sobota, 29 stycznia 2011

A skrzynka była czerwona

Usłyszałam od przybywających do mojego domu gości, jeszcze w sylwestrowy wieczór, że w takiej amerykańskiej okolicy mieszkam, bo taka uliczka szeroka, oświetlona, spokojna i płotu nie mamy. "I ostatni dom po lewej" dodałam od siebie. Właściwie jedyny brakujący element to wolnostojąca skrzynka na listy. Wolnostojącej skrzynki nie ma, miejscowy listonosz bardzo się przyzwyczaił do naszego dawnego miejsca zamieszkania, więc każda jedna przesyłka trafia pod stary adres. Nawet, jeśli na kopercie ktoś umieścił nowy. Tam ląduje nasza poczta, tam zostaje odczytana. I tam trafia do śmieci.

Nie mam pojęcia, czy ludzie ze sklepów odzieżowych, jubilerskich i drogeryjnych kradną moje dane, czy ja im je rozdaję na prawo i lewo nieświadomie. Jak już mam życzenie zostać czyjąś stałą klientką, a miewam rzadko, to podpisując pakt z konsumenckim szatanem zawsze zaznaczam opcję "nie, nie przysyłaj mi pierdół do chaty, mam czym palić w piecu; wystarczy, że spamujesz mojego maila i komórkę". Jak widać "nie" jest za mało stanowcze, więc nie moja skrzynka pocztowa regularnie zawalana jest tonami indywidualnych ofert, o indywidualności których świadczy jedynie naklejka z moim adresem i nazwiskiem. Normalnie nie zwróciłabym na to uwagi. W ogóle by mnie nie obeszło, co wyjątkowego tym razem mają mi do zaproponowania Avon, Sephorah i Alma. Ale po pierwsze zbliżają się Walentynki i Dzień Kobiet (niedługo zbliżać się też będzie Boże Narodzenie) więc makulatura w skrzynce podwoiła swą objętość (przed Bożym Narodzeniem ją potraja). Po drugie ostatnio cholernie wrażliwa jestem na zalew chińszczyzny w szwajcarskich cenach. Naprawdę poprzestawiało mi się w mózgu i nie mam ochoty wydawać 89,90 zł na t-shirt, w którym jutro będzie chodzić cała Polska, bo do H&M'u przywieźli nowy towar (dziwnie zresztą podobny do starego). Kolega, który pracuje w Sklepie z Bardzo Drogimi Jeansami uraczył mnie ostatnio historyjką, która jeszcze spotęgowała we mnie alergię na chińszczyznę po szwajcarsku. Opisał, jak to czuje się jak ostatni kretyn, ilekroć do Sklepu przychodzą ogólnie pojęci Azjaci, patrzą na metki Bardzo Drogich Jeansów, czytają "made in Bangladesh/China/India", parskają śmiechem i wychodzą. Kierownik Sklepu mówi o takich "Panowie Producenci". Wymowne.

Dzisiaj coś mnie podkusiło i zamiast od razu cisnąć pół tony makulatury do pieca, otworzyłam koperty. Tytuł pierwszego katalogu: "Jak przeżyć (udane) walentynki?" Moja niezawodna i niezależna od tego, czy kogoś mam, czy nie odpowiedź brzmi zawsze "Iść do McDonald's". Ale może autorzy katalogu wiedzą lepiej? Ok. Skoro już dopuściłam się rozerwania koperty, to przerzucę te świecące stronki. Przerzuciłam. Policzyłam! Moje walentynki będą udane, jeśli wydam 1238 PLN na walentynkowe zakupy ograniczając się przy tym tylko do ofert specjalnych, tylko do mnie skierowanych, takich, do których dołączają gumowe kaczuszki i pachnące serduszka do kąpieli oraz próbki kremów afrodyzjakalno-przeciwgrzybiczych. Jeśli ze specjalnej oferty wykluczę serię kremów przeciwzmarszczkowych ze spermy wieloryba (co w wieku 23 lat nie jest wcale takim dobrym posunięciem) wydam tylko 898 PLN, ale za to nie dostanę punktów zamiennych na parasolkę i talonu na kawę. Niewielka strata, bo talon jest na jedną kawę, a kto w walentynki chodzi sam do kawiarni?

No cóż. Przejrzawszy wrzuciłam do pieca. Popełnię konsumenckie albo nawet walentynkowe samobójstwo. Nie zainstaluję wolnostojącej skrzynki pocztowej przy ostatnim domu po lewej. Oferta specjalna? Nie, dzięki, postoję.

1 komentarz:

  1. Ja mam na myśl o tegorocznych Walentynkach rozwolnienie. Bo niby jest, ale niby go nie ma. A wszyscy wiemy jakim dniem są Walentynki. To z kim je spędzać w tym roku skoro przed nie ma deklaracji? Ja ze swoim roztrojem sobie poradzę, ale w sumie fajnie by było mu powiedzieć właśnie wtedy, że mimo chujowego dnia naprawde jestem w nim zakochany. Nie wiem, nie wiem. Will see.

    OdpowiedzUsuń