wtorek, 11 stycznia 2011

Small talk, big problem

Lubię mądrych ludzi. Jedna z takich osób wysłała mi dziś polecenie dotyczące mojego przyszłotygodniowego wystąpienia na seminarium. Utkawszy zasłonę dymną z cytatów żydowskich poetów i pop-artystów napisał ów ktoś: "proszę przygotować wykon na temat wielkich zagrożeń naszego świata". Meandrując gdzieś między porozrzucanymi w mailach wersami Brzechwy, Beatlesów i "Kasabian", nie spostrzegłam w pierwszej chwili jaką pułapkę na mnie zastawiono. Czyli co? Proszę posiąść wiedzę globalistów, polityków, politologów, etyków, wizjonerów i papieża. Proszę stać się eksperymentalną hodowlą Nostradamusów, Hitchcocków, Dylanów i Alów Goreów w jednym. Proszę na bok odłożyć wszystkie z pozoru tylko ważne problemy swojego życia i zająć się tym, na czym naukowcy zjadali, zjadają i zjadać zęby będą, na wieki wieków amen. Proszę odpowiedzieć na pytania wszystkich ciekawskich dzieci (a innych nie ma). Dlaczego jest wojna? Skąd się bierze mięso? Czy będę mieć braciszka? Po co jest prezydent? Po co jest mama? Co to jest dziura ozonowa? Dlaczego jest ocean? Dlaczego śnieg jest biały? Czy niebo istnieje? Co jest w piekle? Dlaczego wszyscy kiedyś umrzemy?

Tak jest, panie profesorze. Pojęłam temat, chociaż i tak wiadomo, że się skończy cytatem żydowskiego poety. "Po co wasze swary głupie, wnet i tak zginiemy w zupie!” Podjęłam i czytam, o wielkich zagrożeniach naszego świata, o których nikt nie chce słuchać. O pomyśle na wytępienie wszystkich komarów i o nadmiernym wydobyciu litu. O zatrważająco rosnącej konsumpcji mleka w Azji i o tym, że Amerykanie nie wierzą w stale zmniejszającą się bioróżnorodność. O tym, co naprawdę wynika z topnienia lodowców. O tym, że Polskie Koleje Linowe zażyczyły sobie zmniejszenia powierzchni obszarów ścisłej ochrony w Tatrzańskim Parku Narodowym i gwiżdżą na to, że świstak na Kasprowym przestał świszczeć. Świstać. Czytam o zanieczyszczeniu hałasem, światłem i głupotą. Czytam - od tego jestem.

Jestem też od tego, żeby wiedzieć, że niewielu interesuje świstak na Kasprowym. Czytam i nadziwić się nie mogę, że choć na świecie jest tyle problemów, ludzie trzymają się jakiejś plastikowej wersji szeroko i opacznie pojętego "eko-humanizmu". Co gorsza, trzymając się, sami siebie przekonują, że zbawiają ludzkość. Uwierzyli w to, co robią. Nie jedzą mięsa, bo żeby wyprodukować kotlet, trzeba zabić świnię. Nie noszą futer, bo ktoś im wmówił, że poliester to Jezus Chrystus wśród syntetyków. Kupują siódmy telefon za złotówkę, bo można go ładować na baterie słoneczne. Ale nie trzeba. Jadą pustymi samochodami do pracy i w oknie szybkiej obsługi kupują kawę w papierowym kubku, który potem ktoś podda recyklingowi. Wśród wielu wielkich problemów naszego świata wypunktowanych przez Holenderskich, Szwajcarskich i Angielskich naukowców nie znajduję jednego: globalne przekonanie o braku problemów. Nie uwierzyli w to, że ktoś może im nie wierzyć. Że świat może im nie uwierzyć. Że nie zechce ich słuchać. Ot, psikus.

Lubię mądrych ludzi. Jedna z takich osób opowiedziała mi dziś o pewnym miejscu na dnie oceanu. Do miejsca tego płyną wieloryby i, dopłynąwszy, zaczynają śpiewać. Bo wieloryby śpiewają. A magia tego miejsca polega na tym, że śpiewane w nim pieśni potrafią okrążyć ziemię. Jakoś nie mogę przestać o tym myśleć. W kontekście problemów naszego świata również. Bo z wielu problemów, które generuje ludzkość wynikają wielorybie zakłócenia w komunikacji. Intensywny transport morski, zmiana składu chemicznego wody, hałas, zaśmiecenie, to wszystko razem do kupy wzięte sprawia, że wieloryby po ludzku nie mogą się ze sobą dogadać.

Tak sobie myślę, trochę jak te ciekawskie dzieci. Wieloryb jest duży. Ocean jest duży. Jeśli ten problem nie jest duży, to co jest?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz