wtorek, 18 sierpnia 2015

Deser Tęczowy

- No, taką masz ładną córcię, Stefciu. Nie mogę się napatrzeć – trzeci raz z rzędu powtarza starsza pani odziana w wiskozę i obwieszona chyba sztucznym bursztynem. - Tak jej ładnie w tej fryzurce. Taka główka piękna. Niech no ona tu przyjdzie, no. Taką masz śliczną córcię, Stefciu!

- No mam, mam – odpowiada lekko już poirytowany starszy pan w obowiązkowych w tropikalny upał płóciennych białych spodniach i kraciastej koszuli. - Ale widzisz, mnie chodzi tylko o to, żeby ona była szczęśliwa – dodaje już łagodniej. Jasne, myślę sobie, przecież wszystkim ojcom świata zależy tylko na tym. A potem w oczekiwaniu na M. wypełniam sobie czas wyobrażaniem córci. 

Widzę ją w typie Amandy Seyfried. Zgrabna, opalona, z nienaganną figurą, nieskazitelną cerą i „fryzurką”, najlepiej w blondzie lekko opalizującym w promieniach zachodzącego słońca. Moje rozmyślania przerywa M., który wraca z kawą i specjalnością kuchni Santosa, legendarnym Deserem Tęczowym. - Kawa, jakiej nie dają nawet w Rzymie – rzuca swym teatralnym basem. - A tego jeszcze nie jadłaś. Ambrozja – ogłasza tak, by wszyscy słyszeli i wymachuje pucharkiem, w który wetknął dwa widelczyki z logo GSS Społem.

Deser Tęczowy to budyń z kisielem i owocami udekorowany bitą śmietaną. Nasz pochodzi z przegotowanej partii, bo różowy kisiel jest mętny i grudkowaty. Rzeczywiście. Czegoś podobnego nie jadłam. Nawet nie umiem zdefiniować smaku. Chwilę po M. na arenę wkracza córcia, trzecia osoba dramatu Deser w Santosie.

- Tatko! Dlaczego nie założyłeś sandałów w taki upał? - opada na krzesło z butelką coli i Tęczowym, też z przegotowanej partii. Jest chudą i bardzo zmęczoną życiem kobietą w średnim wieku i krótko obciętych włosach. Do mojego wyobrażenia o Amandzie Seyfried pasuje tylko blond, który zresztą nawet nie opalizuje. Zanim tatko zdąży jej odpowiedzieć, starsza pani już uderza w dobrze mi znaną nutę. - No tak pięknie wyglądasz w tej fryzurce! - rozpływa się. Nie jest jej matką. Pani i tatko poznali się pewnie gdzieś w klubie seniora albo w przykościelnej oazie. Ona, mimo podeszłego wieku, tryska entuzjazmem nastolatki cechującym starsze kobiety, które zbyt długo były same. On, choć widać, że to nie pierwszy raz, spotkaniem całej trójki jest lekko zakłopotany.

Na drugim końcu świata Al Pacino jako Manglehorn nakłada sobie na plastikowy talerz górę dobrze wysmażonego boczku, a Holly Hunter w roli wrażliwej i zwyczajnej Dawn polewa naleśniki syropem klonowym. Jej danie na pewno nie jest tak słodkie jak moje. M. stawia przede mną Naleśnikową Fantazję, porcję kalorii dla robotnika budowlanego na dobre dwa dni, i wyciąga telefon ze zdjęciami z rzymskich wakacji. Podróże kształcą. Tam kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i turbulencje przeżywa się mocniej, nawet upał ze wszystkimi jego konsekwencjami jest bardziej znośny.

Córcia, tatko i starsza pani przez chwilę w ciszy wgapiają się w pucharek z Tęczowym. - Mój mąż uważa, że wyglądam jak debilka – rzuca córcia w odpowiedzi na komplement. Nie zawraca sobie głowy żadnym „dziękuję”. - Nie powinien tak mówić. Jest zazdrosny – starsza pani próbuje załagodzić temat. Nic z tego. Lawina ruszyła. - To idiota! Wszystko musi krytykować. Szkoda gadać, a dzieciaka to mi tylko zmarnował – córcia wyrzuca z siebie litanię zażaleń przerywając kęsami deseru. - No, ale ważne, że sąsiadowi się fryzurka podoba.

Na drugim końcu świata Al Pacino randkuje z Holly Hunter w stołówce, gdzie jedzenie sprzedaje się na wagę, a talerze odnosi do okienka z napisem „Zwrot naczyń”. On – ślusarz. Ona – pracownica banku. On – właściciel kota, co połknął klucz i właśnie przechodzi operację. Ona ma psa. I bardzo lubi spędzać czas z Manglehornem. Cieszy się już od rana każdego dnia, gdy ten ma pojawić się w banku. On psuje sielankowe spotkanie tej dwójki przedstawicieli klasy na wiecznym dorobku opowieścią o swej byłej miłości.

Córcia, tatko i starsza pani wstają od stolika. Starsza pani trajkocze w kolejnej próbie oswojenia agresji, którą córcia coraz mocniej strumieniuje na nieobecnego męża, ponoć idiotę. Na koniec rzuca coś o psychologu i że to nie ona powinna do niego chodzić. M. niezrażony ostatnim aktem dramatu zaczyna żywo gestykulować i... krzyczeć na osy, które na resztkach naszego deseru urządziły wieczorny popas.

- Nie krzycz – mówię. - Z nimi trzeba spokojnie, po cichu. Nie znoszą hałasu, a już na pewno nie w tak niskich tonach. 

- Nikt was tu nie zapraszał! – M. pochyla się nad stolikiem wyraźnie zachwycony swoim małym teatralnym popisem. W ostatniej chwili córcia odwraca się przez ramię i spogląda na mojego towarzysza, który zapija aktorski tryumf czarną kawą. Jej twarz rozpromienia się w uśmiechu, a ja przez sekundę widzę ją śliczną, w typie Amandy Seyfried.

Na drugim końcu świata Holly Hunter jako Dawn w barze, w którym jedzenie sprzedaje się na wagę wstaje od stolika . Nie znosi opowieści o kobiecie, której nie zna. O kobiecie, której nie poznałby już sam Manglehorn, pięknej, bez wad, pełnej radości życia, nieodpowiadającej na listy, nieobecnej. Upokorzona odchodzi. Nie widzi, jak Al Pacino sięga po niedojedzony przez nią deser. Czy to właśnie jest osią ludzkich historii? Czy w prawdziwy życiu zamiast wybiegać za ludźmi z restauracji dojada się porzucony sernik albo ciastko czekoladowe?  

Manglehorn w końcu zrozumie swój błąd. Wyciągniętym z brzucha nieszczęsnej kotki kluczem otworzy pokój pełen wspomnień po Clarze, swojej byłej miłości. Wywiezie listy na wysypisko i skruszony wróci do bankowego okienka. To już wiem. Nie wiem tylko, co będzie z córcią.

- Ludzie mówią tam śmiesznie – M. orbituje na opowieść o rzymskich wakacjach. I tłumaczy, jakbym w życiu nie słyszała włoskiego. – Połowę rozumiesz z gestów, drugą, bo to w końcu włoski i wszystko kojarzy ci się z każdym innym językiem świata, który znasz. Mógłbym tam żyć – dorzuca. A pewnie. Każdy mógłby żyć tam, gdzie kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i turbulencje przeżywa się mocniej i nawet upał ze wszystkimi jego konsekwencjami jest bardziej znośny. 

Dochodzi dwudziesta i Santos, trochę ospale, zamyka przeszkolone drzwi z logo GSS Społem. Stare kobiety w nylonowych fartuchach zbierają puste pucharki po Deserach Tęczowych, naszym i córci. Potem w powtarzanym od lat odruchu składają rattanowe krzesła i parasole z czerwonym logo Coca-Coli na stałe wpisanym w polski krajobraz. Za kilka godzin znów tu będą. Znów, od szóstej rano w kuchni bez klimatyzacji będą smażyć, mleć, ucierać, gotować i wydawać. Pierogi, naleśniki, barszcze ukraińskie, kurczaki w panierce, galaretki, ziemniaki z koperkiem, kefiry, kalafiorowe i ogórkowe. A potem będą zbierać puste naczynia, nad którymi kolejne córcie, tatki i starsze panie wygłosili swoje życiowe przemówienia, być może nawet o tym nie wiedząc... Santos znaczy tyle co święci.

1 komentarz: