wtorek, 21 stycznia 2014

Księga Wyjścia

Niewiele się nacieszyłem dzieciństwem w błogim pokojowym czasie, o którym rodzice i starsze rodzeństwo mówili „za Polski”. Mówiono: „za Polski było tego w bród”, „za Polski była taniocha”, „za Polski chleba i mięsa nie brakowało, nawet się kaprysiło, że mięso za tłuste”. Tak u nas chwalono te czasy już z perspektywy tych ponurych lat, które potem nastały […].

Od takich słów zaczyna się opowiadanie „Na wojennym przeciągu” autorstwa Stanisława Ziemby, mężczyzny mimo bezlitosnego upływu lat przystojnego, mądrego, pokornego, o nienagannych manierach i z klasą. To od niego uczyłam się szacunku do ojczyzny, w której upływają moje najgorsze dni i najlepsze lata. To on w wyważony, ale stanowczy sposób krytykuje rzeczywistość, w której przyszło nam razem egzystować. I to do niego zwracam się o pomoc, kiedy nie wiem, co mam myśleć o politycznych, ekonomicznych i gospodarczych zawiłościach.

Pamiętam jak powstawało „Na wojennym przeciągu”. Maszyna do pisania ustawiona na drewnianym stole w pokoju „za kuchnią” czekała na szczupłe, wąskie palce, które za chwilę miały w nią niewprawnie stukać. - Cicho, dziadziuś pisze opowiadanie – dawano do zrozumienia mnie i mojemu bratu, więc wychodziliśmy do nagrzanego słońcem sadu, by tam dawać upust naszym dziecięcym fantazjom. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, co i dla kogo pisze. Nie myślałam, że kiedyś będę po te teksty sięgać z szacunkiem i wzruszeniem.

W naszym domu słowo było tak ważne, jak jedzenie, picie i oddychanie. Książki i gazety zajmowały kuchenne blaty, leżały w łazience, przy łóżkach, w ogrodzie. Ulubioną rodzinną rozrywkę stanowiła gra, w której z liter jednego wyrazu trzeba ułożyć jak najwięcej słów. Gdyby ktoś zapytał mnie o najmilsze wspomnienie z dzieciństwa, odpowiedź zawsze będzie brzmieć: wspólne czytanie książek w „ostatnim pokoju”, przy rozpalonym w kominku ogniu.

Przy tym kominku, przy którym podobno ogrzewał się sam marszałek Konstanty Rokossowski najchętniej zasiadaliśmy po długich zimowych spacerach. Dziadek zabierał nas do lasu, naciągał na uszy swoją futrzaną czapkę i opowiadał. O Polsce dobrej, mądrej i silnej, ale czasem też o tej, której pamiętać się nie chce. Opowiadał o ludziach roztropnych i tych pogubionych. Prawił o Mickiewiczu i Słowackim, cytował Leśmiana i Parandowskiego. Cierpliwie tłumaczył czasem znudzonym, młodym ludziom zagmatwaną historię tego kawałka ziemi, o którym z czasem nauczyli się mówić „ojczyzna”.

Ze wszystkich kobiet na świecie mój dziadek wybrał najmądrzejszą, jaką znam i pojął ją za żonę. Razem dołożyli wszelkich starań, by pokazać mi to, co w tym kraju najpiękniejsze. Nauczyli jak odróżnić żyto od pszenicy i jodłę od świerku. Zabrali na Wawel i do katedry w Oliwie. Nauczyli grać w szachy i w tysiąca. Babcia pokazała jak obliczać rachunek prawdopodobieństwa, dziadek – jak narysować psa sikającego pod płotem na malwy. Od niej wiem jak ugotować zupę grzybową pachnącą świętami, od niego znam cytaty z Szekspira.

Dziadek nauczył mnie, że do każdej istoty, każdej kultury i każdego miejsca na Ziemi należy podchodzić z szacunkiem, ciekawością i podziwem. Babcia nauczyła, że najważniejsze w życiu to mądrze się zakochać i najpierw myśleć o innych, a dopiero potem o sobie...

Trochę innej Polski nauczyli mnie ci - mimo upływu lat, doskwierających im chorób i rodzinnych problemów - wciąż pogodni, kochający i ciepli ludzie. Trochę innej niż ta, na którą patrzę dzisiaj. Trochę innej niż ta, w której istotne problemy zamiata się pod polityczny dywan, a z małych spraw robi się dramaty wagi państwowej.

Na szali naszych rodzinnych dyskusji leżą dziś: wartość edukacji, kondycja służby zdrowia, jakość pracy i wysokość wynagrodzenia. Te trudne kwestie nadal równoważą proste rozmowy o dążeniu do szczęścia... które przecież już jest naszym udziałem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz