poniedziałek, 18 lutego 2013

Bucket list

(c)Wiktor Rezmer
- Na konferencję prasową wpuszczamy tylko z legitymacją - obwieszcza ochroniarz, a ja melduję bratu, że w takim układzie nie wejdzie do środka.
- Zaraz, zaraz! A my? Gdzie jest lista akredytacyjna? - upominają się dwaj mężczyźni w średnim wieku. Rozpoznaje ich jedna z organizatorek i wpuszcza do środka. Ku mojemu zdziwieniu za tymi dwoma prześlizguje się również moje młodsze rodzeństwo.
- No co? Telewizja Katowice! - uśmiecha się szeroko, jak to tylko on potrafi. Zawsze miał szczęście. Tak postawiliśmy pierwsze realne kroki wiodące na spotkanie ze Slashem.

Pierwszy raz o bucket list dowiedziałam się siedząc na kanapie sutereny w czeskiej Pradze. Rzuceni na ścianę Morgan Freeman (o którym W. zwykle mawia "no ten, znany aktor, co grał w takim znanym filmie") i Jack Nicolson (największy sukinkot jakiego zrodził Hollywood) spełniają swoje marzenia zanim kopną w kalendarz. Oczywiście jeden z nich jest obrzydliwie bogaty, a drugi obrzydliwie pozytywnie nastawiony do życia. I do śmierci też. W pierwszym odruchu reaguję sceptycznie, bo przecież każde marzenie można spełnić mając miliony na wydanie i relatywnie dużo wolnego czasu. Ale nim mija połowa filmu ryczę jak bóbr, bo... to takie piękne, że po prostu coś bierzesz i robisz, zamiast o tym myśleć, no! Też tak zawsze chciałam. Może kiedyś mi się uda dojść do tego poziomu życiowego zorganizowania.

Bucket list mojego życia z oczywistych względów fizycznie nie istnieje. Ledwo przekroczywszy ćwierćwiecze jestem jeszcze za młoda na to, by spisywać na kartce czynności do wykonania przed zejściem z łez padołu. Nie znaczy to jednak, że z tyłu głowy nie plączą się marzenia, które warto zrealizować. Jednym z nich było zobaczyć z bliska i posłuchać na żywo Saula Hudsona.

- Pytania proszę zadawać po angielsku, unikać tematów osobistych oraz tych związanych z Guns N' Roses - mówi organizator eliminując z mojej skrupulatnie przygotowanej listy prawie wszystko. Bardzo mnie na przykład interesowało jakie Slash kradł książki będąc nastolatkiem. Bo kradł. Wstaję, podnoszę rękę. - Pani w czerwonym z żółtym na środku - dostaję zielone światło dzięki nowej koszule od mamy. W czarnym t-shircie z logo Guns N' Roses byłabym niewidoczna w tłumie dziennikarskich klonów. - Pani w czerwonym, tak, pani - powtarza prowadzący, a ja już wiem, że wszyscy, którym to opowiem dodadzą odruchowo "małpa w czerwonym", bo dokładnie to samo hasło przechodzi mi przez głowę.

- Hi, Slash, how are you doing? - And he's doing fine jak na faceta, który od trzydziestego czwartego roku życia funkcjonuje tylko dzięki rozrusznikowi serca. W "Anastasia", kawałku z ostatniej płyty, którego słucham obsesyjnie słychać Bethoveena, bo Slash od dziecka słucha klasyki. Pytam, czy jest szansa, żeby kiedyś wplótł w swoje solo polskiego kompozytora. Z potoku słów o czerpaniu inspiracji i rodzicach, którzy uczyli go słuchać każdego rodzaju muzyki, wyostrza się jedno zdanie: "You know, I'am just a guy playing rock". To mi wystarczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz