piątek, 26 listopada 2010

Świąt nie będzie

Świat zamarł w miejscu, bo telewizje ogłosiły swoje ramówki na święta Bożego Narodzenia i okazało się, że Kevina nikt nie wyemituje. Po pierwsze pytam się, kto ogłasza ramówki miesiąc z okładem wcześniej? Po drugie pytam się, kto do - że tak sobie tematycznie zaklnę - jasnej choinki sprawdza z miesięcznym wyprzedzeniem, co będzie w telewizji? Ja rozumiem, że się zerka na repertuar w teatrze albo rezerwuje bilety na koncert nawet i pół roku przed danym wydarzeniem. Ale żeby, mając tysiąc dwieście trzydzieści dwa kanały w telewizji (w tym co najmniej jeden prosto z Betlejem) oraz świąteczny pakiet Neostrady za frajer, sprawdzać, czy Kevin będzie, czy nie będzie?

Ale odłóżmy na bok retorykę. Jeśli komuś się wydaje, że Kevin to świąteczna tradycja niczym "Lulajże, Jezuniu" albo wielkanocny baranek, to jest w błędzie. Półki w supermarketach uginać się będą pod ciężarem DVD z filmem o dzieciaku, którego starzy zapomnieli zabrać ze sobą na święta i będzie to dowód na to, że Polacy są jak małpy. Masz banana - jesz banana. Masz święta - oglądasz Kevina. Połowa narodu zamiast po wigilii iść na spacer albo włączyć kolędy (bo przecież nikt nikomu nie każe zasiadać do pianina) będzie przeczesywać strychy w poszukiwaniu taśm VHS, bo przecież Kevin musi być. Będąc dziś na zakupach nie zwróciłam uwagi na obleśne, sypiące mi brokatem w gębę dekoracje i nie słyszałam white-christmas-songów. Fakt, że na żadnym kanale nie puszczają Kevina odnotuję natomiast nawet jeśli do gwiazdki oślepnę i ogłuchnę, bo prezydent ogłosi stan klęski narodowej. W ogóle myślę, że święta zostaną odwołane, bo jaki sens ma robienie zakupów, stanie w kilometrowych kolejkach i branie kredytu na karpia, czyszczenie okien, piwnic, strychów i pastowanie podłóg, skoro nie można włączyć telewizora, żeby po raz siedemdziesiąty ósmy obejrzeć Kevina?!

Ostatnio publicysta imieniem Wiesław, którego nazwiska nie wymienię, a które brzmi identycznie jak słowo określające zwierzę domowe, co dużo śpi, dużo je i chodzi własnym drogami, uraczył nas na zajęciach częścią swej pokrętnej filozofii. Lekko już chyba zmęczony, między melorecytacją wątpliwej jakości przebojów Bayer Fulla i Janusza Laskowskiego, rzucił myśl filozoficzną, że na wszystko należy patrzeć przez pryzmat anegdoty. Nie można zaprzeczyć słuszności tejże myśli, bo przecież wszyscy składamy się z anegdot. Opowiadamy sobie o tym, jak to kiedyś ktoś coś gdzieś i jakże było wtedy zabawnie. Anegdoty budują nasze życie, odrębny język, gwarę zrozumiałą tylko dla wtajemniczonych, dla anegdotę znających. Święta to taki czas, w którym powinno się generować anegdoty. O tym na przykład jak komuś niewinnie utknęła ość w gardle, jak przypaliły się pierogi albo jak sąsiad gadał z drugim sąsiadem za oknem, a ktoś odniósł wrażenie, że to żywy inwentarz przemówił ludzkim głosem. Do moich ulubionych należą te kościelne. Na przykład o tym, jak policjant zasnął na pasterce, a obudzony dźwiękami dzwonków, zerwał się na równe nogi i zamiast rozpocząć modlitwę, odmeldował się na służbie.


Oglądanie Kevina nie generuje żadnych anegdot. Wszak słyszał ktoś małpę opowiadającą o bananach?

wtorek, 16 listopada 2010

Tylko nie pal

Jeżdżę po ulicach miasta P. i słucham mojego ulubionego kawałka The Rolling Stones, który nadaje się na wszystkie stany i pogody, a na dzisiejszą w szczególności. Myślę sobie, że gdyby świat opisywać systemem zero-jedynkowym to ludzie dzieliliby się na tych, którzy lubią Pulp Fiction i nie lubią. Na tych, co piją czarną i na tych, co z mlekiem i z cukrem. Na tych, co lubią piłkę nożną i nie lubią, słuchają Radiohead i nie słuchają. Wreszcie na tych, co się zgadzają z nową ustawą antynikotynową i na tych co się nie zgadzają.

Wczoraj był Światowy Dzień Czystego Powietrza i chociaż światowe dni wszystkim nam już serdecznie obrzydły, nie mogę zrozumieć, dlaczego zamiast opowiadać ludziom historie o efektywności energetycznej i o tym, że nie wolno palić kaloszy w piecach, spektakularnie wykorzystano ten dzień, na wprowadzenie ustawy antypapierochowej. Zaiste, trzeba wydawać pieniądz podatnika, żeby uzmysłowić narodowi, że w szpitalach i żłobkach się nie fajczy. Zróbmy coś fajnego, napiszmy ustawę, którą przeczytają w całości tylko studenci zdrowia publicznego i to też pewnie za trzy, cztery lata.

Moje pierwsze pytanie brzmi: po co blokować konsumpcję towaru, który kupić można nawet w sklepie mięsnym? Rząd zarabia na papierosach grube miliardy i nie da się tego nijak ukryć. A że jeszcze grubsze miliardy wydaje na leczenie raka płuc? Przepraszam za oszczędność w słowach i za brutalne podejście: no i co z tego? Na coś umierać trzeba.

Papieros to nie tylko narzędzie mordu i źródło dochodu (również lekarzy). Papieros to przedmiot kultury, narzędzie podrywu, prowokacja, inspiracja. Sposób na stres, towarzysz kawy i koniaku. Papieros to przedmiot sztuki. Widział o tym nawet Disney tworząc postać Cruelli Demon. Papieros to oręż famme fatale i dodatek lumpenproletariatu. Gdyby Bareja kręcił "Misia" dziś, nie mielibyśmy sceny "Pani kierowniczko, czy ja palę?". Gdyby Piwowski montował "Rejs" z nową ustawą w tle, nie byłoby, proszę pana, sceny z papierosem na ławeczce, że się, proszę pana, w polskim filmie normalnie, proszę pana, nic nie dzieje.

O papierosach piszą piosenki, układają wiersze, papieros jest bohaterem filmów, zdjęć, plakatów. Często jest jedynym wiernym towarzyszem wielu samotnych ludzi, przyjacielem chłopców w wojsku. Kiedyś był wyróżnikiem elit, potem używką dla wszystkich. Dziś palenie jest, proszę pana, jakby powodem do, proszę pana, społecznej dyskryminacji. No i po co? Się społeczeństwo tylko denerwuje, kłóci, a ilość palaczy nie maleje. Się towar na pewno sprzeda i, że tak powiem, spali, bo przecież rząd aż tak głupi nie jest, żeby odcinać sobie gałąź, na której siedzi.

Pamiętam taką sytuację, kiedy przez otwarte okno do biurowego pokoju wpadł zapach papierosa. Kierownik przerwał swoją pracę, odłożył papiery na biurko, wstał i zamknął okno. Zapytałam, czy aż tak mu to przeszkadza. A on na to: "Nie o to chodzi, że przeszkadza. Ja nie palę od dwunastu lat i w ogóle mnie nie ciągnie, ale zapach Marlboro do końca życia będzie mnie uwodził". Ktoś, kto posługuje się zero-jedynkowym systemem opisywania rzeczywistości nie wie, co to znaczy.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Gdzie są mapy?

Po trzech dniach mordęgi wracam do miasta P. Pociąg finiszuje kurs z Jeleniej Góry przy niewyremontowanej jeszcze platformie przed trzecią rano. Biegnę do kasy, gdzie dowiaduję się, że na transport do domu muszę poczekać dwie i pół godziny. Nic to, kupuję bilet, Snikersa i Red Bulla. Górskie przyzwyczajenia są złe na nizinach, ale pozwalam sobie jeszcze ten ostatni raz. Należy się komuś, kto przez trzy dni robił rzeczy, których nie sposób oddać na zdjęciach. Można sobie opowiadać, jak ktoś nie przeżył tego osobiście, to i tak nie uwierzy. Trzy dni walki z kalejdoskopową pogodą. Z żywiołem i własnym ciałem.

Na start tęcza, słońce. Potem deszcz, lód, burza śnieżna. Mróz nie do zniesienia, igły lodu ciskane przez bezlitosny wiatr w każdą szczelinę odzieży, w każdy odkryty fragment skóry. Nogi fioletowe z zimna, spodnie zmienione w bawełniano-poliestrowe mrożone filety. Skarpety przemoczone do nitki, mimo taktycznych butów przetrwania. Świst w uszach, oddech przemocą wciskany do płuc. Ostatni odcinek drogi do schroniska oświetlany czołowymi latarkami chłopaków. Dopóki nie rozgrzewamy się cytrynówką, wszyscy jesteśmy mrozem. Śmiejemy się z rzeczy, które śmieszą tylko tam, bo inne ciśnienie i inne zmęczenie.

Drugi dzień witamy grubo po wschodzie słońca. Za grubo. Burzę śnieżną trzeba odespać. Zaplanowaną trasę skracamy o 3/4, bo z wczorajszego śniegu zostały na szlakach tylko rwące strumienie. Pada, wieje z prędkością 120km/h. Wilgotność powietrza nie różni się wiele od wilgotności brei pod naszymi stopami. Widoczność ograniczona do kilkunastu metrów. Schronisko wyłania się z mgły jak w scenerii Spielberga. Ciuchy suszymy od czternastej do ósmej rano następnego dnia. Kiedy wychodzimy na szlak, towarzyszy nam utwór Marleya. Ciuchy nadal wilgotne.

Trzeciego dnia nadrabiamy zaległości. Nagrodą za przetrwanie dwóch poprzednich jest czyste niebo. Wiatr nie zwalnia, ale już nic nie tnie nas w, za przeproszeniem, ryje. Bo po tych kilometrach mamy ryje, giry, łby i kłaki. Mamy plecaki wyładowane po brzegi, bezkarnie żremy węglowodany i tłuszcze. Nic tak nie smakuje jak świnia z puszki, pasztet z recyklingu i obleśne napoje energetyczne, kiedy masz w nogach i w dupie dwadzieścia kilometrów.

Po trzech dniach schodzimy na dół do - jakby trochę martwego w niedzielne popołudnie - miasteczka. Jemy porządny obiad w knajpie sprzed trzech dekad ("Bożena", zestaw obiadowy za dwunastkę, piwo w butelce za piątkę, zaznaczyli to nawet na planach miasta) i wbijamy się do pociągu.

I oto jestem w mieście P., na moim ulubionym dworcu. Wyglądam jak lump, czuję się jak lump, ale mi dobrze. Rzucam plecak pod ścianę, otwieram puszkę z energetykiem. Oczy mam tak zmęczone, że jedyne, co rozpoznaję, to logo KFC, Coca-coli i TVNu. Cywilizacja. Zamiast pierogów i żurku plastik kurczakopodobny i plastik w płynie. Tak więc rzucam, siadam. I oto jest. Nastawiony tak, żeby wszyscy słyszeli, głośniejszy niż pani niestrudzenie zapowiadająca odjazdy, przyjazdy i opóźnienia przez megafon. Na ledowym ekranie niezmordowany Jarosław. Muszę oglądać jego gębę nawet o trzeciej nad ranem. Nie pluje na mnie tylko dlatego, że dzieli nas szkło.

Dociera do mnie, że mogłabym wyjechać do Kambodży albo na Wyspy Togo-Pogo i gdybym wróciła po miesiącu, tysiąc razy bardziej zgnojona niż dziś, na ledowym ekranie widniałaby ta sama morda. Bo jeśli (Gombrowiczu, przebacz) w tym kraju jest gęba, od której nie ma ucieczki, to jest nią gęba polskiej polityki.

