poniedziałek, 6 grudnia 2010

Virginia w kowbojkach

Wszystko, co niezwiązane z pisaniem uważam za stratę czasu - pisze mój mistrz i już czuję, jak przez palce przelewają mi się oceany zmarnowanych godzin, straconych szans i niepodjętych wyzwań. To jedno zdanie wywleka ze mnie całe pokłady wstydu z jakimi przyszłam na świat i jakich dołożyły mi dwadzieścia trzy lata życia. Nie wiem, czy to rozliczeniowo-postanowieniowy, przedświąteczny nastrój tak na mnie wpływa, czy faktycznie z każdego kąta, spod każdej pryzmy śniegu wypełzają kłęby lenistwa. Taką mam wizję własnego życia, że siedzę na tarasiku drewnianego domu gdzieś w westernowej scenerii, z pozoru tylko spokojna i przeżuwam, i spluwam raz za razem. Kapelusz nasunięty na oczy, nogi gdzieś na chyboczącej się balustradzie i tak siedzę, a przede mną kłębią się kępy, tysiące kęp wysuszonej solanki, z których każda jest zmarnowaną godziną mojego życia. I ja tak patrzę na te kępy, na krzaki turlające się w nieładzie i targane wiatrem. I jak przez mgłę dociera do mnie, że przecież tam gdzieś w dole rzeki poszukiwacze złota harują ciężko, kiedy ja tu na tym tarasiku nic nie robię.
I nie dlatego jest ta wizja straszna, że jest, ale dlatego, że przecież coś robię i tych kęp solanki nie jest znowu tak dużo.

Każdy ma taki dzień, że chciałby być Virginią Woolf, która siedzi w pracowni, udaje, że jest zajęta, pali papierosy i gapi się w okno od czasu do czasu tylko schodząc do kuchni, żeby wydać służbie (służbie!) jakieś polecenie. Każdy by chciał, żeby w tej kuchni jedzenie się nigdy nie kończyło i żeby pojawiało się w niej samo, podobnie jak świeże kwiaty w wazonach, czyste obrusy na stołach i pieniądze w skarbonkach. Każdy chciałby sobie nic nie robić i fajnie mieć. Jednocześnie snuje się to marzenie w czasach, kiedy nikogo nie dziwi, że w ciągu tygodnia trzeba zmieścić dwa kierunki studiów, pracę, jeszcze jedną pracę, kurs gotowania i siłownię. W tych czasach spotykam wielu ludzi, którzy na różne sposoby swój czas zapełniają. Większość z nich łączy twierdzenie, że coś w życiu trzeba robić, choć dla każdego to coś ma inny wymiar. I tak jedni muszą upakować w jeden czwartkowy poranek sześć spotkań, inni muszą dołożyć starań, żeby nie zawalić jednego, np. tego dotyczącego kolejnej pracy. Społeczeństwo cementuje - lepiej lub gorzej - presja, że czas należy pożytkować, bo pożytkowanie stanowi o wartości pożytkującego.

Ci, których marzenie o byciu Virginią Woolf rozciąga się na tygodnie, miesiące, lata przegrywają. Upadł kolonializm, skończyła się arystokracja i każdy musi sobie jakoś radzić sam, bo oczywistym jest, że samo się wyro nie pościeli. Ci, którzy nie potrafią zrozumieć takiego światowego fenomenu, że każdy coś tam sobie gdzieś tam dłubie, grzebie i małymi kroczkami próbuje dojść do zamierzonego celu, są trutniami. Oni przyrośli do krzesła na tarasiku, ich świat utonął w suchych kępach solanki.

Wygrywają ci, którzy zdają sobie sprawę z nieuniknioności faktu, że wraz z innymi czasami przychodzą inne obyczaje. Od święta mogą sobie jechać do Londynu na przykład, zwiedzić domek Virginii Woolf. Albo do Indianapolis mogą jechać. Ja natomiast muszę przestać oglądać westerny i czytać teksty powstałe w nawiązaniu do wczesnego socjalizmu.

2 komentarze:

  1. Ach, więc to rozliczeniowo-postanowieniowy, przedświąteczny nastrój sprawił, że zrobiłam listę zadań, wykonałam połowę zaległych i biję się w pierś, jak dużo czasu do tej pory zmarnowałam... To już chyba lepiej nucić dziwne piosenki.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Wszystko, co niezwiązane z pisaniem uważam za stratę czasu" podpisuję się wszystkimi kończynami, o pani!

    OdpowiedzUsuń