piątek, 27 sierpnia 2010

Gąbeczka w szufladce

O szóstej z dużym okładem zadzwonił budzik. Półprzytomna zwlekam się z łóżka i idę do łazienki, żeby ogarnąć się przed ostatnim dniem w mojej urzędniczej rzeczywistości. Dokonuję szeregu standardowych porannych czynności, a potem sięgam po puder w kamieniu. Mój wzrok pada na naklejkę z napisem, którą producent umieścił na opakowaniu. "Gąbeczka w szufladce". I o tej szóstej rano ta gąbeczka w szufladce zabija mnie po całości. Powoduje destrukcję nie tylko czynności służących wdrożeniu mnie na powrót do świata żywych, ale też w postrzeganiu rzeczywistości. Wali mnie ta gąbeczka po mordzie jak Adamek walił Gołotę i kładzie na łopatki tak, że podnieść się nie mogę. Jest ci ona alegorią świata podzielonego na maxi i mini, które to światy dziwnym trafem się gdzieś spotykają. Nie ma miejsca na normalność. Normalność jest nudna i głupia, chyba, że się ją dobrze sprzeda. Rzeczywistość wymusza na nas bycie Big Mackiem albo gąbeczką w szufladce.

Znajomy zdradził mi ostatnio, że chce otworzyć jakiś malutki biznesik. Przyznał też otwarcie, że nie wyobraża sobie obsługiwać tegoż biznesiku na sprzęcie innym niż biały Macintosh, bo "przecież jak to będzie wyglądało, jak ja tam postawię zwykły laptop?" Nie żeby go było na tego białego stać, w końcu jeszcze nie otworzył. Ale nie to jest najważniejsze. Liczy się to, że biznesik jest mini, a laptop jest maxi. Ja tu niczego po środku nie widzę.

Kończą się wakacje i Polaków skrzynki odbiorcze zapełnią zaraz oferty wczasów. Maxi jakość w mini cenie. Normalnie nie wyjeżdża się już na wakacje w czasie wakacji, tylko po. I to trzeba koniecznie jechać na Karaiby albo Sycylię, ewentualnie do Indii, bo inaczej to się nie liczy. Maxi odległość do pokonania samolotem, mini tydzień leżenia nad hotelowym basenem i zwiedzania maxi sklepów z odzieżą. Maxi miasta turystyczne ze swoimi maxi centrami handlowymi oferują maxi ilości odzieży w mini cenie po przecenie. I potem te ilości zapełniają szafy w mieszkaniach utrzymanych w mini-malistycznym stylu.

Zestaw mini dla przeciętnego zjadacza chleba (chleb żytni ze wszystkimi ziarnami, w rozmiarze XL, 100% smaku, 0% nawozu) to dziś przyzwoity sedan, domek na przedmieściu. Jeśli pies to tylko duży, rasowy albo miniaturka. Żadne zwykłe kundle nie wchodzę w grę absolutnie. A wszystko to za maxi średnią krajową.

Żyjemy w kraju, w którym już nie świeci słońce i nie pada deszcz. Lipcowe trzydzieści pięć stopni przerodziło się w kataklizm i suszę. Wody już nie występują z brzegów na terenach zalewowych, jak to miało miejsce od zarania dziejów. Teraz są powodzie stulecia, średnio raz na dziesięć lat. Mamy maxi weekendy. Mamy mieć maxi doświadczenie w ramach mini wykształcenia. Budujemy mini odcinki maxi autostrad. Chcemy organizować maxi imprezy sportowe, chociaż naszych piłkarzy cechuje mini (jeśli nie nano) entuzjazm.

Jak wchodzę do kawiarni (sieciowej, blaty na maxi połysk, opakowania z mini surowca maxi wtórnego) i proszę o kawę, to pani pyta, czy małą, czy dużą. I muszę dokonywać wyboru między naparstkiem a wiaderkiem, bo w kubkach już nie robią. Tuszu do rzęs też normalnego nie kupię. Jest albo extra wydłużający, albo super pogrubiający, albo mega pocieniający. Spodnie proste jak chcę to też nie ma, bo nikt nie kupuje.

Normalność jest dla nas egzotyczna. Niesamowita jak znaki w zbożu, jak fakt, że Mel Gibson też korzysta z toalety. Sprzedawana jako kuriozum. Zapakowana w kartonik i ustawiona na półce jak smak domowej zupy. Maxi domowa, ale mini roboty, bo w proszku - taką mamy dzisiaj normalność. Bohaterowie narodowi to ci, którzy kupują bułki i mleko w osiedlowym. Albo ci, co czasem znajdą trampki na promocji w Biedronce i się do tego publicznie przyznają. Ci co hodują sałatę i marchewkę albo pomidory w doniczkach na balkonie. Takie normalne.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Na wieki wieków, amen

Ludzie nie uczą się na błędach. Okres wakacyjny nie zwalnia z obowiązku myślenia i tworzenia. A jak wiadomo najlepiej myśli się i tworzy na materiale ogólno dostępnym. A więc krzyż. Proszę bardzo, wszyscy o tym mówią, piszą, myślą. Mnie też wolno.

W zasadzie bazując na historii powszechnej nie powinniśmy się dziwić temu, co w ciągu ostatnich kilku tygodni rozgrywało się na chodniku miasta stołecznego W. Religia od zawsze towarzyszyła polityce i z wzajemnością. A odkąd obie te wątpliwej reputacji damy sobie towarzyszą, znajdują się chętni zarówno by rozdzielić te dwa światy jak i chętni by je połączyć. I wszyscy razem tworzą sobie taki odwieczny, radosny impasik, bez którego glob pewnie stanąłby w miejscu.

Gdy weźmiemy na warsztat historię Grecji, szybko okaże się, że nawet w Wojnę Trojańską zamieszani byli bogowie. Trojańczycy podniecali ponoć gniew Gai więc Zeus uknuł plan i zesłał Helenę. Ktoś był rzekomo wiernie oddany Apollowi i w jego imię dokonywał ekspansji, komuś innemu się to nie spodobało i proszę, konflikt polityczno-religijny wysmażony na gorąco jak jajecznica na boczku w niedzielny poranek.

Starożytni Egipcjanie w bezczelności swojej posuwali się do tego, aby głowy państwa obwoływać bóstwami lub wręcz bogami. Podobnie czynili Rzymianie. Zabieg ten, w nieco zmienionej formie, stosowało się zresztą przez kolejne tysiąclecia tytułując władców nie tylko z ramienia i za pozwoleniem kościołów, ale też nadając im przydomki słońc, delfinów, orłów i lwów – symboli w prostej linii kulturowo wspólnych dla rządców i dla tak zwanej najwyższej instancji. Jeszcze w XX wieku Hajle Sellasje był przecież boskim Lwem Judy i wszystko, co z jego działalnością związane, miało konsekwencje tak polityczne jak i religijne. Jamajka kontra Stany Zjednoczone. Etiopia kontra faszystowskie Włochy. Wreszcie Babilon kontra Syjon.

A sam Jezus? Przecież gdyby obedrzeć go ze wszelkich osobistych boskich konotacji, zostałby po prostu zwykłym wichrzycielem, mąciwodą i buntownikiem wykorzystującym religię do własnych celów politycznych. A Mojżesz? Czy gdyby swej proroczej misji zleconej przez Jahwe nie poparł obietnicą krainy wiecznej doczesnej szczęśliwości, pociągnąłby za sobą takie tłumy?

Niegdyś każda przegrana, każda klęska żywiołowa, każdy nieurodzaj, bezpłodność, zdrada albo chore dziecko, wszystko to było zemstą bogów. Ale „kara boska” nie jest tylko ulubionym powiedzonkiem pokolenia naszych dziadków. Kara boska jest dla nas również dzisiaj jakąś formą wymierzania sprawiedliwości. Narzędziem w rękach losu.

Żeby dowieść niezachwianej wszechobecności religii nie trzeba powoływać się na krucjaty i konkwisty. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i spojrzeć na tak zwaną najnowszą historię. Na awantury o krzyże w szkołach, na presję jaką kładzie społeczeństwo w związku z zawieraniem małżeństw kościelnych i chrzczeniem dzieci. Poród przed ślubem? Wielkie nieba, nie może tak być! Podobnie jak niechodzenie na religię. Niezależnie od wieku przyznanie się do ateizmu owocuje co najmniej dziwnym spojrzeniem lokalnego społeczeństwa. „Wierzę, ale nie chodzę” – ok. „Nie wierzę” – nie ok.

