sobota, 18 września 2010

To śpiewają chłopcy z naszego puebla

Pan Jan, nim sięgnął po ciastko, obszedł stół i zaproponował poczęstunek wszystkim paniom. Mnie na końcu, bo raz, że byłam najmłodsza, a dwa, że wszyscy widzieli naszą komitywę. Śmialiśmy się z tych samych żartów, a najzabawniejsze wydało nam się, że ktoś umieścił "Pamelo, żegnaj!" w śpiewniku z przyśpiewkami patriotycznymi. Za każdym razem, gdy już dochodziliśmy do ładu nad sobą i pan Jan na powrót z opanowaniem dolewał mi litewskiego piwka, wody mineralnej, kawki, któreś z nas intonowało cichutko "uuukochany, to jest nasz ostatni wieczór" i znów wybuchaliśmy śmiechem. "Panie Janie, nie przystoi" mówiłam, a pan Jan już ujmował moją rękę, żeby z pasją opowiadać mi, kto zacz, a przy którym stole, a z kim, a dlaczego, a skąd, a dokąd.

Pan Jan jest modelem, którego już nie produkują. Można go najwyżej skopiować, ale to już nie będzie to samo. Podobnie jak cała reszta ma w sobie mnóstwo, mnóstwo wdzięku i ciepła. Niespotykaną energię i radość życia. Może to spokojna, majestatyczna starość, może sekret mędrców, a może coś, czego nie rozumiem i jeszcze nie widzę. Wszyscy ci ludzie mają coś, co sprawia, że nie czuję się wśród nich anonimowa, chociaż nie znam nikogo i oddziela mnie od nich półwieczna przepaść. Patrzą w oczy i bez skrępowania pytają jak minął dzień, tydzień, miesiąc. Z humorem - przez twarde "h", którego dziś już nikt nie potrafi wymówić - opowiadają o swoich dolegliwościach, wnukach, wyprawach. Opowiadają o wycieczkach za wschodnią granicę, o ludziach, których nie znam i nigdy nie poznam. Wysypują z rękawa anegdotki z zagranicznych wycieczek i z późnego okresu gomułkowskiego. Panowie grillowaną kiełbaską przegryzają kobiece śpiewy. "Dziewczyny, żywiej, bo uśniemy. Rozciągacie jak stare babcie!" Śpiewa kto chce, potrafią wszyscy.

Na chwilę wchodzę do kuchni. Pytam, czy w czymś pomóc, ale szybko wychodzę, bo mimo nowoczesnego wnętrza widzę różewiczowskie stare kobiety, co to "są solą ziemi, korą drzewa". Nie ma tam dla mnie miejsca. One wiedzą wszystko.

Nie przyjechałam na piknik. Każdy z tych ludzi ma swoją historię. Jest historią. Wszyscy zostali wysiedleni, przesiedleni. Osiedlili się w miejscach innych, niż ich dom. Kresowianie - z jednych kresów na drugie. U kresu życia, które zmusiło ich do oglądania krawędzi człowieczeństwa, pokazało kres humanizmu. Zwierzam się panu Janowi, że odczuwam ostatnio głód informacji, że mam ogromne zapotrzebowanie na wiedzę. Że czuję się strasznie, strasznie głupiutka. Pan Jan chwyta mnie za ramię, kiwa głową. Nic nie mówi. Zaginam w roztargnieniu róg "Dziennika Wileńskiego" z przedrukiem starej mapy. "O, widzisz, widzisz, taka była Polska" mówi ktoś za moimi plecami. Widzę. Ale nic o niej nie wiem. Nie ciągnę nikogo za język. Nie ma potrzeby. W myśl teorii Domosławskiego rozmowy ludzi, którzy przeżyli wojnę zawsze koniec końców do wojny się sprowadzają. Te tutaj też. Wystarczy poczekać. A kiedy to się stanie moim jedynym obowiązkiem będzie zamknąć gębę i słuchać. Do upadłego. Ile wlezie.

Wśród tego wszystkiego echem odbija mi się zdanie wypowiedziane przez mężczyznę, którego obecność cenię sobie w swoim życiu bardzo wysoko i który w dużym stopniu odpowiada za to kim dzisiaj jestem. Powiedział on kiedyś, że żadne wojny go nie interesują, że w sumie to za jedno ma, czy tu jest Polska, czy Niemcy, czy Rosja. No i jasne, że głupota młodości, jakieś takie mentalne potknięcie. Ale to zdanie tkwi mi drzazgą w mózgu po dziś dzień. I wierci dziurę zwłaszcza teraz, kiedy jego dwuletni synek na owcę powiedział mucha. Nie Fliege, nie fly, tylko mucha.

Myślę sobie, że ten mężczyzna śmiałby się z umieszczenia "Pamelo, żegnaj!" wśród pieśni patriotycznych równie szczerze, co pan Jan. Ale nic nie mówię. Zamykam gębę i słucham. Do upadłego. Ile wlezie.

sobota, 11 września 2010

Gazeta Jurka...

(...czyli kocham, wspieram, staram się zrozumieć. Z myślą o RM. I o sobie).

Był sobie kiedyś Jurek. Chyba tak miał na imię. A nawet jeśli miał na imię Józek albo Janek, to nie ma znaczenia. Ten Jurek miał żonę, którą przez iks lat małżeństwa codziennie strofował, że przy stole się nie czyta. Dzień w dzień, konsekwentnie i do znudzenia powtarzał wciąż to samo szanownej małżonce, która równie konsekwentnie rozpędzała się z gazetą do talerza. Kiedy Jurek umarł, rodzina pochowała go zgodnie z protokołem. Potem żona Jurka usiadła przy stole ze swoim szwagrem, bądź bratankiem i powiedziała „no, to teraz możemy sobie poczytać” i oboje się rozpłakali.

Taką historię opowiedziała mi babcia w kontekście na tyle banalnym, że już nie pamiętam, o co chodziło. Babcie jednak już tak mają, że sprzedają niebanalne teksty w banalnym oświetleniu. Ostatecznie takie jest przecież życie. Nieważne, czy żona Jurka po jego śmierci kiedykolwiek zasiadła z gazetą do obiadu, czy może już nigdy więcej nie sięgnęła po prasę w ogóle.

Jurka czytanie przy stole jest dziś moim dylematem. Jurka czytanie przy stole paraliżuje mnie i wiąże mi ręce. Proszę sobie wyobrazić tę rzeczywistość Jurka i Jurka żony. Ćwierć albo i pół wieku razem i oto codziennie jedno z nich mówi „kochanie, nie czytaj przy stole”, a drugie odpowiada „dobrze, kochanie, przepraszam, już nie będę”. Po ilu tygodniach albo miesiącach gazeta Jurka obrzydłaby mi do granic? W którym momencie poderwałabym się od stołu i wepchnęła Jurkowi tę jego gazetę głęboko do gardła?

Odpowiedź a: nigdy i w żadnym, jeśli kocham Jurka i akceptuję jego zasady, życie rodzinne i obiady bez gazet.
Odpowiedź b: natychmiast i od razu, jeśli Jurek zechce narzucić mi swoje zasady i zabroni czytać przy stole.

Na życie większości z nas, kończących studia, stabilizujących swoje plany i projekty, składać się będzie gazeta Jurka. Kredyty na mieszkania i samochody. Pierwsze komunie, śluby, pogrzeby, dziecka pierwszy dzień w szkole, parapetówka sąsiadów, dożynki gminne, rozmowy o życiu. Każdemu z tych przełomowych, epokowych wydarzeń towarzyszyć będzie tekst Jurka. „Kochanie, nie czytaj przy stole”. „Nie opieraj się o ścianę”. „Boże, jak ten czas szybko leci”. „Tak to jest”. I znów wesela, obiady, teściów wizyty, kredytów raty, z ogródkiem domy, z katalogu last minute wczasy, jeden dzień u moich rodziców, drugi dzień u twoich święta, u weterynarza kolejki, u pediatrów porady…

I w którymś momencie przyjdzie zacytować żonę Jurka. No i co?

