wtorek, 27 września 2011

W imieniu samców rzecz

Marek Koterski zrobił nowy film i teraz wszyscy faceci marzą o tym, żeby wziąć swoje drugie połówki za ręce albo za włosy, zaciągnąć do kina, usadzić w fotelu i powiedzieć "Widzisz, kochanie? Ty też tak robisz". Nie sięgam jednak do samego dzieła autora "Dnia Świra", bo dzieła nie ma jeszcze na ekranach. Chodzi mi o trailer, w którym Więckiewicz opowiada dowcip. Dowcip idzie tak: Co trzeba zrobić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po stosunku? Otóż trzeba ch*ja o firankę wytrzeć.

Gdybym to ja robiła film, dorzuciłabym pytanie, co trzeba zrobić, żeby krzyczała w trakcie. No ale filmu nie robię. Pragmatycznie nie mam też firanek. A nawet jakbym miała, to musiała bym sama siebie z rozumu obrać, żeby iść do łóżka z facetem, co to o firankę. No bo, przepraszam, jak to tak?

Koniec końców brak firanek dyktuje brak powodów do krzyku po stosunku i tutaj powinnam powiedzieć amen i zamilknąć, ale nie mogę, bo odkrywam ostatnio, że są na tym świecie kobiety, które mają powody do krzyku i przed, i po. A raczej zdaje im się, że je mają.

Jestem kobietą, parkowanie tyłem wychodzi mi bardzo średnio, mam wieczny bałagan w torebce i nie odbieram telefonu w stosownym ku temu momencie. Uważam, że są to stałe elementy wyposażenia każdej kobiety, uważam też, że każdy facet powinien się je nauczyć tolerować z charakterystycznym dla wszystkich facetów dystansem. Są jednak takie rzeczy, których żaden szanujący się samiec znosić nie powinien. I ja w imieniu tych samców ośmielam się zabrać głos w sprawie.

Wysłuchuję ostatnimi czasy opowieści kolegów o tym, jakie niesłusznie wymierzone razy przyszło im odbierać z rąk niewieścich. Dowiedziałam się na przykład, że chodzą po tej ziemi dziewczęta, co to wierzą, że nabyta umiejętność obsługi pralki nie tylko czyni je mistrzyniami prania, prasowania i czyszczenia chemicznego, ale też daje prawo do robienia mężczyznom dzikich awantur, że krzywo składają skarpetki.

Umiejętność obsługi miksera w połączeniu z faktem posiadania biustu sprawia, że niektóre kobiety z automatu uzurpują sobie prawo do, za przeproszeniem, darcia papy na partnera, który nie kupił mąki, bo nie było jej na liście zakupów i jak on to zrobił, że sam na to nie wpadł, ćwok?!

Ostatnio kolega zdradził mi, że dziewczyna uraczyła go nielichą scysją. Zdarzyło się, że przyjechawszy do swej lubej celem spędzenia z nią upojnego weekendu źle postawił torbę na podłodze korytarza. Nie w tym miejscu, w którym ona by tę torbę widziała, znaczy się. A gdzie w korytarzu kawalerki w ogóle jest miejsce na torbę, pytam?

Nie, moje drogie panie. Żaden PMS tego nie usprawiedliwia. Jeśli naprawdę komuś potrzeba księcia na białym koniu, to zanim się zdecyduje z kimś być, niech zrobi ankietę na dzień dobry. Niech sobie odhacza, czy wybranek składa bokserki w kostkę, czy słucha francuskiego rapu, czy zasypia zaraz po seksie, czy piłuje paznokcie przy kuchennym stole. Uważam, że żadna kobieta w absolutnie żadnym momencie swojego życia nie powinna zapominać, że jej domeną ma być mądrość i łagodność. Ja wiem, że faceci lubią zołzy. Ale nie despotyczne hetery awanturujące się o byle pierdołę.

Wiele kobiet jest przekonanych, że sprzątanie, pranie, robienie zakupów i pieczenie drożdżówek wychodzi im lepiej niż facetom. No i oczywiście, że wychodzi, skoro od małego się tego wszystkiego uczyły. Kobieta pod żadnym pozorem nie może oczekiwać od faceta, że będzie wiedział, jak się pierze białe koszule. Podobnie jak mężczyzna nie może oczekiwać od kobiety, że będzie umiała naprawić silnik diesla. Jeśli się wzajemnie mile zaskoczą, fantastycznie. Jeśli nie - trudno. Są rzeczy, które mądry mężczyzna może robić razem z mądrą kobietą wspólnie zarówno przy użyciu pralki, jak i samochodu. Ale są też takie, które z natury rzeczy robi się osobno.

