poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Na wieki wieków, amen

Ludzie nie uczą się na błędach. Okres wakacyjny nie zwalnia z obowiązku myślenia i tworzenia. A jak wiadomo najlepiej myśli się i tworzy na materiale ogólno dostępnym. A więc krzyż. Proszę bardzo, wszyscy o tym mówią, piszą, myślą. Mnie też wolno.

W zasadzie bazując na historii powszechnej nie powinniśmy się dziwić temu, co w ciągu ostatnich kilku tygodni rozgrywało się na chodniku miasta stołecznego W. Religia od zawsze towarzyszyła polityce i z wzajemnością. A odkąd obie te wątpliwej reputacji damy sobie towarzyszą, znajdują się chętni zarówno by rozdzielić te dwa światy jak i chętni by je połączyć. I wszyscy razem tworzą sobie taki odwieczny, radosny impasik, bez którego glob pewnie stanąłby w miejscu.

Gdy weźmiemy na warsztat historię Grecji, szybko okaże się, że nawet w Wojnę Trojańską zamieszani byli bogowie. Trojańczycy podniecali ponoć gniew Gai więc Zeus uknuł plan i zesłał Helenę. Ktoś był rzekomo wiernie oddany Apollowi i w jego imię dokonywał ekspansji, komuś innemu się to nie spodobało i proszę, konflikt polityczno-religijny wysmażony na gorąco jak jajecznica na boczku w niedzielny poranek.

Starożytni Egipcjanie w bezczelności swojej posuwali się do tego, aby głowy państwa obwoływać bóstwami lub wręcz bogami. Podobnie czynili Rzymianie. Zabieg ten, w nieco zmienionej formie, stosowało się zresztą przez kolejne tysiąclecia tytułując władców nie tylko z ramienia i za pozwoleniem kościołów, ale też nadając im przydomki słońc, delfinów, orłów i lwów – symboli w prostej linii kulturowo wspólnych dla rządców i dla tak zwanej najwyższej instancji. Jeszcze w XX wieku Hajle Sellasje był przecież boskim Lwem Judy i wszystko, co z jego działalnością związane, miało konsekwencje tak polityczne jak i religijne. Jamajka kontra Stany Zjednoczone. Etiopia kontra faszystowskie Włochy. Wreszcie Babilon kontra Syjon.

A sam Jezus? Przecież gdyby obedrzeć go ze wszelkich osobistych boskich konotacji, zostałby po prostu zwykłym wichrzycielem, mąciwodą i buntownikiem wykorzystującym religię do własnych celów politycznych. A Mojżesz? Czy gdyby swej proroczej misji zleconej przez Jahwe nie poparł obietnicą krainy wiecznej doczesnej szczęśliwości, pociągnąłby za sobą takie tłumy?

Niegdyś każda przegrana, każda klęska żywiołowa, każdy nieurodzaj, bezpłodność, zdrada albo chore dziecko, wszystko to było zemstą bogów. Ale „kara boska” nie jest tylko ulubionym powiedzonkiem pokolenia naszych dziadków. Kara boska jest dla nas również dzisiaj jakąś formą wymierzania sprawiedliwości. Narzędziem w rękach losu.

Żeby dowieść niezachwianej wszechobecności religii nie trzeba powoływać się na krucjaty i konkwisty. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i spojrzeć na tak zwaną najnowszą historię. Na awantury o krzyże w szkołach, na presję jaką kładzie społeczeństwo w związku z zawieraniem małżeństw kościelnych i chrzczeniem dzieci. Poród przed ślubem? Wielkie nieba, nie może tak być! Podobnie jak niechodzenie na religię. Niezależnie od wieku przyznanie się do ateizmu owocuje co najmniej dziwnym spojrzeniem lokalnego społeczeństwa. „Wierzę, ale nie chodzę” – ok. „Nie wierzę” – nie ok.

Właściwie dlaczego w ogóle spieramy się o krzyż na chodniku w Warszawce?

Może nie podobają nam się rządy muzułmanów, terroryzm w imię religii i wszechobecność meczetów w berlińskich dzielnicach. Ale za to jako społeczeństwo z niewzruszonym spokojem tolerujemy msze za prezydentów i burmistrzów, oczywistym jest też dla nas obecność biskupów na uroczystościach dożynkowych i proboszczów na rozpoczęciach roku szkolnego. Nie widzimy nic nadzwyczajnego w święceniu nowo wybudowanych autostrad i obiektów sportowych. Czarne punkty na drogach krajowych robią na nas mniejsze wrażenie niż krzyże ustawione przy drzewach wzdłuż dróg gminnych i powiatowych.

A jednak spór trwa. Bo od zarania dziejów ludzki umysł i wolna wola, a także matka natura oraz ojciec czas padają ofiarą bezkompromisowej walki religii z polityką. Wystarczy przez chwilę pomyśleć, żeby dojść do wcale nie takiego epokowego wniosku. Walka jest nierówna i zależna zarówno od właściciela umysłu, woli, natury i czasu, jak i od okoliczności w jakich się ten właściciel znajdzie.

A że któraś ze stron tej nieustannej walki czasem (wcale nierzadko) przesadzi? Że trafi na mniej lub bardziej podatny grunt? Że ludzie w niedoskonałości swojej czasem zrobią z siebie kretynów w imię symboli religijnych albo poglądów politycznych? I co w tym nowego?

Kto widział nędzną interpretację Quo Vadis, temu z pewnością utkwiło w pamięci z jakim złośliwym upodobaniem i z jaką ironią Linda zwraca się do Bajora będącego chwilowo Neronem. Każdy zapamięta to pełne pogardy „boski cezarze”. W końcu albo „cezarze”, albo „boski”. Ale czy na pewno?

1 komentarz:

  1. Hm. Nie miałam ochoty rzucić niczym w ekran czytając Twoje myśli. To dziwne, bo znielubiłam nawet pana od Metra, od którego dostałam gazetę, w której było coś o krzyżu.
    Nie myślałam o tym w ten sposób. Chyba masz rację.

    OdpowiedzUsuń