niedziela, 23 stycznia 2011

Świnia w Himalajach

Istnieje, obok wielu innych, poznawcza natura moich podróży pociągami. Spędzając czas w kolejowym wagonie można się dowiedzieć wiele. O życiu. Najwięcej zaś można się dowiedzieć o sobie samym. Można, może nie poznać, ale spotkać na pewno, wielu oryginalnych ludzi. Kiedyś na przykład dane mi było siedzieć naprzeciwko pana profesora jeszcze wtedy akademii rolniczej, który żądał dowodów mojej znajomości artystycznego dorobku "The Rolling Stones". Bo zwyczajnie mi nie wierzył, że ktoś taki jak ja może się interesować czymś takim jak "to". Innym razem spotkałam trzydziestolatka, który próbował mi zaimponować historiami o swoich podróżach służbowych, więc w odwecie sprzedawałam mu swoje wymyślone bajki o wyjazdach do Kambodży i Laosu. Uwierzył. Nawet w to, że mam na imię Ania. Byli też: lotnik, generał, sopranistka, liczni gitarzyści, prawniczki, księgowe i fanki krzyżówek panoramicznych. Raz natknęłam się w podróży na Emilię Krakowską, a raz znalazłam najprawdziwsze sto dolarów.

Dziś, podróżując wagonem klasy drugiej, odkryłam natomiast, że moja babcia nie zawsze ma rację. Przynajmniej nie zupełną. Babcia zwykła mawiać, że na świecie są dwie najgorsze rzeczy. Pierwsza to chuda świnia. Druga zaś to pijana kobieta. Fakt, z chudej świni pożytku żadnego nie ma. Jeśli ktoś ma pożytek z pijanej kobiety - jego sprawa. Ale ja dzisiaj w tym pociągu odkryłam, że może być gorzej. Że gorsza od chudej świni i pijanej baby jest gruba, pijana świnia. Męska. Wiem, że ostatnio krążę wokół męskiego tematu jak zawieszony radziecki Sputnik 1 i że większości ten temat psu na budę, ale jakoś nie mogę się powstrzymać. Może to przez zimę, a może przez plamy na Słońcu. Nieważne. Jak ktoś nie chce, niech nie czyta.

Wieczór, ciemno, zimno, wilki jakieś. Wsiadam do pociągu i zanim orientuję się, że niefortunnie wybrałam miejsce, jest już za późno. Tylko jedno zostaje wolne. Siadam więc. Po przekątnej jakiś ładny chłopaczek, który chyba zamierza w tym roku zdać maturę uśmiecha się do mnie grzecznie, ale w jego oczach widzę komunikat "dziewczyno, coś ty najlepszego...". Studentka na prawo ode mnie jakby głębiej zakopuje się w notatkach z fizjologii zwierząt. Robi się cicho, gęsto i nieprzyjemnie. I wtedy wchodzi. A właściwie wchodzą dwie grube, pijane, męskie świnie. Jedna siada po mojej lewej, druga prezentuje swój czerwony ryj siadając idealnie na wprost. Zaczyna się spektakl.

W mojej głowie zapaliło się już tysiąc jeden czerwonych, ostrzegawczych lampek, więc gorączkowo szukam w torbie słuchawek. Pech chciał, że akurat ich kabel musiał stworzyć wesołą hybrydę z kablem od ładowarki do telefonu i rozplątanie konstruktu zajmuje mi dobre trzy minuty. Cholerne kable, cholerni Chińczycy! Te trzy minuty to mój wyrok. Te trzy minuty to Godzina Świni.

Najpierw jedna świnia do drugiej odzywa się ludzkim głosem, że w tym roku nie zabierze swojej żony nad morze, bo za drogo. "A więc w tej historii jest i maciora" myślę sobie gorączkowo szarpiąc chiński plastik. W tym czasie druga pyta ile taka nadmorska przyjemność. W odpowiedzi pada, że jakieś czterysta złotych. "Pojebało?! Wiesz ile za to można piwa kupić? Czekaj, zara ci policzę". Świnia umie liczyć! W wieku trzydziestu lat jeszcze nie zdążył jej zaszwankować podstawowy kalkulator w mózgu. "No ze stówa będzie". "Chyba takich za 3,50!" A więc jednak zdążył...

Wiem na pewno, że po tym zawoalowanym komunikacie "widzisz maleńka, mam swoją pannę" przyszedł czas na mnie. Nie mylę się, chociaż świnie, widząc, że jestem zajęta, nie odzywają się do mnie wprost. Najpierw komunikują się między sobą. Padają komentarze dotyczące skórzanej biżuterii (akurat mam na sobie biały, skórzany pasek owinięty wokół nadgarstka w roli bransoletki) i laskach noszących wysokie buty (krótki przegląd obuwia osób w przedziale pozwala mi stwierdzić, że jestem jedyną, która porwała się na dwunastocentymetrowe szaleństwo - reszta płaska jak zgon na EKG). Zanim zdążą dodać coś jeszcze, udaje mi się rozwikłać gordyjską plątaninę kabli. Pospiesznie wciskam na uszy ogromne słuchawki z akuratnym podbiciem basu i zatapiam się w dźwiękach slashowej gitary. Bóg istnieje.

Wyciągam z torby swój własny, zaprenumerowany magazyn turystyki górskiej i spadam w Himalaje. Mija chwila i oto znajduję dowód na to, że Bóg nie istnieje. Kątem oka dostrzegam gorączkową wymianę smsów między Świnią Jeden, a Świnią Dwa. Dyskretnie sięgam do kieszeni super kamuflującego biust swetra i naciskam pauzę. Zsuwam słuchawki pod pozorem poszukiwania biletu. "Hehe, to kiedy jedziemy do tych Himalajów?" pyta świnia z obleśnym uśmiechem, który chyba w jej pojmowaniu jest zalotny. I że niby jak mam zareagować? Rzucić się na kolana tylko dlatego, że koleś umie czytać? Zaprosić na wycieczkę? Powiedzieć, że pójdziemy razem na Rysy? Babcia ostrzegała, że nie wolno się z nieznajomymi w Tatrach umawiać, bo ostatnio jakiś chłopak zamordował i w kosodrzewinie porzucił piękną i rozumną. Ale to nie o to chodzi. "Kiedy jedziemy do Himalajów?" "Jak wyrobisz paszport Polsatu" myślę sobie, ale nic nie mówię, bo to, że świnia umie czytać, nie znaczy, że rozumie, co się do niej mówi. Wykrzywiam się w grymasie udającym blondyński uśmiech i ponownie nasuwam słuchawki.

Udaje mi się przeczytać bite sześćdziesiąt stron gazety, a kiedy świnie wychodzą z przedziału, liczę opróżnione puszki po piwie. Dwanaście. W godzinę. Do Himalajów! Z takim brzuchem. Z takim mózgiem. Ze mną?! Pff...

Babcia znowu powie, że się buntuję i sprzeciwiam. Ale muszę jej powiedzieć, że nie miała racji. Bywają gorsze rzeczy, niż chuda świnia.

1 komentarz:

  1. Uśmiałem się po pachy. Świetna notka. Nienawidzę pociągów. Świń tymbardziej. Zawsze udaję wtedy anglika.

    OdpowiedzUsuń