Nie można zrobić facetowi awantury o to, że wrzucając rzeczy do pralki nie oddziela damskich koszulek w kolorowe paski od jeansów, w których kosił trawę. Można mu jedynie cierpliwie wytłumaczyć, dlaczego tak się nie robi. Bo choćby nie wiem jak się burzyły zastępy feministek i feministów, tak jest ten świat urządzony, że Yin i Yang się uzupełniają.

Więc, moje drogie panie, nie szukajcie dziury w całym, dopóki wasz facet trzyma się z daleka od firanek.

środa, 21 września 2011

Kochany pamiętniczku...

Z pisaniem jest trochę jak z byciem ninja. Cały czas w pracy. Zresztą mówią, że jak się czegoś nie przeżyje, to nie ma sensu o tym pisać... Dzienniki Piotra Morawskiego, które kupiłam, żeby mieć dostęp do fachowej literatury górskiej, doprowadzają mnie do szału swoją kiepską stylistyką, więc postanawiam pisać własne. Oto ich pierwsza (i ostatnia) publiczna odsłona. Tu, w górach, mój mózg nieustannie zajęty jest myśleniem o rzeczach ważnych. Na każdym przystanku ręce wędrują do bocznej kieszeni plecaka po notes i długopis...

U mojej babki, w zabetonowanym, znienawidzonym Szczecinie, we wstrętnej kawalerce, na komodzie stała szklana ramka wypełniona różnokolorowym piaskiem. Kiedy obracało się tę ramkę, piasek przesypywał się i kształtował w coraz to inny górski krajobraz. Za szybą miejsca, w którym jestem teraz też rozciąga się górski krajobraz. Zamiast odwracać ramkę zamykam oczy. A potem otwieram, żeby się przekonać, czy coś się zmieniło. Nic. Majestat niewzruszony.
Bliżej mi do tych gór, niż do x. Łatwiej mi po nie sięgnąć, łatwiej zdobyć. Chociaż ani jednego, ani drugiego nie jestem w stanie przy sobie zatrzymać. Ile pokory i cierpliwości uczy ta ziemia. Ile budzi w człowieku tęsknoty. Jak skutecznie odpędza wszystkie lęki...

Sytuacja jest idealna. Dom stoi w Kościelisku, a pokój, który zajmuję wyposażony jest w widok na całe Tatry Zachodnie. Prezentują się pysznie. Nienatarczywie i po królewsku. Po prostu sobie są. Dzisiaj zamierzamy spędzić czas na dole. Muszę popracować, a drewniane biurko, w którym od razu się zakochałam i które stoi w 'moim' drewnianym pokoju doskonale pracy sprzyja.

Czerwone Wierchy
Godzina 11.15, wchodzimy do TPNu od strony Małej Łąki. Drogowskaz mówi, że do Kondrackiej Kopy mamy 3,5 godziny, tymczasem o godzinie 12.50 jesteśmy już na Kondrackiej Przełęczy. Robimy przerwę na... przerwę. Ostatecznie rezygnujemy z podejścia na Śpiącego Rycerza. W drodze powrotnej zrodzi nam się w głowach pomysł na książkę "Jak nie wejść na Giewont". Kto wie, może kiedyś?
Na Kondrackiej jesteśmy o 13.40. Długo jakoś szliśmy, ale to chyba przez tę pogodę. Jest tak ciepło i słonecznie, że co chwilę zatrzymujemy się, żeby patrzeć na góry. Nie mamy aparatu, więc patrzeć trzeba długo i uważnie. Ze szczytu widać całe Zachodnie i prawie całe Wysokie Tatry. Kiedy ruszamy w stronę Małołączniaka goni nas tylko jedna chmura.
Na kolejny szczyt wchodzimy zgodnie z czasem podyktowanym na mapie. Nigdzie nam się nie spieszy, podziwiamy Czerwone Wierchy. O tej porze roku naprawdę zaczynają się już robić czerwone.
Z Małołączniaka schodzimy Czerwonym Grzbietem. Nie wiemy, co nas czeka. Okazuje się, że jest stromo i niewygodnie, a przed nami pędzi spanikowany i zestresowany licealista. H. nie wróży mu kariery alpinisty, ale mimo wszystko doradza przy zejściu po łańcuchach.
Widoki w Miętusiej są niesamowite. Właściwie jedyne, czego brakuje nam do pełni szczęścia to termos z ciepłą herbatą. Jest połowa września, a słońce grzeje tak, że trzeba się rozebrać do krótkiego rękawa.
Z TPNu wychodzimy równo o siedemnastej. Trasa, która według mapy powinna zająć prawie osiem godzin trwała w naszym wydaniu 5.50, więc postanawiamy na pieszo wrócić do samego Kościeliska. Trzeba wykorzystać każdy promień słońca. Zima za pasem.

Granaty, Orla Perć
Czas operacyjny: 7.50 Jemy śniadanie w Murowańcu. Popijamy herbatą, bo jednak znalazł się termos. W zasadzie wszystkie kary oprócz halnego przeszły bokiem i teraz cieszymy się spokojnym, cichym porankiem na Hali Gąsienicowej. Jest prawie pusto.
O 6.15 po ciężkiej nocy (5.30 pobudka dla mnie, bo H. nie spał w ogóle) weszliśmy na nasz ULUBIONY szlak w kierunku Murowańca. Do Granatów zamierzamy podejść żółtym szlakiem od strony Czarnego Stawu. Halny w plecy. Oby.
Czas operacyjny: 10.10 Jesteśmy na Skrajnym. 2225m. Widać stąd chyba całą Polskę. Cudnie jest. Nie mam siły pisać, siadam i śmieję się w głos. Zjadamy po słusznym kawałku czekolady za zdrowie tych, którzy mieli wejść tu z nami i ruszamy dalej.
O 12.18 jesteśmy na Przełęczy Krzyżne. Nawet nie wiem, kiedy to się stało, kiedy minęliśmy Pośredni Granat. Temperatura jest letnia, a halny niezmordowany. Smuci nas tylko, że ocena trudności trasy to 5/5, więc trudniej się nie da. (No chyba, że w sandałach, jak pan, który właśnie przeszedł obok)...
Czas operacyjny: 15.19 - Kuźnice. Razem: dziewięć godzin.

wtorek, 13 września 2011

Awe Szatan

Pierwszy raz w życiu, z własnej i nieprzymuszonej woli, weszłam dzisiaj na Pudelka. Trochę mi było głupio, bo naprawdę nie wiedziałam, co mną powoduje, szatan jakiś mnie podkusił, czy co? No ale weszłam, przewinęłam kilkanaście bzdurnych wiadomości o nowej fryzurze Beckhama i już miałam wyłączyć stronę, kiedy spode łba spojrzał na mnie Adam Darski znany światu jako Nergal. No i proszę! Wiedziałam, że szatan! Znalazł mnie. To pewnie dlatego, że paznokcie u stóp pomalowałam na czarno. Myślałam, że nikt nie zauważy, ale przecież szatan czuwa. Już wiem, że coś się dzieje...

Z Pudelka dowiaduję się, że pan Adam Darski jest nową twarzą Telewizji Polskiej, bo oto został jurorem w kolejnym programie z cyklu "Zapłać mi dziesięć tysięcy za odcinek, a nacisnę guzik i powiem ci, dlaczego nie umiesz śpiewać". Trochę się krzywię na tę wieść, ale z czystej ciekawości szukam pierwszego odcinka The Voice of Poland w sieci. Ostatni raz program tego typu obejrzałam jak nadawali pierwszą edycję Idola, za wszystkie popełnione od tamtego czasu grzechy szczerze żałuję, obiecuję poprawę. Oj, dziś zdecydowanie jest dzień, w którym szatan nie śpi. Ciekawość pierwszy stopień do piekła, myślę sobie, włączam i oczami wyobraźni widzę, jak Zły w kotle ręce zaciera.

Sam program, w którym widzowie wyłonią kolejną gwiazdkę w drodze głosowania smsowego (przy okazji zasilając konto prezesa TVP i/lub całej szanownej krajowej rady) mnie nie interesuje, ale patrzę sobie na tego Nergala. Jak on tak siedzi, uśmiecha się, oczkiem mruga. Niby zbiedniał trochę i wychudł po tych wszystkich Dodach i białaczkach, niby z bicepsa mu zeszło, ale tak w całości to przystojny facet jest. I kobiety ciężarne w programie po rękach i brzuchach całuje, i komplementy rzuca, mniej wulgarne niż te Wojewódzkiego nawet. I miły jest. No szatan wcielony, jak nic!

Właśnie dlatego, że ów szatan wcielony poszedł do telewizji (z sobie tylko znanych powodów zarabiać pieniądze za, jak się ludziom wydaje, wciskanie guzika) pod kościołami w całym kraju ustawiły się długie kolejki do podpisywania list mających na celu wymuszenie wyrzucenia pana Darskiego z programu.

To ja powiem tak: po pierwsze jak się komuś pan Darski nie podoba (bo mnie się na przykład podoba) to niech sobie ogląda pana Wojewódzkiego albo panią Sablewską. Można sobie wybierać z pięciuset czterdziestu dziewięciu innych programów typu "wciśnij guzik". Po drugie jak, nie daj Bóg, taki idiotyczny wniosek przejdzie, to ja osobiście idę podłożyć bombę na Woronicza. Po trzecie jestem gotowa się założyć o wielkie pieniądze, że pan Adam Darski ma większe pojęcie o funkcjonowaniu kościoła katolickiego, niż przeciętna osoba podpisująca się pod kościelną nagonką. Po czwarte i ostatnie pan Adam Darski nie jest satanistą, tylko antyteistą. I wolno mu w świetle prawa. A jak ktoś tego pojęcia nie rozumie to niech sobie do słowników zajrzy, bo od tego one są, od tego są one.

Moja pani od religii (która zresztą w życiu prywatnym była zwolenniczką seksu analnego) mówiła, że żeby być satanistą, trzeba wierzyć w istnienie boga. Pan Adam Darski nie wierzy sobie w nic. Pan Adam Darski siedzi sobie w Studiu Telewizji Polskiej, naciska guzik, a wszyscy, którzy tę telewizję oglądają, składają się na jego pensję, czy im się to podoba, czy nie. I głowę sobie daję odgryźć, że w jego kontrakcie nie ma zapisu "zastrzegamy sobie prawo do zerwania z panem umowy z powodów wyznaniowych". Było, nie było, wolność słowa i wyznania jest.

poniedziałek, 12 września 2011

List motywacyjny

Ludzi od wieków uszczęśliwiają rzeczy proste. Ładna i mądra kobieta, silny, rozsądny mężczyzna, dobrze wysmażony stek i przejażdżka fordem mustangiem w idealnie zaaranżowanych okolicznościach przyrody.

Dotarło do mnie, bardzo mocno do mnie dotarło, że gdybym dzisiaj trzasnęła drzwiami i wyjechała do Azji, nikt by za mną nawet porządnie nie zatęsknił. I jak na dobicie, na odwagę, na zachętę może, sięgam po literaturę faktu, w której aż roi się od superbohaterów, co to rzucili wszystko albo prawie wszystko i pojechali szczęścia w górach szukać. Jedni mówią, że to uciekanie. Inni, że prawdziwa miłość właśnie. Tybetańczycy twierdzą, że wspinaczka jest marzeniem głupców. Dobrze więc, jestem głupcem, któremu w dodatku wszędzie daleko. W Tatry daleko, w Grampiany (nie, nie te australijskie) jeszcze dalej. Bo lęk, rezerwa, niewidzialna nić przywiązania (do czego właściwie?), poczucie obowiązku, że trzeba tu siedzieć i na przewrót jakiś czekać. Bez sensu. I dość tego.

Dobrze więc, jestem głupcem. Przez własną głupotę zafundowałam sobie prawdopodobnie dodatkowy rok studiów, przez własne lenistwo wciąż i wciąż odwlekam magisterkę, którą teraz muszą mieć podobno wszyscy, bo bez niej to głupio i wstyd.

No i co z tego, że jestem głupcem? No co z tego? Czy poza mną komuś to robi jakąś istotną różnicę? Błądzić ludzka rzecz. Lenić się też. Nie wiedzieć, czego się chce od życia - owszem, też ludzkie bardzo. A jakże ludzkie wiedzieć, czego się chce i do tego dążyć. A już najbardziej ludzkie jest stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie "spieprzyłaś, mała, to teraz weź i napraw".

W międzyczasie (wolnym od spieprzania) dowiedziałam się od samej siebie, że chcę, że będę pisać, no i proszę. Żeby pracować nie muszę nawet wychodzić z łóżka, a zawodowo cała jestem swoimi tekstami. Ludzie, dla których pracuję nawet nie wiedzą jak wyglądam. Nie widzą, że do roboty przychodzę w czarnym wyciągniętym t-shircie do kolan, że wyglądam jak lepsza (bo młodsza i z mniej widocznymi odrostami, za to z lepszym biustem) wersja Carrie Bradshaw. I w takim przyodziewku, czekając aż wystygnie mi kawa, mnożę teksty lifestyle'owe, chociaż własnego lifestylu zdefiniować jakoś nie mogę. Ale co? Jest to jakiś początek, niewątpliwie. Albo może środek? Co zresztą za różnica.

Ojciec Ryszarda Kapuścińskiego zwykł pytać go w niedzielne popołudnia, czy był w tygodniu w pracy. Ryszard Kapuściński odpowiadał, że owszem, był. Niezmienną reakcją ojca było stwierdzenie, że osiem godzin spędzonych przy maszynie do pisania to nie jest praca. Nieważne, kto miał rację. Ważne, kto, koniec końców, był z siebie zadowolony.