Owszem. Promocja Polski? Też.
Na zyski liczy oficjalny sponsor Euro 2012, spółka Lotte-E.Wedel, który przygotował specjalną piłkarską ofertę. Skoro sprzedają się czekoladowe mikołaje i króliczki, dlaczego ma się nie sprzedać ptasie mleczko w barwach narodowych? Na fali piłkarskich emocji rośnie sprzedaż piwa, nie tylko od Carlsberga, oficjalnego sponsora imprezy, ale też Tyskiego, który do granic możliwości wyeksploatował piłkarskie motywy w serialu reklamowym zatytułowanym "Piąty stadion".
No i najważniejsze. Polscy i zagraniczny fani piłki nożnej zostawią w kasach pieniądze za bilety. Najtańszy kosztował 30 euro, najdroższy 600. Stadion Narodowy może pomieścić blisko 60 tysięcy fanów. Rachunek jest prosty.

Tam gdzie strzela się do psów

Argumentów przeciw Euro było mnóstwo. Być może zechce ktoś ponownie wyrazić sprzeciw i oburzenie w związku z niesławnym mordowaniem bezpańskich psów na Ukrainie. Drastyczne zdjęcia, które rok temu obiegły internet miały zachęcić do bojkotu rozgrywek, bo przecież nie może tak być, że w imię rozrywki dla bezmózgich samców giną bezbronne zwierzęta. Kiedy zapadała decyzja o organizacji mistrzostw liczbę bezpańskich psów w Kijowie szacowano na 30 tysięcy. Ostrożne statystyki podawały, że po ulicach Charkowa błąka się 45 tysięcy czworonogów, mniej ostrożne, że jest ich 80 tysięcy. W 2010 roku ofiarą psów padło 2 tysiące osób w Charkowie. W Kijowie na skutek pogryzień poważne obrażenia odniosło 3 tysiące osób. Codziennie w ukraińskich dziennikach podaje się instrukcje, jak uniknąć ataków. Pozbycie się nadmiaru zwierząt zajęłoby naszym sąsiadom 25 lat, gdyby zechcieli zastosować "pokojowe metody" i dostępne środki. Najłatwiej więc było odstrzelić. Tam gdzie nie szanuje się praw człowieka, trudno o szacunek dla zwierząt. Nikt z władz UEFA nie kazał jednak mordować ukraińskich psów. Takie metody od lat dopuszczało tamtejsze prawo. I to alarm UEFA oraz zaniepokojonych towarzystw na rzecz obrony praw zwierząt sprawił, że dziś zmieniają się ukraińskie przepisy.

Orlik i reszta

Premier Tusk najprawdopodobniej nie wie, gdzie leży Kocudza Druga, z której pochodzi zespół Jarzębina. Wygląd biłgorajsko-tarnowskiego stroju, w których zespół wystąpił w telewizji też z pewnością jest mu obcy. A jednak po części to premier sprawił, że "Koko Euro spoko" w ogóle powstało. Rozsiane po kraju Orliki, których Donald Tusk był gorącym orędownikiem znajdują się za zwyczaj przy wiejskich salach kultury, na które pieniądze dała Unia. Tak stało się w gminie Dzwola. Dziewczyny z Jarzębiny komponowały przebój na Euro przy wtórze odgłosów dobiegających z piłkarskiego boiska, gdzie być może wprawia się w podaniach przyszła kadra narodowa. Czy się to komuś podoba, czy nie, tu właśnie realizuje się hasło UEFA Euro 2012, "Razem tworzymy przyszłość".
Więc niech "cieszą się Polacy, cieszy Ukraina, że tu dla nas wszystkich Euro się zaczyna". Niech się cieszą pro publico bono.