Ale ja znam rozwiązanie. Zgnojona, zmęczona, zmachana i obolała uśmiecham się szyderczo do tego szklanego ryja i zadaję sobie strategiczne pytanie ostatniego weekendu "Gdzie są mapy?". I spadam stąd, chłopcy i dziewczęta. Choć na chwilę.

czwartek, 11 listopada 2010

Zryw Niepodległościowy

Kupienie jogurtu, trzech bułek, paczki chipsów i piwa zajęło mi wczoraj godzinę. Z czego pięć minut poświęciłam na przeczesywanie półek w Tesco, resztę natomiast na stanie w kolejce do kasy. Bo przecież święto, więc cała Polska musi zrobić zakupy. No to stoję przy tej kasie i prowadzę obserwację socjologiczną. Z prawej strony Bruce Willis macha do mnie królem elektem z Sobieskich, Janem, w szkle, a ja podziwiam. Kolejki po mięso, kolejki po chleb, po mleko, papier toaletowy, alkohol. Kolejki do kas, bo przecież jutro sklepy zamknięte. Wcale nieprawda, że my młodzi nie wiemy jak to kiedyś się w kolejkach stało. Polacy kochają stać w kolejkach do dziś.

Trzeba kupić kiełbasę i kartofle. I cukier. Kupić, swoje w kolejce odstać, w korkach przekląć cały świat, a potem zabarykadować się w domu, wywiesić flagę przez okno i skonsumować to co się z takim mozołem zdobyło, a następnie oczekiwać na świąteczne wydanie "Jakiej to melodii" i ekskluzywne wydanie Faktów, poświęcone osobie Józefa Piłsudskiego. Potem ekskluzywne wydanie "Krzyżaków" bądź "Quo Vadis", bo w końcu czasy ucisku najlepiej wspomina się w czasach wolności. I takie to jest nasze święto. "Każdy w bunkrze, na swoim cukrze", jak pisał poeta, Miron B. Se siedzą i jedzą, o.

Taką miałam fantazję stojąc wczoraj w kolejce do kasy i myślałam, że mi dzisiaj przejdzie, ale gdzie tam. Wychodzę rano z domu, a tu ani flagi, ani tramwajów, ani ludzi, ani psa z kulawą nogą. Jak zapowiedział Kononowicz, że niczego nie będzie, tak niczego nie ma faktycznie. By mi się chciało balonów, kwiatów, tłumów i waty cukrowej. Takiego festynu z pompą, jaki robili Polacy na wschodzie witając wojska radzieckie. Chlebem, solą i kiełbasą, do cholery! I najlepiej, żeby ludzie w ten dzień pracowali zupełnie za darmo albo cały dochód ze wszystkiego przeznaczyli dla państwa. Albo wpłacali na konta schronisk dla bezpańskich psów, kotów i świnek morskich. Niech się coś dzieje. Bo w defiladzie na placu Piłsudskiego w Warszawce fajne są tylko mundury i chóralne "Czołem, panie prezydencie". No czołem, czołem, chłopaki, ale co z tego, skoro nawet do nich mrugnąć nie można, bo nie wypada. I dupa, a nie za mundurem panny sznurem.

Nic to, wsiadam do pociągu stwierdziwszy uprzednio, że dworzec główny w Poznaniu też ma Dzień Niepodległości, bo żaden zegar, żadna tablica i żaden kasjer nie działa jak powinien. Rozglądam się po przedziale, podsłuchuję i odkrywam, że pięciu z sześciu moich współpasażerów w Dzień Niepodległości opuszcza ojczyznę. Zupełnie niezależnie od siebie jadą świętować odzyskanie wolności... do Berlina. Taki mają zryw niepodległościowy.

niedziela, 7 listopada 2010

Jesus Christ Superflop

Różnica między pomnikiem Jezusa z Rio a pomnikiem Jezusa ze Świebodzina jest taka, że nas na Jezusa nie stać. Nie mówię o tym, kto i z czego ten pomnik finansuje. Bo parafianie ufundują, choćby i nie mieli z czego czynszu zapłacić. Jak się który od pomysłu odżegna, to go ksiądz piekłem postraszy i parafianin w końcu do Providenta pójdzie, a datek da. Problem polega na tym, że nie stać nas na takiego Jezusa kulturowo. Jezus z Rio, jak na niego spojrzeć w odpowiednim świetle, jest wisienką na brazylijskim torcie. Christo Redentor góruje nad miastem grzechu i ma na to pozwolenie papieża. A nawet dwóch. Copacobana? Gorące laski w bikini? Proszę bardzo. Gangi narkotykowe? Seks? Karnawał? Piłka nożna w ekskluzywnym, brazylijskim wydaniu? Nie ma sprawy. Założę się, że nie ma osoby, której na wspomnienie Rio nie jawi się przed oczami klasyczny obrazek: widok pomnika z lotu ptaka, a zaraz potem ujęcie zalanych słońcem ulic miasta. Seksowne, opalone kobiety przechadzają się szerokimi chodnikami, zniewalająco przystojni mężczyźni jeżdżą kabrioletami, starzy ludzie grają w gry o sobie tylko znanych zasadach, dzieci budują zamki z piasku, a gangsterzy wymachują pistoletami. Wszystko skąpane w żarze tropików i polane egzotycznym drinkiem. Christo Redentor stoi sobie nad tym wszystkim z rozpostartymi ramionami. "Welcome to the party. Thanks for coming. Bar-room is on your left... and right" mówi Pan. Tamten Jezus nawet stoi na górze, której nazwa brzmi Garbus. Jakby Brazylia rzucała światu: "Tak, doskonały Jezus wita was na naszej niedoskonałej ziemi, w mieście, które rządzi się swoimi prawami. Dołączcie do nas albo wypiszcie się z imprezy".

Świebodzin nie rządzi się innymi prawami, niż te, które wszyscy znamy z polskiej rzeczywistości. Nie narzekam. Wychowałam się w sąsiedztwie, najlepsze chwile dzieciństwa spędziłam dwadzieścia kilometrów na południowy zachód od nowego pomnika i są one dla mnie niezamienne. Nie mam tylko zielonego pojęcia, co jest takiego Świebodzinie, że trzeba to akcentować wielką, groteskową kopią symbolu znad Atlantyku. Pardon, zmieniam kolor z zielonego, zarezerwowanego dla soczystej Brazylii, na szary, zarezerwowany dla polskich, kulawych pomysłów. Nie da się skopiować całego świata i przenieść go do Polski. Bo żeby Polska była Polską trzeba stworzyć coś świeżego. Coś ładnego i ekskluzywnego. Nie kolejne Medjugorie, nie piramidę Cheopsa, nie Venus z Milo. To wszystko już było, Paryż jest tylko jeden, podobnie jak jedna jest Moskwa i jedno Las Vegas.

Możemy sobie kopiować rurociągi, gazociągi, jezusy, linie metra i modele szkolnictwa wyższego do usranej śmierci. Ale dopóki nie wpadniemy na coś sami, świebodziński Jezus będzie miał na głowie birthday hat, zamiast korony.

wtorek, 2 listopada 2010

Akcja Znicz

Mam wrażenie, że im starsza jestem, tym łatwiej wywołać moje oburzenie. Zniesmaczenie jakieś. Dzisiaj na przykład wchodzę do biblioteki, życzę sobie "Naszą Klasę", a pani się pyta, kto napisał i żebym powtórzyła nazwisko, bo nie dosłyszała. "Słodki panie" myślę sobie, macham ręką i już nie chcę od niej żadnej "Naszej Klasy", żadnego niczego od niej nie chcę. Ściągam z półki Stasiuka jakiegoś i wychodzę ze łzami w oczach i z kwasem żołądkowym w przełyku.

Jak jadę samochodem, to przełączam stacje z jednego pop wykonu na drugi, byle tylko czasem wiadomości nie usłyszeć, bo po Rosiaku, to już w ogóle wiadomości nie słucham. Sprawa ma się mianowicie tak, że Rosiak nie żyje, o czym - jak o "Naszej Klasie" - też nie wszyscy do końca wiedzą. Pewnie ku zaskoczeniu mediów, bo przecież tyle o zamachu-morderstwie naopowiadały, że przez trzy dni Rosiak był jak znaczek-logo Coca-coli rozpoznawalny. A więc Rosiak nie żyje, został pochowany i w swojej sprawie głosu nie zabierze. Nie zabrzmi to może zbyt pięknie, ale w pewnym sensie Rosiak jest szczęściarzem. I zły jest palec boskiej opatrzności, zezowate jej wszechwidzące oko, co skazuje, po śmierci zwłaszcza, człowieka na głupotę innego człowieka. Bo co to mianowicie znaczy, że trumna stoi przed ołtarzem, wysoki połysk, złoto, kwiaty, świece, panowie politycy pod krawatami, w zadumie spuszczają głowy, a przyjdzie ktoś i swoje żale i pretensje wytrząsa nad, za przeproszeniem, stygnącym jeszcze trupem? Co to za przyzwoitość jest? Jaki szacunek dla instytucji śmierci?

