wtorek, 7 sierpnia 2012

Wegański kotlet


Jedzenie gulaszu meksykańskiego przerywa mi głos ojca trójki dzieci, który radosnym, wysokim tonem domaga się przy barze "czegoś wegańskiego". Meksykański gulasz jem na cześć Sama, z którym kilka godzin wcześniej urządziłam sobie miłą pogawędkę. Ja w Starbucksie spijam kawę i wysyłam materiały do redakcji, on w Meksyku spać nie może, więc robi dzieciom naleśniki na śniadanie. Dzieci w przypadku Sama jest dokładnie tyle, co w przypadku ojca-weganina. Trójka. W tej filmowej scenerii odbywamy z Samem rozmowę o Bobie Marleyu i o tym, że czasem rzeczy najprostsze zrozumieć najtrudniej.

Tymczasem, już kilka godzin po "śniadaniu on line", wegański ojciec zamawia wegańskie obiadki dla swoich dzieci i wcina mi się w gulasz. Dla niego nie ma mięsa i już. Dla jego dzieci też nie. Powodów do niejedzenia mięsa są tysiące. Może żal mu kangurów w Australii, kogutów - w Meksyku właśnie - albo może chroni lasy na Borneo. Kto wie? Wegański ojciec prawdopodobnie nie ma bladego pojęcia, jak bardzo swoim bezmięsnym daniem wpisuje się w mój nastrój. Ochrona środowiska to bezkresny ocean, a ja akurat musiałam popłynąć w tym oceanie ze złym prądem. Ale od początku...

Wpływ dwutlenku węgla na zmiany klimatu jest kością niezgody w środowisku biologów, klimatologów, geologów, ekologów i kogo tam jeszcze. Polityka energetyczna w ciągu ostatnich dwu lat trochę ostygła, bo kryzys ekonomiczny okazał się być ważniejszy od ziemskiej atmosfery. Wszystkie ostatnie konferencje klimatyczne to farsa. Protokołów o emisji też nikt ratyfikować nie chce. A mimo to Europa nadal sprzedaje koncesje na wysyłanie dwutlenku węgla w kosmos. Firma, która wypuszcza coś przez komin musi za to wypuszczanie przez komin zapłacić. Ale nie każda. Co bogatsi, sprytniejsi i bardziej zorientowani w prawie pakują walizki i z Lublina albo Bełchatowa przenoszą interes do Afryki albo Azji. Fachowo nazywa się to carbon leakage, a w praktyce wygląda po prostu tak, że zamiast płacić urzędom grube tysiące za kolorowe certyfikaty, zarabia się grube miliony na potencjale czarnego albo żółtego lądu. Ten, kto nie ma wystarczająco dużo pieniędzy, odwagi bądź obu powyższych, zostaje na Starym Kontynencie i zasila państwo opłatami administracyjnymi. W punkcie zajmującym się weryfikacją tegoż współczesnego podatku kominowego znalazłam się dzisiaj na rozmowie kwalifikacyjnej.

"Zapewne czytała pani rozporządzenie" stwierdzono raczej, niż mnie zapytano. Czytałam. "I jak się pani podobało?". A czy rozporządzenie może się podobać? Okazuje się, że może. Komuś, kto zarabia na nim pieniądze. "Nam nie chodzi o żadną ideologię". To już zauważyłam dawno. W ochronie środowiska ideologia kończy się na zbieraniu wody dla Afryki i liczeniu storczyków w Konińskim Parku Krajobrazowym. Dalej zaczynają się sowite pensje. "Co pani rozumie pod pojęciem tworzenia procedury?" zapytał Pan Prawnik. "Tworzenie procedury" pomyślałam sobie, a w mojej głowie włączył się alarm o nadchodzącym wybuchu atomowym.

"Pani została stworzona do pisania, prawda?" pyta wreszcie Pan Prawnik w klapkach przerywając tym samym administracyjny wywód Pani Prawnik w zaawansowanej ciąży i białej sukience. "Skąd pan wie?" wyrywa mi się. "Kazałem pani napisać opowiadanie o czerwonym baloniku wypełnionym rtęcią". Fakt. Kazał. Napisałam. Podobno jako jedna z nielicznych. I tu dociera do mnie, że pomyliłam strony. Że on jest w obozie Donalda Trumpa, a ja Boba Marleya. Że on się sprawdza w rozporządzeniach, a ja w historyjkach o baloniku. Że on w certyfikatach i zezwoleniach na emisję widzi swoją pensję, a ja konkretny szwindel. I że dla niego globalne ocieplenie to ISO i EU ETS, a dla mnie topniejący Spitsbergen.

"Tato, tato, ale dla mnie z kotlecikiem" krzyczy dzieciak ojca-weganina. Po co z kotlecikiem, skoro nie ma mięsa? Niektórzy lubią, kiedy coś wydaje się innym, niż jest w rzeczywistości. A po co rozporządzenie o emisji, skoro być może nie ma globalnego ocieplenia? Może po to, żeby Pan Prawnik w klapkach mógł mi przypomnieć, po co przyszłam na świat. "Dobrze, z kotlecikiem" odpowiada spokojnie ojciec-weganin. Ciekawe, w czyim obozie będą jego dzieci, kiedy dorosną...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz