wtorek, 18 sierpnia 2015

Deser Tęczowy

- No, taką masz ładną córcię, Stefciu. Nie mogę się napatrzeć – trzeci raz z rzędu powtarza starsza pani odziana w wiskozę i obwieszona chyba sztucznym bursztynem. - Tak jej ładnie w tej fryzurce. Taka główka piękna. Niech no ona tu przyjdzie, no. Taką masz śliczną córcię, Stefciu!

- No mam, mam – odpowiada lekko już poirytowany starszy pan w obowiązkowych w tropikalny upał płóciennych białych spodniach i kraciastej koszuli. - Ale widzisz, mnie chodzi tylko o to, żeby ona była szczęśliwa – dodaje już łagodniej. Jasne, myślę sobie, przecież wszystkim ojcom świata zależy tylko na tym. A potem w oczekiwaniu na M. wypełniam sobie czas wyobrażaniem córci. 

Widzę ją w typie Amandy Seyfried. Zgrabna, opalona, z nienaganną figurą, nieskazitelną cerą i „fryzurką”, najlepiej w blondzie lekko opalizującym w promieniach zachodzącego słońca. Moje rozmyślania przerywa M., który wraca z kawą i specjalnością kuchni Santosa, legendarnym Deserem Tęczowym. - Kawa, jakiej nie dają nawet w Rzymie – rzuca swym teatralnym basem. - A tego jeszcze nie jadłaś. Ambrozja – ogłasza tak, by wszyscy słyszeli i wymachuje pucharkiem, w który wetknął dwa widelczyki z logo GSS Społem.

Deser Tęczowy to budyń z kisielem i owocami udekorowany bitą śmietaną. Nasz pochodzi z przegotowanej partii, bo różowy kisiel jest mętny i grudkowaty. Rzeczywiście. Czegoś podobnego nie jadłam. Nawet nie umiem zdefiniować smaku. Chwilę po M. na arenę wkracza córcia, trzecia osoba dramatu Deser w Santosie.

- Tatko! Dlaczego nie założyłeś sandałów w taki upał? - opada na krzesło z butelką coli i Tęczowym, też z przegotowanej partii. Jest chudą i bardzo zmęczoną życiem kobietą w średnim wieku i krótko obciętych włosach. Do mojego wyobrażenia o Amandzie Seyfried pasuje tylko blond, który zresztą nawet nie opalizuje. Zanim tatko zdąży jej odpowiedzieć, starsza pani już uderza w dobrze mi znaną nutę. - No tak pięknie wyglądasz w tej fryzurce! - rozpływa się. Nie jest jej matką. Pani i tatko poznali się pewnie gdzieś w klubie seniora albo w przykościelnej oazie. Ona, mimo podeszłego wieku, tryska entuzjazmem nastolatki cechującym starsze kobiety, które zbyt długo były same. On, choć widać, że to nie pierwszy raz, spotkaniem całej trójki jest lekko zakłopotany.

Na drugim końcu świata Al Pacino jako Manglehorn nakłada sobie na plastikowy talerz górę dobrze wysmażonego boczku, a Holly Hunter w roli wrażliwej i zwyczajnej Dawn polewa naleśniki syropem klonowym. Jej danie na pewno nie jest tak słodkie jak moje. M. stawia przede mną Naleśnikową Fantazję, porcję kalorii dla robotnika budowlanego na dobre dwa dni, i wyciąga telefon ze zdjęciami z rzymskich wakacji. Podróże kształcą. Tam kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i turbulencje przeżywa się mocniej, nawet upał ze wszystkimi jego konsekwencjami jest bardziej znośny.

Córcia, tatko i starsza pani przez chwilę w ciszy wgapiają się w pucharek z Tęczowym. - Mój mąż uważa, że wyglądam jak debilka – rzuca córcia w odpowiedzi na komplement. Nie zawraca sobie głowy żadnym „dziękuję”. - Nie powinien tak mówić. Jest zazdrosny – starsza pani próbuje załagodzić temat. Nic z tego. Lawina ruszyła. - To idiota! Wszystko musi krytykować. Szkoda gadać, a dzieciaka to mi tylko zmarnował – córcia wyrzuca z siebie litanię zażaleń przerywając kęsami deseru. - No, ale ważne, że sąsiadowi się fryzurka podoba.

Na drugim końcu świata Al Pacino randkuje z Holly Hunter w stołówce, gdzie jedzenie sprzedaje się na wagę, a talerze odnosi do okienka z napisem „Zwrot naczyń”. On – ślusarz. Ona – pracownica banku. On – właściciel kota, co połknął klucz i właśnie przechodzi operację. Ona ma psa. I bardzo lubi spędzać czas z Manglehornem. Cieszy się już od rana każdego dnia, gdy ten ma pojawić się w banku. On psuje sielankowe spotkanie tej dwójki przedstawicieli klasy na wiecznym dorobku opowieścią o swej byłej miłości.

Córcia, tatko i starsza pani wstają od stolika. Starsza pani trajkocze w kolejnej próbie oswojenia agresji, którą córcia coraz mocniej strumieniuje na nieobecnego męża, ponoć idiotę. Na koniec rzuca coś o psychologu i że to nie ona powinna do niego chodzić. M. niezrażony ostatnim aktem dramatu zaczyna żywo gestykulować i... krzyczeć na osy, które na resztkach naszego deseru urządziły wieczorny popas.

- Nie krzycz – mówię. - Z nimi trzeba spokojnie, po cichu. Nie znoszą hałasu, a już na pewno nie w tak niskich tonach. 

- Nikt was tu nie zapraszał! – M. pochyla się nad stolikiem wyraźnie zachwycony swoim małym teatralnym popisem. W ostatniej chwili córcia odwraca się przez ramię i spogląda na mojego towarzysza, który zapija aktorski tryumf czarną kawą. Jej twarz rozpromienia się w uśmiechu, a ja przez sekundę widzę ją śliczną, w typie Amandy Seyfried.

Na drugim końcu świata Holly Hunter jako Dawn w barze, w którym jedzenie sprzedaje się na wagę wstaje od stolika . Nie znosi opowieści o kobiecie, której nie zna. O kobiecie, której nie poznałby już sam Manglehorn, pięknej, bez wad, pełnej radości życia, nieodpowiadającej na listy, nieobecnej. Upokorzona odchodzi. Nie widzi, jak Al Pacino sięga po niedojedzony przez nią deser. Czy to właśnie jest osią ludzkich historii? Czy w prawdziwy życiu zamiast wybiegać za ludźmi z restauracji dojada się porzucony sernik albo ciastko czekoladowe?  

Manglehorn w końcu zrozumie swój błąd. Wyciągniętym z brzucha nieszczęsnej kotki kluczem otworzy pokój pełen wspomnień po Clarze, swojej byłej miłości. Wywiezie listy na wysypisko i skruszony wróci do bankowego okienka. To już wiem. Nie wiem tylko, co będzie z córcią.

- Ludzie mówią tam śmiesznie – M. orbituje na opowieść o rzymskich wakacjach. I tłumaczy, jakbym w życiu nie słyszała włoskiego. – Połowę rozumiesz z gestów, drugą, bo to w końcu włoski i wszystko kojarzy ci się z każdym innym językiem świata, który znasz. Mógłbym tam żyć – dorzuca. A pewnie. Każdy mógłby żyć tam, gdzie kawa smakuje lepiej, burze, sztormy i turbulencje przeżywa się mocniej i nawet upał ze wszystkimi jego konsekwencjami jest bardziej znośny. 

Dochodzi dwudziesta i Santos, trochę ospale, zamyka przeszkolone drzwi z logo GSS Społem. Stare kobiety w nylonowych fartuchach zbierają puste pucharki po Deserach Tęczowych, naszym i córci. Potem w powtarzanym od lat odruchu składają rattanowe krzesła i parasole z czerwonym logo Coca-Coli na stałe wpisanym w polski krajobraz. Za kilka godzin znów tu będą. Znów, od szóstej rano w kuchni bez klimatyzacji będą smażyć, mleć, ucierać, gotować i wydawać. Pierogi, naleśniki, barszcze ukraińskie, kurczaki w panierce, galaretki, ziemniaki z koperkiem, kefiry, kalafiorowe i ogórkowe. A potem będą zbierać puste naczynia, nad którymi kolejne córcie, tatki i starsze panie wygłosili swoje życiowe przemówienia, być może nawet o tym nie wiedząc... Santos znaczy tyle co święci.

wtorek, 18 lutego 2014

Na Rock Radio

Ten krótki komentarz medialnej rzeczywistości miał ujrzeć światło dzienne już dawno temu, ale ponieważ ostatnio nie jestem zdolna do konstruktywnego wyrażania swoich myśli, przez dwa tygodnie wisiał  w trybie edycji i czekał na tak zwany lepszy moment. Doczekał się dzisiaj, kiedy przeczytałam, że redaktorzy Mikołaj Lizut i Jakub Wojewódzki zadzwonili do redakcji Super Expressu i podali się za Mariusza Trynkiewicza...

Odkąd się pojawiło, Rock Radio nie wniosło do mojego życia nic. Może poza zażenowaniem biernego słuchacza i palącym wstydem czynnego dziennikarza. Słucham sobie tego radiopodobnego tworu codziennie odkąd powstał, w drodze do i z pracy, i czekam na jakiś przełom.

Nic.

Z całego dziennikarskiego serduszka życzę im upadku albo poszerzenia horyzontów. Jeśli państwo-redakcja nie doprowadzą do jednego z dwojga, kiepsko widzę przyszłość Rock Radia i muzycznych mediów w tym kraju w ogóle.

Idea promowania rocka (którego słucha 80 procent ludzkości) jest oczywiście bardzo szlachetna. Ale chyba ktoś przeoczył fakt, że od czasów pierwszej płyty Foo Fighters i czarnego albumu Metalliki wałkowanych w kółko na antenie RR w muzyce zdarzyło się kilka nowych rzeczy.

Jestem niezmiernie wdzięczna, że w drodze do pracy mogę posłuchać Lennego Kravitza (Always on the Run codziennie między 9.30 a 10.00). Wiem jak działa radiowy zegar i zdaję sobie sprawę z tego, że wszyscy najbardziej lubią te piosenki, które już raz słyszeli. Wiem też (i niezmiennie ubolewam nad faktem), że najlepiej sprzedaje się czas antenowy pod reklamówki leków na hemoroidy. Reklama dźwignią handlu – wszyscy z tego żyjemy. Media muszą na siebie zarabiać, bla, bla, bla.

Ale czy w imię tych wzniosłych, kapitalistycznych ideałów słuchacz musi znosić bardzo średnio wysublimowany, analny dowcip prowadzących poranną audycję panów Kędzierskiego i Tymańskiego? I czy naprawdę przez miesiąc ów słuchacz musi wysłuchiwać jak doświadczony redaktor muzyczny Jakub Wojewódzki wymusza od kolegów po fachu coś, co w niektórych kręgach branżowych określa się mianem głaskania po męskiej części ciała na „ch”? (Którym to głaskaniem żyją w dodatku jeszcze przed chwilą szanujące się polskie tygodniki opinii, co to nawet zdjęcia na okładkę dobrać nie potrafią).

Jak Polska długa i szeroka, w każdym jej zakątku pojawiają się zespoły mające do powiedzenia więcej, niż nieżyjący już Kurt Cobain albo cokolwiek przebrzmiały sir Paul McCartney. Tak, tak, gdyby nie oni, nie byłoby nas tutaj. Ale czas na nowe. Bo niektóre z tych nowych płacą nawet haracz ZAiKS-owi i wydają płyty na przyzwoitym poziomie. Jak długo jeszcze dyrektorzy programowi i redaktorzy zaangażowani w wymyślanie kolejnych dowcipów o wzwodach i seksie oralnym będą tych nowych odsyłać z kwitkiem do internetu albo lokalnych stacji radiowych? I jak długo zamierzają liczyć na naiwność odbiorców, którym próbują wmówić, że najważniejszą sprawą w świecie show-biznesu jest spór o nowy teledysk Behemotha albo majtki Natalii Siwiec?

Jeśli dobrze nastawić uszu, dojdzie nas wszystkich rosnący lament nad zbliżającym się upadkiem mediów, w tym przede wszystkim radia i płatnej prasy drukowanej. Lament nad postępującą tabloidyzacją. Lament nad mamą Madzi obecnej w naszej skrzynce pocztowej i Mariuszem Trynkiewiczem wyskakującym z lodówki. Lament nad Andersem Brevikiem domagającym się nowej konsoli gier i moralnym upadkiem elit rządzących (patrz niesalonowy język Adama Hofmana). Czym od tego wszystkiego różni się Rock Radio? Otóż niczym.

Ja lamentu wznosić nie zamierzam, ale nowej firmie Jakuba Wojewódzkiego nie dam więcej zarobić ani złotówki. Mam tylko nadzieję, że któremuś z panów redaktorów przypomną się (prędzej, niż później) słowa hitu Radio Ga Ga z 1984. And everything I had to know I heard it on my radio śpiewał Freddie. I jeszcze You had your time you had the power, you've yet to have your finest hour, radio. Cóż. Czas pokaże, czy miał rację...



wtorek, 21 stycznia 2014

Księga Wyjścia

Niewiele się nacieszyłem dzieciństwem w błogim pokojowym czasie, o którym rodzice i starsze rodzeństwo mówili „za Polski”. Mówiono: „za Polski było tego w bród”, „za Polski była taniocha”, „za Polski chleba i mięsa nie brakowało, nawet się kaprysiło, że mięso za tłuste”. Tak u nas chwalono te czasy już z perspektywy tych ponurych lat, które potem nastały […].

Od takich słów zaczyna się opowiadanie „Na wojennym przeciągu” autorstwa Stanisława Ziemby, mężczyzny mimo bezlitosnego upływu lat przystojnego, mądrego, pokornego, o nienagannych manierach i z klasą. To od niego uczyłam się szacunku do ojczyzny, w której upływają moje najgorsze dni i najlepsze lata. To on w wyważony, ale stanowczy sposób krytykuje rzeczywistość, w której przyszło nam razem egzystować. I to do niego zwracam się o pomoc, kiedy nie wiem, co mam myśleć o politycznych, ekonomicznych i gospodarczych zawiłościach.

Pamiętam jak powstawało „Na wojennym przeciągu”. Maszyna do pisania ustawiona na drewnianym stole w pokoju „za kuchnią” czekała na szczupłe, wąskie palce, które za chwilę miały w nią niewprawnie stukać. - Cicho, dziadziuś pisze opowiadanie – dawano do zrozumienia mnie i mojemu bratu, więc wychodziliśmy do nagrzanego słońcem sadu, by tam dawać upust naszym dziecięcym fantazjom. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym, co i dla kogo pisze. Nie myślałam, że kiedyś będę po te teksty sięgać z szacunkiem i wzruszeniem.

W naszym domu słowo było tak ważne, jak jedzenie, picie i oddychanie. Książki i gazety zajmowały kuchenne blaty, leżały w łazience, przy łóżkach, w ogrodzie. Ulubioną rodzinną rozrywkę stanowiła gra, w której z liter jednego wyrazu trzeba ułożyć jak najwięcej słów. Gdyby ktoś zapytał mnie o najmilsze wspomnienie z dzieciństwa, odpowiedź zawsze będzie brzmieć: wspólne czytanie książek w „ostatnim pokoju”, przy rozpalonym w kominku ogniu.

Przy tym kominku, przy którym podobno ogrzewał się sam marszałek Konstanty Rokossowski najchętniej zasiadaliśmy po długich zimowych spacerach. Dziadek zabierał nas do lasu, naciągał na uszy swoją futrzaną czapkę i opowiadał. O Polsce dobrej, mądrej i silnej, ale czasem też o tej, której pamiętać się nie chce. Opowiadał o ludziach roztropnych i tych pogubionych. Prawił o Mickiewiczu i Słowackim, cytował Leśmiana i Parandowskiego. Cierpliwie tłumaczył czasem znudzonym, młodym ludziom zagmatwaną historię tego kawałka ziemi, o którym z czasem nauczyli się mówić „ojczyzna”.

Ze wszystkich kobiet na świecie mój dziadek wybrał najmądrzejszą, jaką znam i pojął ją za żonę. Razem dołożyli wszelkich starań, by pokazać mi to, co w tym kraju najpiękniejsze. Nauczyli jak odróżnić żyto od pszenicy i jodłę od świerku. Zabrali na Wawel i do katedry w Oliwie. Nauczyli grać w szachy i w tysiąca. Babcia pokazała jak obliczać rachunek prawdopodobieństwa, dziadek – jak narysować psa sikającego pod płotem na malwy. Od niej wiem jak ugotować zupę grzybową pachnącą świętami, od niego znam cytaty z Szekspira.

Dziadek nauczył mnie, że do każdej istoty, każdej kultury i każdego miejsca na Ziemi należy podchodzić z szacunkiem, ciekawością i podziwem. Babcia nauczyła, że najważniejsze w życiu to mądrze się zakochać i najpierw myśleć o innych, a dopiero potem o sobie...

Trochę innej Polski nauczyli mnie ci - mimo upływu lat, doskwierających im chorób i rodzinnych problemów - wciąż pogodni, kochający i ciepli ludzie. Trochę innej niż ta, na którą patrzę dzisiaj. Trochę innej niż ta, w której istotne problemy zamiata się pod polityczny dywan, a z małych spraw robi się dramaty wagi państwowej.

Na szali naszych rodzinnych dyskusji leżą dziś: wartość edukacji, kondycja służby zdrowia, jakość pracy i wysokość wynagrodzenia. Te trudne kwestie nadal równoważą proste rozmowy o dążeniu do szczęścia... które przecież już jest naszym udziałem.

poniedziałek, 16 września 2013

Siema stocznia! Zróbcie hałas

Kamil Bednarek popełnił właśnie artystyczne samobójstwo. Gdyby tylko Bob Marley nie tarzał się akurat po jakiejś niebiańskiej marihuanowej łące, z pewnością przewróciłby się w grobie.

Młody, utalentowany i optymistycznie nastawiony do świata i ludzi muzyk zrobił dla polskiego przemysłu muzycznego kilka dobrych rzeczy. A potem wystąpił w teledysku promującym najnowszą produkcję Andrzeja Wajdy.

Teledysk do filmu Wałęsa. Człowiek z nadziei w samej tylko warstwie obrazu jest pięknie nakręconym, doskonale zrealizowanym klipem ze świetnymi zdjęciami i przekonującym przeciętnego konsumenta kultury scenariuszem. Każdemu muzykowi w Polsce życzę, by mógł kiedyś pracować z tak zdolną ekipą filmową i by znalazł na to hojnych sponsorów.

Teledysk ten jest też, a przynajmniej być powinien, ostrzeżeniem dla tych, którzy żyją w przekonaniu, że konwencją artystyczną można sobie bezkarnie żonglować. Zestawianie znanych wszystkim słów Grechuty o tym, że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy ze zdjęciami MO goniącej za Bednarkiem z gumowymi pałami jest po prostu ohydne. I nie chodzi o Wałęsę. Chodzi o to, że teledysk ogląda się w oczekiwaniu na mrożący krew w żyłach moment, w którym Kamil Bednarek wskoczy na rampę i krzyknie Siema stocznia, jak się bawicie?

Kamil Bednarek reprezentuje w kraju nad Wisłą nurt reggae, który wbrew obiegowej opinii nie sprowadza się jedynie do pulsującego riddimu. Jako fanka nieśmierletnego jamajskiego króla zawsze ubolewałam nad tym, że dla bezmyślnie trawiących muzyczną papkę mas nurt ten zaczyna się i kończy na refrenie No woman, no cry oderwanym zresztą od historycznego kontekstu. Niestety bezmyślnie trawi też Bednarek, który czerpie z twórczości Marleya nie to, co powinien.

Robert Nesta Marley wychował się w dzielnicy Kingston brzydszej i smutniejszej niż dworzec w Kutnie przed remontem. Buty zakładał tylko w święta, zresztą i tak musiał się nimi dzielić ze swoim rodzeństwem i biedniejszymi (o ile można być biedniejszym) sąsiadami.

Potem z małego Boba wyrósł piękny i dojrzały muzycznie mężczyzna, który każdą wolną chwilę spędzał na tworzeniu dzieła swojego życia. Dzieła, które wstrząśnie pokoleniami. Zrozumiał jaką moc rażenia ma jego twórczość. Niektórzy, z babcią Marleya na czele, wierzyli, że przemawia przez niego sam Jah. Inni to niespotykane zaangażowanie przypisywali wyjątkowej społecznej wrażliwości i rozległej wiedzy, której Marley (jako Dziecko_slumsów_któremu_się_powiodło) był niesłychanie spragniony. Dość powiedzieć, że Robert Nesta Marley stał się ambasadorem swojego kraju, bojownikiem o równość i sprawiedliwość. Jasne, że promował miękkie narkotyki. Jasne, że był zapatrzony w... barwną postać Ras Tafari Makkonena vel cesarza Haile Selassie I, który zrobił dla Etiopii tyle samo złego, co dobrego.

Jasne wreszcie, że nie wszyscy muszą kochać reggae i hołdować jamajskiemu rozprężeniu. Pytanie tylko komu artystyczny hołd złożył Kamil Bednarek, który chyba uciekał z lekcji historii. Bo mnie się wydaje, że złożył go przede wszystkim sobie.


niedziela, 7 lipca 2013

O słoniach

Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych. Jest coś pierwotnego w tym, że przez lata chodziliśmy po nich brudnymi butami, wycieraliśmy w nie tłuste od chipsów i klejące od lodów ręce, a potem w każdą sobotę podążaliśmy z matkami na targ, by z tych samych stoisk kupować warzywa, owoce, pieczywo i niemiecką czekoladę. Dziś stanowiska naprzeciwko wysłużonej parowej lokomotywy są demontowane, a pod miastem stoi nowe targowisko, którego już nie oblega popełniająca pierwsze w życiu błędy młodzież. Kosztowało miliony. Jest nowoczesne i strzeżone tak dobrze, że już nikt nie ma odwagi wycierać tłustych i lepkich palców w błyszczące lastriko.

Scena rozgrywa się dwanaście lat temu. Siedzimy w samym sercu miasta Z., na „daszkach”, czyli stoiskach targowych.
-         A skąd masz ciepłego loda?
-         Jak to skąd? Ze sklepu przecież.
-         Ale ja za niego nie zapłaciłam. Ile kosztował?
-         Nie wiem, czterdzieści groszy chyba. Jak to nie zapłaciłaś? Przecież mówiłam, że biorę…
-         No to może zapłaciłam. Nie wiem.
-         Ukradłyśmy go.
-         E tam, bzdury gadasz.
-         A jak ukradłyśmy, to co?
-         Przecież już i tak zjedzony… Nic nie poradzimy. Nie pójdziesz chyba do sklepu i nie powiesz „ukradłam loda”, nie?
-         No nie…

Kto był stroną potencjalnie płacącą, a kto wynoszącą w tym dialogu, którego do dziś jestem częścią i który śni mi się po nocach – nie pamiętam. Pamiętam za to, że kilka sekund później ktoś przyszedł i zaczął śpiewać: „cztery słonie, zielone słonie…”. Chcieliśmy być tacy dorośli, tacy niezależni, słuchaliśmy floydów i metaliki, a tutaj piosenka o słoniach. „No weź”. Pierwsza wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania. Przez cztery słonie. I kokardki na ogonie. Te same cholerne kokardki, którym N. odgrażała się przez wszystkie dotychczasowe, dorosłe lata swojego życia. „Nigdy nie będę wiązać swojemu dziecku na głowie czegoś takiego”.

Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Idę z psem przez puste miasto Z. W powietrzu wisi burza. Nasuwam na głowę kaptur uśmiechając się do samej siebie. „Wyglądasz jak obwieś” powtarzam w głowie słowa mamy, która kilka godzin wcześniej patrzyła jak wykonuję tę samą czynność. Kamuflaż, maskowanie, mimikra. „Nie patrzcie na mnie, nie ma na co. Ja nie patrzę na was”. Przystaję koło remizy strażackiej, którą ochoczo obsikuje mój pies-przybłęda, kiedy zrywa się silny podmuch. „Wiatr z północy przynosi zmiany” przywołuję w pamięci ulubiony cytat z filmowej opowieści o cygańskiej miłości i czekoladzie. Wiatr z północy zrywa mi kaptur. Podnoszę głowę. Uśmiecha się do mnie dwóch obcych mężczyzn. Do wnętrza remizy wnoszą demontowane właśnie „daszki”. Jeden z nich mruga w moją stronę, a mnie ogarnia wybuchowa mieszanka wyrzutów sumienia i zażenowania sprzed dwunastu lat. Ciepłe lody i cztery słonie. Nie, to niemożliwe. Ale to mrugnięcie… jakby wszystko wiedział.

Scena nie rozgrywa się dwanaście lat temu. Moje życie zawsze było ciągiem skojarzeń, wybranych wersetów, cytatów, symboli, interpretacji snów, znaków, piosenek, zdjęć, obrazów. Moja własna kabała. Mój pierwotny zabobon, rytuał, magia wypowiedzianego przez kogoś słowa, czar pierwszego zdania z książki, filmu, opowieści. Moja mitologia.

„Wśród słoni istnieją przypadki homo- i biseksualizmu, zjawisko dotyczy niemal połowy populacji”. „Słonia można nauczyć malować”. „Wiedzą państwo, że słonie zabija się, bo wchodzą w szkodę?” „Słonie to najmądrzejsze zwierzęta na świecie”. „Nie ma różowych słoni”. „Co to znaczy: jestem bogiem? A co to znaczy: jestem słoniem?”

-         Słoń nigdy nie dogadał się z żyrafą – Joanna, szamanka mojego życia.


Scena rozgrywa się dzisiaj, szóstego lipca. Wychodzę z domu, by prowadzić swój wędrowny tryb życia. Jeszcze godzinę wcześniej go nie było - na chodniku przed moją klatką schodową ktoś rączką małego człowieka narysował ogromnego słonia.


piątek, 19 kwietnia 2013

Z kraju i ze świata

SCENA I
- Ja się nimi brzydzę - mówi chłopak z pociągu. Może mieć najwyżej siedemnaście lat, a swoje słowa kieruje do siedzącej obok nauczycielki. Muszą wybierać się na konkurs, olimpiadę. On po maturze chce iść na studia filozoficzne. Ona uczy jakiegoś humanistycznego przedmiotu, możliwe, że nawet kilku, w końcu takie czasy.
- Ale co też ty opowiadasz - nauczycielka karci swojego podopiecznego.
- No tak. Oni te wszystkie zamachy, ataki robią - stwierdza ze spokojem i głębokim przekonaniem mało charakterystycznym dla przeciętnego nastolatka.
- Ale przecież nie wszyscy. To w gruncie rzeczy bardzo bezpieczni i kochający pokój ludzie - dopowiada mu nauczycielka. - Wszyscy nie mogą być agresywni, wszyscy nie mogą nienawidzić świata.

SCENA II
- Co to się tam w tych Stanach stało? - pyta mama. - Ja nic nie wiem, nie oglądałam.
- No i dobrze.
Wiem, że nie oglądała, bo ryła ogród w ramach akcji "Wiosna".
Są tacy, którzy nie oglądają, bo nie chcą.
Są tacy - i tych jest większość - którzy oglądają, ale nie rozumieją.
Wreszcie są i tacy, którzy nie oglądają, bo nie wierzą. Do tych ostatnich ja należę.

SCENA III
Zanim przestaję oglądać, wysłuchuję w TVN24 pogmatwanego tłumaczenia z relacji na żywo z bostońskiej ulicy. "...po tym jak zatrzymano zidentyfikowanego prawdopodobnego podejrzanego".
Kogoś przecież trzeba zatrzymać. Prawdopodobnie to "on". Został zidentyfikowany. Teraz należy uczynić go podejrzanym. Stany Zjednoczone nie mogą pozwolić sobie na luksus niezatrzymania. To by wyglądało szalenie niekorzystnie w oczach opinii publicznej.

SCENA IV
Podobno znaleziono wieko szybkowaru, w którym była jedna z bomb, a FBI pokazało szczątki ładunków zdetonowanych w Bostonie. Śledztwo rozwija się cały czas. Jeden pan się stał bohaterem. Nie zginął tylko dlatego, że zasłoniła go skrzynka na listy i to wystarczyło. Wybrany przez los. Inni mieli mniej szczęścia. Dwaj bracia, którzy przyjechali zobaczyć maraton stracili po nodze, a Polacy uznali, że to bardzo poruszająca tragedia. Amerykanie idą szeroko. Przeżyli horror, nie działały komórki i metro stanęło w miejscu.

SCENA V
Al-Qaeda nie przyznała się do winy.
To na pewno nie oni. Oni przecież, jak coś wiedzą, przyznają się od razu. Nawet do nieswoich.




SCENA VI
Na świecie toczy się jednocześnie około pięćdziesięciu konfliktów zbrojnych. Kondolencje płyną przez Atlantyk tylko w jednym kierunku.


SCENA VII

Blisko cztery dekady temu na londyńskim lotnisku służby bezpieczeństwa zatrzymują terrorystę. Ten odwraca się do kamery jednej z telewizji i mówi: "Przecież to wszystko show-biznes".

poniedziałek, 18 lutego 2013

Bucket list

(c)Wiktor Rezmer
- Na konferencję prasową wpuszczamy tylko z legitymacją - obwieszcza ochroniarz, a ja melduję bratu, że w takim układzie nie wejdzie do środka.
- Zaraz, zaraz! A my? Gdzie jest lista akredytacyjna? - upominają się dwaj mężczyźni w średnim wieku. Rozpoznaje ich jedna z organizatorek i wpuszcza do środka. Ku mojemu zdziwieniu za tymi dwoma prześlizguje się również moje młodsze rodzeństwo.
- No co? Telewizja Katowice! - uśmiecha się szeroko, jak to tylko on potrafi. Zawsze miał szczęście. Tak postawiliśmy pierwsze realne kroki wiodące na spotkanie ze Slashem.

Pierwszy raz o bucket list dowiedziałam się siedząc na kanapie sutereny w czeskiej Pradze. Rzuceni na ścianę Morgan Freeman (o którym W. zwykle mawia "no ten, znany aktor, co grał w takim znanym filmie") i Jack Nicolson (największy sukinkot jakiego zrodził Hollywood) spełniają swoje marzenia zanim kopną w kalendarz. Oczywiście jeden z nich jest obrzydliwie bogaty, a drugi obrzydliwie pozytywnie nastawiony do życia. I do śmierci też. W pierwszym odruchu reaguję sceptycznie, bo przecież każde marzenie można spełnić mając miliony na wydanie i relatywnie dużo wolnego czasu. Ale nim mija połowa filmu ryczę jak bóbr, bo... to takie piękne, że po prostu coś bierzesz i robisz, zamiast o tym myśleć, no! Też tak zawsze chciałam. Może kiedyś mi się uda dojść do tego poziomu życiowego zorganizowania.

Bucket list mojego życia z oczywistych względów fizycznie nie istnieje. Ledwo przekroczywszy ćwierćwiecze jestem jeszcze za młoda na to, by spisywać na kartce czynności do wykonania przed zejściem z łez padołu. Nie znaczy to jednak, że z tyłu głowy nie plączą się marzenia, które warto zrealizować. Jednym z nich było zobaczyć z bliska i posłuchać na żywo Saula Hudsona.

- Pytania proszę zadawać po angielsku, unikać tematów osobistych oraz tych związanych z Guns N' Roses - mówi organizator eliminując z mojej skrupulatnie przygotowanej listy prawie wszystko. Bardzo mnie na przykład interesowało jakie Slash kradł książki będąc nastolatkiem. Bo kradł. Wstaję, podnoszę rękę. - Pani w czerwonym z żółtym na środku - dostaję zielone światło dzięki nowej koszule od mamy. W czarnym t-shircie z logo Guns N' Roses byłabym niewidoczna w tłumie dziennikarskich klonów. - Pani w czerwonym, tak, pani - powtarza prowadzący, a ja już wiem, że wszyscy, którym to opowiem dodadzą odruchowo "małpa w czerwonym", bo dokładnie to samo hasło przechodzi mi przez głowę.

- Hi, Slash, how are you doing? - And he's doing fine jak na faceta, który od trzydziestego czwartego roku życia funkcjonuje tylko dzięki rozrusznikowi serca. W "Anastasia", kawałku z ostatniej płyty, którego słucham obsesyjnie słychać Bethoveena, bo Slash od dziecka słucha klasyki. Pytam, czy jest szansa, żeby kiedyś wplótł w swoje solo polskiego kompozytora. Z potoku słów o czerpaniu inspiracji i rodzicach, którzy uczyli go słuchać każdego rodzaju muzyki, wyostrza się jedno zdanie: "You know, I'am just a guy playing rock". To mi wystarczy.