Niewiele się nacieszyłem dzieciństwem
w błogim pokojowym czasie, o którym rodzice i starsze rodzeństwo
mówili „za Polski”. Mówiono: „za Polski było tego w bród”,
„za Polski była taniocha”, „za Polski chleba i mięsa nie
brakowało, nawet się kaprysiło, że mięso za tłuste”. Tak u
nas chwalono te czasy już z perspektywy tych ponurych lat, które
potem nastały […].
Od takich słów zaczyna się
opowiadanie „Na wojennym przeciągu” autorstwa Stanisława
Ziemby, mężczyzny mimo bezlitosnego upływu lat przystojnego,
mądrego, pokornego, o nienagannych manierach i z klasą. To od niego
uczyłam się szacunku do ojczyzny, w której upływają moje
najgorsze dni i najlepsze lata. To on w wyważony, ale stanowczy
sposób krytykuje rzeczywistość, w której przyszło nam razem
egzystować. I to do niego zwracam się o pomoc, kiedy nie wiem, co
mam myśleć o politycznych, ekonomicznych i gospodarczych
zawiłościach.
Pamiętam jak powstawało „Na
wojennym przeciągu”. Maszyna do pisania ustawiona na drewnianym
stole w pokoju „za kuchnią” czekała na szczupłe, wąskie
palce, które za chwilę miały w nią niewprawnie stukać. - Cicho,
dziadziuś pisze opowiadanie – dawano do zrozumienia mnie i mojemu
bratu, więc wychodziliśmy do nagrzanego słońcem sadu, by tam
dawać upust naszym dziecięcym fantazjom. Nie zastanawiałam się
wtedy nad tym, co i dla kogo pisze. Nie myślałam, że kiedyś będę
po te teksty sięgać z szacunkiem i wzruszeniem.
W naszym domu słowo było tak
ważne, jak jedzenie, picie i oddychanie. Książki i gazety
zajmowały kuchenne blaty, leżały w łazience, przy łóżkach, w
ogrodzie. Ulubioną rodzinną rozrywkę stanowiła gra, w której z
liter jednego wyrazu trzeba ułożyć jak najwięcej słów. Gdyby
ktoś zapytał mnie o najmilsze wspomnienie z dzieciństwa, odpowiedź
zawsze będzie brzmieć: wspólne czytanie książek w „ostatnim
pokoju”, przy rozpalonym w kominku ogniu.
Przy tym kominku, przy którym podobno
ogrzewał się sam marszałek Konstanty Rokossowski najchętniej
zasiadaliśmy po długich zimowych spacerach. Dziadek zabierał nas
do lasu, naciągał na uszy swoją futrzaną czapkę i opowiadał. O
Polsce dobrej, mądrej i silnej, ale czasem też o tej, której
pamiętać się nie chce. Opowiadał o ludziach roztropnych i tych
pogubionych. Prawił o Mickiewiczu i Słowackim, cytował Leśmiana i
Parandowskiego. Cierpliwie tłumaczył czasem znudzonym, młodym
ludziom zagmatwaną historię tego kawałka ziemi, o którym z czasem
nauczyli się mówić „ojczyzna”.
Ze wszystkich kobiet na świecie mój
dziadek wybrał najmądrzejszą, jaką znam i pojął ją za żonę.
Razem dołożyli wszelkich starań, by pokazać mi to, co w tym kraju
najpiękniejsze. Nauczyli jak odróżnić żyto od pszenicy i jodłę
od świerku. Zabrali na Wawel i do katedry w Oliwie. Nauczyli grać w
szachy i w tysiąca. Babcia pokazała jak obliczać rachunek
prawdopodobieństwa, dziadek – jak narysować psa sikającego pod
płotem na malwy. Od niej wiem jak ugotować zupę grzybową pachnącą
świętami, od niego znam cytaty z Szekspira.
Dziadek nauczył mnie, że do każdej
istoty, każdej kultury i każdego miejsca na Ziemi należy
podchodzić z szacunkiem, ciekawością i podziwem. Babcia nauczyła,
że najważniejsze w życiu to mądrze się zakochać i najpierw
myśleć o innych, a dopiero potem o sobie...
Trochę innej Polski nauczyli mnie ci - mimo upływu lat, doskwierających im chorób i rodzinnych problemów - wciąż pogodni, kochający i ciepli ludzie. Trochę innej niż ta, na którą patrzę dzisiaj. Trochę innej niż ta, w której istotne problemy zamiata się pod polityczny dywan, a z małych spraw robi się dramaty wagi państwowej.
Na szali naszych rodzinnych dyskusji leżą dziś: wartość edukacji, kondycja służby zdrowia, jakość pracy i wysokość wynagrodzenia. Te trudne kwestie nadal równoważą proste rozmowy o dążeniu do szczęścia... które przecież już jest naszym udziałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz