piątek, 3 września 2010

Umarł król, niech nie żyje król

Ostatni weekend sierpnia. Jezioro, zgrana ekipa z tych, co to nie każdemu i nie codziennie się trafiają. Dwudniowa impreza w stylu lat siedemdziesiątych. Garderoba jak się patrzy. Ścieżka dźwiękowa dopasowana idealnie, lepiej się po prostu nie da, lepiej być nie może. I gdzieś między Glorią Gaynor i "Let it be" pada hasło, że cudownie by było, gdyby na świecie znalazło się jedno takie miejsce, w którym żyją wszystkie zgasłe gwiazdy. Gdyby się okazało, że sfingowali swoją śmierć dla świętego spokoju i dla kasy z tantiem. Ktoś w odpowiedzi stwierdza, że wcale by się nie zdziwił. Ktoś inny dorzuca, że Elvis żyje. Przecież wielu jest takich, którzy wierzą, że nie tylko Jezus zmartwychwstał, alleluja.

Sięgam ostatnio po różne biografie, oglądam filmy oparte na faktach z czyjegoś życia. Kapuściński napisał, że czytamy biografie, żeby nie pozostawić samych siebie oraz bohaterów anonimowymi. Żeby poczuć zwyczajną ludzką bliskość. Ostatnio podczas oglądania "Blondynki" o losach Marylin Monroe ucieszyłam się, że takie miejsce, w którym w ukryciu żyją wszyscy wielcy tego świata nie istnieje. Czytać ich, słuchać, oglądać, wspominać - tak. Spotkać - nigdy.

Bo i cóż to byłby za światek? Okropność. Dom wariatów, wyjętych spod wszelkich norm społecznych. Nie chciałabym się tu posiłkować wzniosłym hasłem, że niby wszystko ma swój czas i swoje miejsce, bla, bla, bla. Ale niech ma, na litość! Niech ma, bo inaczej wszystko to, co w nich ceniliśmy, za co ich wielbiliśmy, zmieni się w fanaberię.

Kto chciałby odkryć siedemdziesięciopięcioletniego Elvisa w ortalionie, który wciąż i wciąż zgłasza pretensje do swojej ulubionej kanapki nie przejmując się cholesterolem ani swoją tuszą? Kto chciałby spotkać Janis Joplin, starą babcię wiecznie poszukującą fajek i skrętów, krzykliwą i nieznośną? Kto chciałby być świadkiem wiecznych sporów policji i Kurta, bo ten znów dokonał rozróby na nieświadomce?

A i to gdyby zachowali swoje charakterystyczne cechy i wiedzielibyśmy na co się przygotować. A gdyby się po prostu zestarzeli? Czy banda stetryczałych dziwaków nie jest mniej odrażająca niż banda stetryczałych dziwaków, którzy przestali być dziwakami? Czy nie byłoby wstrząsem oglądać Hendrixa śledzącego seriale na Comedy Central? Albo Lennona wyprowadzającego psa na spacer i wyrzucającego śmieci?

I jak by to wyglądało, gdyby co chwile wprowadzał się tam ktoś nowy ze swoimi coraz dziwniejszymi i dziwniejszymi przyzwyczajeniami? Oto na przykład Michael Jackson witany przez Freddiego. Zostali by kumplami z sąsiedztwa? Krytykowaliby się, czy gratulowali sobie wzajemnie? Pisaliby pod pseudonimem, czy starzeli się sfrustrowani i zestresowani, że nie mogą dzielić się talentem?

Ryczeliby pewnie z rozpaczy, że kolejny ktoś coveruje ich utwory i załamywali ręce nad kondycją rynku muzycznego. Oglądali TVN24, walki pod krzyżem i skomercjalizowane akcje Greenpeace. Patrzyliby jak ich składanki "Top 10" dodają do kartofli w Tesco.

Niech giną, niech zatem umierają w katastrofach lotniczych, z przedawkowania i na zawały serca. Niech nie będzie dane nam ich spotkać. Bierzmy od nich tyle, ile nam dali za życia. Ile nam po sobie zostawili. Niech stracę na swoim poczuciu dobrego smaku - licytujmy ich sedesy, sztuczne szczęki i słuchawki prysznicowe. Kradnijmy ich albumy, retuszujmy fotografie.

Dla nich i przez świat będzie się zatrzymywał w miejscu tak długo, jak długo będziemy mówili, że Elvis nie żyje.

1 komentarz: