wtorek, 1 lutego 2011

Pobite gary

Myśląc o niniejszej treści w roztargnieniu wstawiłam masło do zlewu, zamieszałam herbatę nożem i schowałam pusty talerz do lodówki. Ważne pytanie przykleiło się do mnie jak przykleja się do nosa guma balonowa. Niby odkleisz, ale coś przeszkadza i drażni. Pytanie brzmi: co naprawdę sprawia, że przestajemy być dziećmi? Kapuściński zwykł mawiać, że dzieciństwo to jedyny okres, który się w życiu człowieka nie kończy. Chyba nie miał racji...

Czy kres dzieciństwa następuje, kiedy podglądamy starszych kolegów i koleżanki, całujących się w szkolnej szatni? Kiedy oglądamy prawdziwy horror? Kiedy zdychają nam pierwsze świnki morskie? Może kiedy dziewczynki dostają pierwszy okres, a chłopcy odkrywają, że nocna zmaza to nie potwór ukryty w szafie? A może wtedy, kiedy wychodzi na jaw, że nasi ojcowie nie są idealni? Nie. Wstawiłam masło do zlewu, bo znalazłam odpowiedź, która wydała mi się tak ważna i przełomowa, że porządek rzeczy doczesnych totalnie stracił na znaczeniu. Okres dziecięctwa kończy się w świetle bolesnej prawdy o tym, że nasi bohaterowie nigdy nie byli bohaterami. I chyba nawet potem lepiej myśleć, że nie istnieli w ogóle, niż że byli łotrami, rabusiami, oszustami i kłamcami.

Na okładkach biografii wszystkich superbohaterów z dzieciństwa, na plakatach filmów opartych na prawdziwych historiach, na ich zdjęciach, aktach urodzenia i pamiętnikach, wszędzie tam powinni drukować ostrzeżenie "trzymaj z daleka od dorosłej wersji dziecka, którym kiedyś byłeś!" Największy zawód spotyka nas zawsze ze strony tych, w których wierzymy. Jeśli więc wierzyłeś w Janosika, Pocahontas, Franka Hopkinsa, Jessego Jamesa, Skrzetuskiego, ba, nawet w Wasilija Zajcewa - masz przesrane.

Pierwszy winny to Jerzy Passendorf, który uczynił z Janosika główne narzędzia promocji góralskiej cepeliady. Wszystkich oszukał, wszystkich okłamał, nie wspomniał, że poczciwy rabuś był Słowakiem, podobno nigdy nikogo nie zabił, a okraść też zdążył niewielu, bo działał lat dwa zaledwie. Powiesili biedaka w wieku lat dwudziestu i trzech. Czyli w moim. Ot, z uciskiem społecznym walczył. Widział kto walczącego złodzieja, któremu ledwo co wąsy wyrosły?

Dalej ekipa Disneya (który zresztą zmarł na raka płuc od fajek i nie śpi zamrożony w lodówce jak jakaś za przeproszeniem, królewna). To oni powołali do życia Pocahontas, która może i uratowała pana Smitha, ale nie za niego wyszła za mąż. Wybrała wygodne, angielskie życie u boku pana Rolfe, poznali się w trakcie nieudolnej wymiany jeńców wojennych. Nie było wielkiej miłości między złotowłosym chłopcem o klasycznym nazwisku a kukurydzianą panną. Skąd te złote włosy u Anglika, nie wiem. Podobną disneyowskiej, ujmującą historię sprzedał Sienkiewicz, którego najszlachetniejszy ze szlachetnych, Skrzetuski, przemierza siedem gór i lasów, żeby ratować miłość swego życia. Tymczasem pierwowzór Jana, Mikołaj, skończył marnie ścigany przez sędziów i mimo popisów pod Zbarażem, został zapamiętany jako ten, który silą próbował przymusić kobietę do małżeństwa. Niby w tamtych czasach żadna sensacja, ale cały sienkiewiczowski romans i bohaterstwo szlag trafił.

Moje zboczenie polegające na sięganiu do korzeni każdej podejrzanie pięknie wyglądającej historii komiksowej, bajkowej lub filmowej doprowadziło do tego, że przebrnęłam przez biografię gangstera i kowboja. Dwóch bohaterów tysięcy amerykańskich dzieciaków, które dziś mają lat pięćdziesiąt a może i więcej. Jesse James, rewolwerowiec, amerykański Robin Hood, morderca i przestępca. Oraz Frank Hopkins, orędownik ochrony środowiska, ranczer, półkrwi Indianin, kłamca. Nic nie tłumaczy ich samych oraz ludzi, którzy uczynili z nich gwiazdy. Jamesa głównym zajęciem było napadanie na pociągi, tylko to umiał. Podobno dokonał żywota otrzymawszy kulkę w łeb od jednego ze swoich gangsterów. Inna, udokumentowana historia głosi, że uciekł i ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, a potem w ramach prezentu na setne urodziny wyznał światu, kim jest. Jeśli tak było, czy patrzył jak dzieci sąsiadów bawią się w bohaterskiego JJ? W gwiazdę dzikiego zachodu? W gangstera i mordercę? Tchórza? Co czuł? Co myślał?

Historia Hopkinsa jest chyba najbardziej przygnębiająca spośród wszystkich. Ten, który znał Buffalo Billa, ten, który zjeździł pustynie Arabii, ten, który ujarzmił Hidalgo, mustanga-legendę, ten, któremu wierzyli stajenni chłopcy całej Ameryki... wyssał swoje historie z palca. Nie istnieją dokumenty jego wielkich wyczynów, ani spektakularnych wyścigów. Nie ma dowodów na wspaniałe przygody i chwalebne znajomości. Jedyne, co wiadomo, to to, że zostawił Hidalgo gdzieś na Półwyspie Arabskim. Przecież to tak, jakby powiedzieć fanatykom Chicago Bulls, że Michael Jordan nie był czarny, tylko mocno opalony!

I co teraz? Na nic komiksy czytane po kryjomu przy świetle latarki? Na nic nieprzespane noce i wielkie marzenia o sławie? Po co to wszystko skoro nie ma bohaterów i legend? Co zostaje? Pobite gary. Smętarz ideałóf.

1 komentarz:

  1. Na mojej wsi mówiło się "pomylone gary".

    I nie odnotowałam ani pół rozczarowania we wzmiankowanym temacie. No bo niby czemu, tak w sumie?

    OdpowiedzUsuń