No i fajnie. Tylko, że w moim scenariuszu nigdy nie było miejsca na gazetę Jurka. Było miejsce na ekstrawagancję. Na luksus czytania przy stole. Gazety, książki, encyklopedii nawet. Boję się dzisiaj tej Jurka gazety jak ognia piekielnego. Ale! Co ja gadam? Ognia piekielnego się nie boję wcale. A gazety Jurka – jak cholera.

piątek, 3 września 2010

Umarł król, niech nie żyje król

Ostatni weekend sierpnia. Jezioro, zgrana ekipa z tych, co to nie każdemu i nie codziennie się trafiają. Dwudniowa impreza w stylu lat siedemdziesiątych. Garderoba jak się patrzy. Ścieżka dźwiękowa dopasowana idealnie, lepiej się po prostu nie da, lepiej być nie może. I gdzieś między Glorią Gaynor i "Let it be" pada hasło, że cudownie by było, gdyby na świecie znalazło się jedno takie miejsce, w którym żyją wszystkie zgasłe gwiazdy. Gdyby się okazało, że sfingowali swoją śmierć dla świętego spokoju i dla kasy z tantiem. Ktoś w odpowiedzi stwierdza, że wcale by się nie zdziwił. Ktoś inny dorzuca, że Elvis żyje. Przecież wielu jest takich, którzy wierzą, że nie tylko Jezus zmartwychwstał, alleluja.

Sięgam ostatnio po różne biografie, oglądam filmy oparte na faktach z czyjegoś życia. Kapuściński napisał, że czytamy biografie, żeby nie pozostawić samych siebie oraz bohaterów anonimowymi. Żeby poczuć zwyczajną ludzką bliskość. Ostatnio podczas oglądania "Blondynki" o losach Marylin Monroe ucieszyłam się, że takie miejsce, w którym w ukryciu żyją wszyscy wielcy tego świata nie istnieje. Czytać ich, słuchać, oglądać, wspominać - tak. Spotkać - nigdy.

Bo i cóż to byłby za światek? Okropność. Dom wariatów, wyjętych spod wszelkich norm społecznych. Nie chciałabym się tu posiłkować wzniosłym hasłem, że niby wszystko ma swój czas i swoje miejsce, bla, bla, bla. Ale niech ma, na litość! Niech ma, bo inaczej wszystko to, co w nich ceniliśmy, za co ich wielbiliśmy, zmieni się w fanaberię.

Kto chciałby odkryć siedemdziesięciopięcioletniego Elvisa w ortalionie, który wciąż i wciąż zgłasza pretensje do swojej ulubionej kanapki nie przejmując się cholesterolem ani swoją tuszą? Kto chciałby spotkać Janis Joplin, starą babcię wiecznie poszukującą fajek i skrętów, krzykliwą i nieznośną? Kto chciałby być świadkiem wiecznych sporów policji i Kurta, bo ten znów dokonał rozróby na nieświadomce?

A i to gdyby zachowali swoje charakterystyczne cechy i wiedzielibyśmy na co się przygotować. A gdyby się po prostu zestarzeli? Czy banda stetryczałych dziwaków nie jest mniej odrażająca niż banda stetryczałych dziwaków, którzy przestali być dziwakami? Czy nie byłoby wstrząsem oglądać Hendrixa śledzącego seriale na Comedy Central? Albo Lennona wyprowadzającego psa na spacer i wyrzucającego śmieci?

I jak by to wyglądało, gdyby co chwile wprowadzał się tam ktoś nowy ze swoimi coraz dziwniejszymi i dziwniejszymi przyzwyczajeniami? Oto na przykład Michael Jackson witany przez Freddiego. Zostali by kumplami z sąsiedztwa? Krytykowaliby się, czy gratulowali sobie wzajemnie? Pisaliby pod pseudonimem, czy starzeli się sfrustrowani i zestresowani, że nie mogą dzielić się talentem?

Ryczeliby pewnie z rozpaczy, że kolejny ktoś coveruje ich utwory i załamywali ręce nad kondycją rynku muzycznego. Oglądali TVN24, walki pod krzyżem i skomercjalizowane akcje Greenpeace. Patrzyliby jak ich składanki "Top 10" dodają do kartofli w Tesco.

Niech giną, niech zatem umierają w katastrofach lotniczych, z przedawkowania i na zawały serca. Niech nie będzie dane nam ich spotkać. Bierzmy od nich tyle, ile nam dali za życia. Ile nam po sobie zostawili. Niech stracę na swoim poczuciu dobrego smaku - licytujmy ich sedesy, sztuczne szczęki i słuchawki prysznicowe. Kradnijmy ich albumy, retuszujmy fotografie.

Dla nich i przez świat będzie się zatrzymywał w miejscu tak długo, jak długo będziemy mówili, że Elvis nie żyje.