środa, 18 maja 2011

Kod nieśmiertelności

Poszłam na "Source Code" tylko po to, żeby zobaczyć, jak radzi sobie Jake Gyllenhaal w świecie kolejnych abstrakcji. Właściwie podziwiam gościa. Ja od samego czytania scenariuszy filmów, w których gra dostałabym na głowę. W końcu ile można zaginać czasoprzestrzeń, podróżować między światami i samego siebie oglądać martwego? Jak już nie gra pionka uwikłanego w mroczności fizyki kwantowej, to jest sfrustrowanym gejem albo kochankiem, który wie, że jego miłość prędzej, czy później skona w męczarniach wywołanych przewidywalną chorobą. Z filmu "Bracia", w którym wciela się w naprawdę dramatyczną rolę nikt go raczej nie pamięta, a szkoda, bo, jak to mówią Amerykanie, this is life.

Polskie tłumaczenie tytułu ("Source Code" jako "Kod Nieśmiertelności") jest klasycznym spoilerem, więc nie zepsuję nikomu zabawy pisząc, że bohater na końcu umiera, ale jednak nie do końca. Niby żyje, ale nie żyje. Niby jest happy end, ale czy aby na pewno? To nieistotne - zgodnie zresztą z przekazem pani kapitan obsługującej rzeczony kod-program, odpowiadającej na pytanie, czy bohater jest martwy, czy żywy. Nie będę się bawić w dopisywanie wymiarów i rozgryzanie fizycznych i biologicznych zagadnień tego obrazu, bo raz, że się na kwantowym gruncie czuję dość niepewnie, a dwa, że intuicja podpowiada mi, iż kwantowa strona filmu nie jest do końca dopracowana.

Cała zawiłość w tytule. Bo gdy przetłumaczymy source code na kod źródłowy, dostaniemy "ciąg instrukcji i deklaracji zapisany w zrozumiałym dla człowieka języku programowania opisujący operacje, jakie powinien wykonać komputer przy pomocy skończonej liczby ściśle zdefiniowanych rozkazów". Powtarzam za bardzo powszechnym źródłem informacji, sama bym tego nie wymyśliła. A więc kod źródłowy to modyfikowalny podręcznik do wywoływania i obsługi pożądanych zdarzeń. Nie należy dać się zwieść. W filmie Duncana Jonesa autorem tego podręcznika jest nie kto inny, jak Jake Gyllenhaal! To on wciąż i wciąż przeżywa pociągową scenkę w celu zidentyfikowania terrorysty. Oprócz tego poznaje smak zauroczenia, być może zakochuje się, pokonuje trudy synowsko-ojcowskiej miłości oraz wielokrotnie przeżywa własną śmierć. Pisze ten nieszczęsny kod na własną rękę, próbuje go ulepszyć, chce uzyskać pożądany efekt, jakim jest, tradycyjnie, uratowanie świata i ukochanej.

Nie sądzę, żeby "Source Code" był rozpatrywany w tylu wymiarach, co kultowy "Donnie Darko". Widzę jednak, że te dwa obrazy połączone są jednym, doskonale nam wszystkim znanym elementem. Mianowicie: co zrobię, gdy dowiem się, że za kilka godzin/minut umrę? (Kwestię tego, czy żyję i skąd wiem, że żyję odkładamy na później). Palec pod budkę, kto nie zadał sobie nigdy tego pytania. Ha! Tak myślałam, wszyscy zadali! Literatura, kino, teatr, oraz cała ludzkość za każdym razem podnosząc ten temat strzelają sobie w kolano, bo pytanie w konfrontacji z rzeczywistością jest do bólu retoryczne. Ludzki kod źródłowy zawsze dyktuje nam te same rozwiązania. Lubimy szczęśliwe zakończenia, więc w odpowiedzi na to pytanie dzwonimy do mamy, przepraszamy zranionych bliskich, całujemy kogoś, w kim skrycie podkochiwaliśmy się przez parę lat, przeprowadzamy staruszki przez jezdnię.

Tak się dzieje w symulacji, kinowej wersji, w bajkach. Bo w rzeczywistości niestety nie działa. Jeśli znajdzie się choć jedna osoba, która z ręką na sercu powie mi, że zamiast zajmować się myślą o własnej śmierci pójdzie przeprosić sąsiada za to, że przez pięć lat podrzucała mu śmieci do kontenera, chcę ją poznać.

Jeśli istnieje kod nieśmiertelności, to jest nim sposób życia, a nie okoliczności umierania. Aron Ralston, alpinista sportretowany w "127 Godzinach" przeżył własną śmierć (a co, ja też mogę się podroczyć z fizyką kwantową). W filmie jest taka scena: bohater uwięziony w skałach, bez cienia szans na przeżycie nakręca kamerą video film dla swoich rodziców. Padają tam słowa "mamo, kocham cię, gdybym wiedział, że tak skończę, dzwoniłbym do ciebie częściej... chociaż nie, na pewno bym nie dzwonił (śmiech)". Dlaczego? Dlatego, że tak bardzo lubimy wierzyć w szczęśliwe zakończenia, że nie dopuszczamy do siebie wizji śmierci? Czy dlatego, że kiedy zdajemy sobie sprawę, że to nie test, jest już za późno? Może panu Gyllenhaalowi łatwiej byłoby odpowiedzieć na te pytania. W końcu tyle razy umarł. I zmartwychwstał.