sobota, 22 września 2012

Jestem słoniem

Pamiętam swoją pierwszą konfrontację z twórczością Magika. Byłam niepewną siebie dziewczynką z krzywym zgryzem i za dużym jak na swój wiek biustem, w sztruksowych spodniach i wpędzającą mnie w kompleksy wadą wzroku. Kolonie w górach. Magika przyniósł mi Michał. Nie pamiętam nazwiska. Pamiętam, że od tamtego momentu przez trzy tygodnie patrzyłam w niego jak w obrazek. Obsesyjnie rysował charakterystyczne, kalibrowe 44 wszędzie gdzie się dało. Nawet na stołówkowych serwetkach.
Któregoś dnia Michał postawił mnie na bramce, bo brakowało chłopaków do składu drużyn piłkarskich. Byłam wtedy kiepskim bramkarzem. Ktoś, chyba mój brat, zarzucił mi, że trzymając rękę w kieszeni wiele nie obronię. Michał przerwał grę i podszedł do mnie. Odbyliśmy taki dialog:
M. - Trzymałaś rękę w kieszeni?
P. - Noo... Tak mi jakoś wygodnie.
M. - Skoro tak, to włóż i drugą.
Wrócił na boisko, kazał wszystkim grać dalej, a ja się pierwszy raz w życiu zakochałam.
Dzisiaj jestem lepszym bramkarzem. I na pamięć znam Konfrontacje. Pomyślałam o Michale miesiąc temu, kiedy dziewięcioletni dzieciak przyszedł do mnie i zapytawszy, czy znam to, zaczął rapować Ja to ja, a potem Chwile ulotne. Szacunek przemieszany ze zmaterializowaną niemal dumą z dzieciaka. Czy znam to? Przybij piątkę, młody, cholera jasna! Będą z ciebie ludzie. A potem nastąpił wykład o Kalibrze i Paktofonice. No pewnie, że nagrali tego więcej, ale jeszcze nie możesz słuchać, bo jesteś za mały. Dlaczego już nie nagrywają? Bo, wiesz, Magik się zabił. Wyskoczył z okna. Komentarz młodego był jednosłowny. Szkoda.
Widziałam Jesteś Bogiem. Nie podejmę się recenzji. Żyję w czasach, w których ukrzyżowaną żabę uważa się za sztukę i dyskutuje nad sensem cenzury. Stworzyć dzieło, które przerasta i zatrważa samego autora, które zmienia bieg ludzkich historii - to jest wyczyn. Stworzyć je w warunkach ohydnej, szarej, smutnej i nudnej jak flaki z olejem polskiej rzeczywistości. Stworzyć je mając cztery pięćdziesiąt w kieszeni. Do kina, marsz.

poniedziałek, 17 września 2012

Tako rzecze Kamasutra

Poszłam dzisiaj do Tesco kupić nowe wiadro na śmieci, bo w przypływie fantazji R. pozbyła się starego, rzekłabym, przedwcześnie. Mam ambicje być teraz perfekcyjną panią domu (bez domu), brak wiaderka uznałam więc za klasyczny przejaw chaosu i postanowiłam, że za moją sprawą stan ten ulegnie zmianie.
No więc wybrałam wiadro, czerwone, z pokrywką. Dobrałam doń nawet zestaw worków, na podobieństwo prawdziwej kobiety dobierającej torebkę do butów. Jako, że nie lubię spędzać za wiele czasu w hipermarketach zaraz potem obrałam kurs na samoobsługową kasę, ale przecież nie byłabym sobą, gdybym nie urządziła przystanku w sektorze z książkami. Przejrzałam ofertę, uznałam, że nie ma w niej nic, czego by brakowało w mojej biblioteczce. Jako (przyszła) perfekcyjna pani domu jestem zaopatrzona we wszystkie kulinarne książki tego świata (w rodzinnym zbiorze pojawiła się ostatnio kuchnia rumuńska). Przewodniki po wszystkich strategicznych miejscach świata też już dawno zgromadziłam (chociaż po Malcie chętnie przygarnę). Już miałam opuścić księgarniany sektor, kiedy oczom moim ukazało się wydawnicze dzieło wszech czasów. Zamarłam. Oto między kieszonkową wersją Kamasutry, a Zdrową Ciążą stało przede mną literackie zbawienie ludzkości, antidotum na wszelkie klęski, kryzysy. Nowy podręcznik Donalda Tuska! MacGyver, Johnny Bravo i Superniania w jednym. "500 sposobów radzenia sobie ZE WSZYSTKIM"!
Rzuciłam wiadro i porwałam tę księgę ocalenia w nadziei, że oto znalazłam odpowiedź na WSZYSTKIE życiowe problemy, począwszy od tych związanych z zawartością portfela, skończywszy na konflikcie w Syrii, alleluja! Ręce trzęsą mi się z wrażenia, ale jakoś otwieram na mniej więcej środku... Strona zapaćkana piktogramami. W obrazkach zawarta odpowiedź na pytanie: jak umyć noworodka. Jadę dalej. Jak zaparzyć herbatę po tybetańsku? No brawo, sobie zaparzaj ze zjełczałym masłem i odorem moczu jaków, smacznego. Jak zrobić hamburgera? Jak podać wino, jak zorganizować piknik, przykręcić półkę, zrobić łuk z leszczyny. Jak zebrać wodę na pustyni. Jak urodzić dziecko, wychować sąsiada, pogrzebać zdechłego kota. Jak rzucić palenie, zawiązać węzeł windsorski, zdjąć prezerwatywę zębami.
Zatrzymałam się na stronie "jak przeżyć udaną randkę". Nie żebym się uważała za eksperta we wszystkich innych dziedzinach, po prostu tak wyszło. Seria fioletowych obrazeczków przedstawiała dwa ludzki. Na sześciu pierwszych wyginały się w różnych kierunkach. Na siódmym, ostatnim, też się wyginały, tyle że na czymś, co w zamyśle autora miało przypominać stół. Ludziki tańczą, a nie robią to, co czytelnikowi przychodzi na myśl po zestawieniu słów "randka", "stół", "wyginać się". Aha. Czyli teraz już wiem, co robiłam w czerwcu tego roku, w towarzystwie polsko-niemiecko-hiszpańskim, na stole bez butów. Byłam na udanej multi-randce!
Kiedyś wyczytałyśmy z N. w Bravo przepis na skuteczny podryw. Nie wiem jakim cudem gazeta wpadła w nasze, młodociane jeszcze, ręce, bo wszystkie znane mi wtedy matki kategorycznie odmawiały wydawania pieniędzy na taki chłam, a moja była w odmawianiu najgorliwsza. Przechodziło tylko Bravo Sport. W każdym razie przeczytałyśmy instrukcję, złożyłyśmy do kupy wszystkie mrugania, pomrukiwania, odgarniania włosów i suszenia zębów. I wyszło nam z tego połączenie epileptyka z paralitykiem i Ciasteczkowym Potworem.
Autor "500 sposobów radzenia sobie ZE WSZYSTKIM" powinien dopisać dla mnie 501. Jak radzić sobie z dotrzymywaniem postanowień z dzieciństwa o nieczytaniu pierdół.