Gdybym materiał ze mszy żałobnej oglądała na wyciszonym module, wszystko byłoby jak trzeba. Niestety. Po mszy wystąpił pan Jarosław i wszystko szlag jasny trafił. I słów szkoda. I dobrze zrobił prezydent Komorowski, że się słowem nad trumną Rosiaka nie odezwał. Nie dlatego, że mu było słów szkoda, ale dlatego, że czasem jak się subtelnie gębę na kłódkę trzyma, to biernemu obserwatorowi echem w głowie odbije się przysłowie o tym, że milczenie jest złotem.

Unikam cmentarzy w ten czas zadumy. Bo bym je też musiała odwiedzać na wyciszonym module. Co z tego, że ładnie i kolorowo, i tak się te znicze pięknie palą, i kwiaty stoją długo? Odkąd w zeszłym roku przed wejściem na cmentarz zobaczyłam budkę z pop-cornem unikam i pop-cornu, i Wszystkich Świętych. Nie zabieram też głosu w dyskusji o tym całym pogańskim Helołinie, bo uważam, że fast foody przy cmentarzu i poziom oraz tematyka rozmów prowadzonych nad grobami zmarłych niczym się nie różnią od tych wszystkich, panie, amerykanizmów. A jeśli się różnią, to tylko na plus dla amerykanizmów.

Zwyczajnie po ludzku nie lubię, jak tutaj ksiądz w polu litanię do Wszystkich Świętych (moją ulubioną zresztą) odmawia, a tam zaraz, w alejce ktoś chwasty z grobu wyrywa i papieros od znicza odpala. No i dobrze, nie uczestniczę i już.

Historia, dla kogoś może tańsza niż wkład do rzeczonego znicza właśnie, dla mnie jednakowoż bezcenna, zdarzyła się w wigilię Wszystkich Świętych. Pogrzeb osoby, którą mgliście pamiętam z lat dziecinnych odbywał się w rodzinnej wsi mojej matki. Pojechałam tam z babcią, bo dziadek, jak stwierdził, pogrzebów jakoś nie lubi, więc towarzystwa jej nie dotrzymał. Ksiądz słowem się nie zająknął o tym, że rodzina zmarłego skłócona, że zmarły bez rozwodu kościelnego następny ślub wziął, dzieci spłodził. Ksiądz zresztą specjalnie w celu pochowania swojego starego parafianina z nowej (dwunasty rok będzie jak tam służy) parafii przyjechał. No to pochował, w poświęconej ziemi, ciepłe słowo powiedział, postał w ciszy jak ten Komorowski nad Rosiakiem, po czym wszyscy się rozjechali. Skłócona rodzina na stypę, dalsza, mniej skłócona rodzina i znajomi do domów. A babcia wyciągnęła z samochodu, którym ją przywiozłam, ogromniasty kosz zniczy i ruszyła między groby. Zapalałam w milczeniu jedną zieloną lampkę za drugą, stawiałam na kolejnych nagrobkach i próbowałam zapamiętać nazwiska pochowanych. A babcia na zmianę z mamą opowiadały historie przypisane tym ludziom, których nigdy żywych nie widziałam. Kosz zdawał się nie mieć dna, a opowieści o dobrych, świeć Panie nad ich duszami, ludziach - końca.

Przysłowie, że o zmarłych nigdy źle jest dużo starsze, niż babcia. Babcia, choć młodsza niż łacińskie mądrości i postępowa dość, nigdy nie postawiłaby budki z pop-cornem nad trumną Rosiaka. I łaciny w to angażować nie trzeba.