Właściwie dlaczego w ogóle spieramy się o krzyż na chodniku w Warszawce?

Może nie podobają nam się rządy muzułmanów, terroryzm w imię religii i wszechobecność meczetów w berlińskich dzielnicach. Ale za to jako społeczeństwo z niewzruszonym spokojem tolerujemy msze za prezydentów i burmistrzów, oczywistym jest też dla nas obecność biskupów na uroczystościach dożynkowych i proboszczów na rozpoczęciach roku szkolnego. Nie widzimy nic nadzwyczajnego w święceniu nowo wybudowanych autostrad i obiektów sportowych. Czarne punkty na drogach krajowych robią na nas mniejsze wrażenie niż krzyże ustawione przy drzewach wzdłuż dróg gminnych i powiatowych.

A jednak spór trwa. Bo od zarania dziejów ludzki umysł i wolna wola, a także matka natura oraz ojciec czas padają ofiarą bezkompromisowej walki religii z polityką. Wystarczy przez chwilę pomyśleć, żeby dojść do wcale nie takiego epokowego wniosku. Walka jest nierówna i zależna zarówno od właściciela umysłu, woli, natury i czasu, jak i od okoliczności w jakich się ten właściciel znajdzie.

A że któraś ze stron tej nieustannej walki czasem (wcale nierzadko) przesadzi? Że trafi na mniej lub bardziej podatny grunt? Że ludzie w niedoskonałości swojej czasem zrobią z siebie kretynów w imię symboli religijnych albo poglądów politycznych? I co w tym nowego?

Kto widział nędzną interpretację Quo Vadis, temu z pewnością utkwiło w pamięci z jakim złośliwym upodobaniem i z jaką ironią Linda zwraca się do Bajora będącego chwilowo Neronem. Każdy zapamięta to pełne pogardy „boski cezarze”. W końcu albo „cezarze”, albo „boski”. Ale czy na pewno?

niedziela, 22 sierpnia 2010

New York State of Mind (z dedykacją dla K.)

Moja blogowa pasywność wynika ostatnio w prostej linii z tego, że zaszyłam się w rzeczywistości prowincjonalnego urzędowania. Odbywam sobie w nadgorliwości swojej (akurat!) ot takie praktyczki i prowadzę pilne obserwacje. Mam to szczęście, że tutejszy urząd działa sprawnie, wykorzystuje unijne fundusze jak Bruksela przykazała, buduje drogi, mosty i wypłaca odszkodowania rolnikom. Z mojej obserwacji wynika też, że tutejszy urząd zatrudnia... tutejszych. W rozumieniu arcypozytywnym. Tutejszych, którzy w tym akurat zakątku świata, w tym zaścianku upatrują swojego miejsca na ziemi. Którzy lubią swoje miasto i naprawdę wiedzą jak wygląda życie w nim. Znają temat, czują klimat. Mikroklimat.

I tak w środku trwania w owej prowincjonalnej rzeczywistości odbieram maila od osoby bliskiej sercu memu. W mailu link do fotogalerii ze zdjęciami z wycieczki tejże osoby do Nowego Jorku. Makroklimat-myślę sobie! A tu dopisek, że w tym mieście nie ma w zasadzie nic ciekawego... Moja reakcja była natychmiastowa: stan przedzawałowy, ciśnienie 90/160, gorączka, drżenie rąk i nóg, ślinotok, szczękościsk i co tam jeszcze.

"List of songs about the New York City" na Wikipedii nie ma końca, ale dla siebie od jakiegoś czasu zawsze wyławiam utwór B. Joela będący tytułem tegoż felietonu. Sama nieskończoność owej listy świadczy jednak o tym, że w Nowym Jorku coś jest, coś być musi, bo przecież nie pisze się piosenek o niczym.

Nieważne, od której strony zacznę. Niech będzie, że od Chinatown, nawet jeśli nie każdemu odpowiada specyfika dzielnicy-klonu, której siostry mnożną się na całym świecie, choć w NYC ta największa. Dreszczyk emocji, wystarczy spojrzeć - feeria barw, brutalna rzeczywistość, "bułka z błotem za trzy złote". Centralny w Warszawce tylko taki razy milion. Boże mój! Przygoda, przygoda. Miejska dżungla. Jak komuś za dużo, zawsze może sięgnąć po coś mniejszego, nie wiem, iść na Brooklyn. Żeby wiedzieć, o czym bredzi ten gówniarz na You Tube. Prawo ulicy wszędzie tam gdzie dojeżdżają żółte taksówki. (Taksówkowy przelicznik - jeden nowojorczyk = jedna taksówka). Gangi Nowego Jorku też nie biorą się znikąd. Zresztą, po co ja o tym? Nie wystarczy stwierdzić, że NYC jest najbardziej zatłoczonym, zaludnionym miastem USA? Dziać się musi!

Słyszysz NY i myślisz o tym, czy Wiek Niewinności kiedykolwiek dobiegnie tu końca. Bo nawet jeśli nie jest wiek ów naszym udziałem, to poniekąd wszyscy padamy jego ofiarą.

To tu urodził się Roosevelt, tu swoje pierwsze kroki stawiał Scorsese. Tu zdiagnozowano nowotwór Marleya. Tu w loftach tworzyli Bowie i Zorn. Tu od 1851 do kawy podaje się Times'a. Tu w centrum Manhattanu (tak, Manhattanu!) rozciąga się zielony gigant, który gra we wszystkich komediach romantycznych świata. Tu, do ciężkiej cholery, sam był Kevin, bohater każdego naszego Bożego Narodzenia!

Co drugi luksusowy produkt nosi na sobie ślad Nowego Jorku. Statystycznie co pół metki na modnym ciuchu leżało na stole którejś z nowojorskich pracowni. Projektanci nie rzucają Paryża, Szanghaju i Mediolanu dla niczego. Podobnie jak Madison Square Garden nie stoi sobie ot tak, dla kaprysu. Stoi sobie, żeby gościć papieży, prezesów, ligę hokejową, Hendrixa i Jacksona. I Gunsów. I Eltona. I Tinę Turner też. I oni wszyscy się w te nowojorskie ciuchy przyodziewają z papieżem w butach od Prady na czele!

Mało? To tu się dzieje Śniadanie u Tiffany'ego. I głowę kładę, że nie tylko to filmowo-książkowe. Bo w końcu ile kobiet marzy o pisarzach-milionerach? Ile szuka cienia Donalda Trumpa? Ile osób tam właśnie szuka wciąż miłości? Tak ze cztery na metr kwadratowy? A ilu chłopców z Brooklynu chciałoby pójść w ślady starszego kolegi z dzielni, tego z numerem 23 na koszulce? No ilu, pytam? Przecież każdemu wolno marzyć.

Ktoś napisał, że w Nowym Jorku nie ma Amerykanów. Są nowojorczycy. Rozmarzeni, czegoś pragnący, do czegoś dążący, czegoś szukający. Oglądający się za pięknymi ludźmi i brzydkimi autami NYPD. Przemykający w cieniu drapaczy chmur w stylu art deco. Wciągający kanapki z tuńczykiem. No i co z tego, że tak może być wszędzie? Jest tam właśnie i to się liczy.

Spotkałam kiedyś w okolicach swego nieszczęsnego poznańskiego downtown dwóch gości którzy na widok mojej - och! jakże banalnej - koszulki z hasłem "New York, New York" zakrzyknęli z zachwytem. Usłyszałam "we love NY, we love you". I tak nawiązaliśmy rozmowę. I nieważne, że byli z Nebraski, nieważne, że zanim ja wyląduję w NYC miną lata świetlne. Czułam makroklimat. Oni czuli. Wszyscy czuliśmy. Jest niezlicznona ilość czynników, które sprawiają że tu i teraz jesteśmy w New York State of Mind. I nie wprowadzić się w ten stan umysłu będąc w samym Nowym Jorku jest niewybaczalnym błędem, maleńka.